poniedziałek, 8 czerwca 2020

Nieposkromiony apetyt.


Dramaty często rozpoczynają życie, jako osiągnięcia godne pozazdroszczenia. Podobnie było i tym razem. Ludzkość, to towarzystwo niezwykle pazerne i pozbawione skrupułów. Gorsze od wirusów pragnących przejąć wszystko, czego tylko dotkną. Ludzie chcą nawet tego, co ledwie potrafią sobie wyobrazić, a czasami jeszcze więcej. Tak było od chwili, gdy człowiek nauczył się chwytać w ręce. Przedmioty mnożyły się i wciąż więcej ich trzeba było, żeby dać satysfakcję posiadaczowi. Krótką, łatwo zapominaną chwilę. Postęp sprawił, że zapotrzebowanie na surowce urosło tak bardzo, że zaczęli okradać ziemię ze wszystkiego, co nosiła w swoim przepastnym brzuchu.

Ludzie rozbierali i patroszyli ziemię każdego dnia. Hałdy odpadów, jak fałdy skóry zalegały na powierzchni, kiedy człowiek wgryzał się wciąż głębiej i głębiej, żeby wydostać na światło dzienne parę brakujących do szczęścia pierwiastków. Gospodarka rabunkowa sprawiła, że szkody górnicze zaczęły decydować o lokalizacji skupisk ludzkich, poza którymi ciężko było żyć, z obawy o życie na gruncie, w którym zapadliska, osuwiska i trzęsienia ziemi były normą. Miasta roztyły się do absurdu, ale zaraz za rogatkami zaczynały się muldy. Niekończące się sterty przesianej z minerałów ziemi. Nawet chwasty poważnie zastanawiały się, czy je kolonizować i tylko te najbardziej zdeterminowane decydowały się na podobny krok.

Zabrakło wreszcie miejsc do kopania, a kopać było trzeba. Zapotrzebowanie na przedmioty, zamiast zmaleć z nasycenia – wzrosło. Ludzki wzrok, pełen głodu podniósł się powyżej hałd i zaczął się oblizywać obserwując kosmos. Tam... Materiałów nie brakowało. W powietrze unosiły się wciąż nowe statki, żeby pozyskać surowiec z kosmicznych śmieci, z meteorytów, komet, satelit. Wszystko jedno, byle pozyskać. Zdobyć i sprowadzić na Ziemię. Przetworzyć i sprzedać. Naukowcy zakasali rękawy. Knuli długo, lecz w końcu opanowali trudną sztukę punktowego sterowania grawitacją. To było coś! Nauczyli się i przekazali wiedzę łowcom meteorów. Radość była globalna. Teraz, zamiast dłubać w chmurach w niegodziwych warunkach, można było schwytać kosmiczny śmieć na lasso i odholować na Ziemię, jak kieszonkowego pieska.

Gdzie nie ma grawitacji, tam waga przestaje mieć znaczenie. Kosmiczne holowniki ciągnęły w stronę Ziemi co bogatsze paprochy, które, gdy tylko wylądowały były rozbierane na części, sortowane i dostarczane do fabryk, żeby wyprodukować więcej przedmiotów. Bezpiecznie, skrupulatnie i bez reszty. Próby prowadzone były wytrwale, bo nikt przecież nie życzył sobie spadającego mu znienacka na łeb kosmicznego złomu, choćby ten stanowił litą masę platyny, złota, litu, czy innego drogocennego kruszcu. Komercjalizacja pomysłu była kwestią czasu i to niezbyt długiego, bo głód rósł szybciej od nadziei na rychłe rozwiązanie kłopotów materiałowych. Szczególnie, że na firmamencie zaczęły pojawiać się niezwykle obiecujące obiekty. Jak na zamówienie łowcy zgłaszali bezpańskie znaleziska nafaszerowane tym, co wzbudzało achy i ochy każdego magazyniera na świecie. Bogactwo krążące nad głowami ćmiło umysły i zmuszało do wytężonej pracy.

Pływy grawitacyjne. Pola, na które nie zaglądał cień sił. Wystarczyło zbudować lądowisko dla kosmicznych skał, sprowadzić je na ziemię i przymocować do gruntu obejmami. A potem „włączyć” grawitację i przystąpić do pobierania nagrody. Kosmicznej. Wystarczyło, żeby zachłanność urosła adekwatnie do dostępnej skali. Teraz można było sobie pozwalać na rozpasanie! Dostęp do źródeł, jakich Ziemia nie oferowała nigdy. Nowe możliwości, budzące się dopiero w świadomościach potrzeby. Westchnienia. W próżni kosmosu wrzało od mrówczej pracy holowników ściągających materiał do baz coraz zuchwalej. Technologia zapoznawała się z bogactwem łapczywie i wcale nie wstydziła się wyciągać ręce po nowalijki z nieba.

Aż przyszedł dzień, kiedy zuchwalstwo sięgnęło po kęs tak duży, że Ziemia nie dała rady go przełknąć bezkarnie. Na lądowisku osiadł kosmiczny kloc o średnicy mierzonej w kilometrach. Nikt nie wiedział, co zawiera, bo materiał był absolutną nowością. Metal. Chyba metal, bo szczegółowych badań nikt przecież nie robił w otchłaniach próżni kosmicznej. Po co ryzykować, kiedy w bazie można przyglądać się do woli. Głaskać i podszczypywać. Obiekt wylądował, zacumował i kiedy wróciła grawitacja…

Wróciła też masa. Złom okazał się tak ciężki, że Ziemia ugięła się pod nieznośnym ciężarem. Westchnęli naukowcy, nie dostrzegając westchnienia Ziemi. Kiedy je wreszcie usłyszeli, było już za późno. Wytrącona z równowagi planeta zeskoczyła niezgrabnie ze słonecznej aureoli, z orbity, na której była osadzona jak koralik na nitce na wieki wieków… płynęła w kosmos, jak złom, na który polowały zaciekłe oddziały łowców. Nawet teraz polowały, nie wiedząc, że w bazach gaśnie życie. Zamarza. Zbyt daleko od Słońca. Tego, które przytulało Ziemię od zarania dziejów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz