poniedziałek, 15 czerwca 2020

Wspomnienie.


Stali w środku i podziwiali. Ona wtuliła się w niego i ze wzruszenia nie umiała nic powiedzieć. On chyba był dumny. Może nawet ze mnie, bo ławkę naprawiałem ja. Pod jego okiem, ale to ja ją odnowiłem i teraz wyglądała, jakby jeszcze nikt na niej nie siedział.

Ławka była parkowa. Przedwojenna na pewno, ale sprzed której wojny? Konstrukcję miała z kutego żelaza, a deski buczynowe musiały mieć więcej jak dwieście lat. Teraz, gdy zdarłem z nich farbę, oczyściłem, wygładziłem i wypełniłem ubytki szpachlą, kładąc na wierzch bezbarwny lakier drzewo lśniło drugim życiem, kusząc falistą linią słojów. Gięte poręcze i nogi drapałem do żywego żelaza drucianą szczotką, a kiedy wreszcie dotarłem do nieskorodowanego metalu pomalowałem całość grubą warstwą lakieru. Nie sądziłem, że można tak ciężko pracować, żeby odrestaurować jedną ławkę, ale teraz stałem i zachwycałem się efektem własnej pracy. Prawdziwą, trudną do wysłowienia radość sprawiał mi ich wspólny zachwyt.

On… był stolarzem. Znał się na drewnie, jak nikt na świecie, Bez niego nie dałbym rady. Nawet nie spróbowałbym, tylko pozbył się starych desek i (jeśli w ogóle), to założyłbym nowe, sosnowe. Zbeształ mnie. Dotykał starych desek z czułością i tłumaczył mi moją głupotę.

- Synu! Bluźnisz! Za karę sam te deski doprowadzisz do ładu, choćby miała ci skóra z rąk pozłazić! Żebyś docenił i nauczył się patrzeć.

Pogroził mi paluchem i pokazał jak zacząć. Miał rację, lecz nie prędko to zobaczyłem. Deski były piękne, kiedy usunąć z nich pokłady farb, łuszczących się warstwami i strupami zastygłe od lat. Teraz, stojąc obok nich widziałem to wyraźnie. Radość staruszki rekompensowała ból mięśni i palców zmęczonych od długotrwałej pracy. Ona mówiła do mnie „synku”, ale nie byłem ich dzieckiem. Byłem przybłędą. On przygarnął mnie, gdy błąkałem się i pozwolił odpocząć na górze ciepłych, pachnących trocin. A potem urządził mi w stolarni kącik i sypiałem tam, w zamian sprzątając, albo wykonując drobne przysługi. Zakupy w najbliższym sklepie, czy transport gotowych mebelków do klientów; półki, kwietniki, czy parapety wędrowały w moich ramionach pod różne adresy, na ogół niedaleko stolarni.

Był sam. Samotny nawet. Zapewne dlatego szybko zaczął do mnie mówić „synu” i traktować, jakby to była prawda. Sam równie chętnie uwierzyłem w te słowa – potrzebowałem kogoś, dla kogo będę kimś więcej, niż włóczęgą podejrzanym o każdą niegodziwość, jaką można sobie wyobrazić. On potrzebował chyba równie mocno towarzystwa. Osoby z którą mógłby porozmawiać, podzielić się wiedzą, czy wątpliwościami. Kochaliśmy się miłością męską, wstydzącą się słów i jawnego okazywania uczuć. Sypiał nad stolarnią, a dla mnie zbudował łóżko, które w dzień chowało się pod stół, na którym zwykle pracował. Łóżko zawsze pachniało drewnem, a w pościeli pałętały się drobinki pokruszonych trocin.

Któregoś dnia poszedłem na spacer - w miasto, które wreszcie przestawało być obcym. Miałem dokąd wracać. Miałem w nim swój kąt i teraz nie szedłem, a wychodziłem, albo wracałem. Upajałem się brzmieniem tych słów – wracałem do siebie… Nosiłem kwietniki skrzynki, półeczki, a wracając starałem się chodzić innymi ścieżkami. Zaraziłem się. Ciągnęło mnie w to miasto i szukałem zakamarków, miejsc, które niepostrzeżenie zaczęły stawać się ważne i istotne. Dla mnie. Miejsc, gdzie mogłem usiąść na chwilę i odpocząć, albo pozwolić się sobie rozmarzyć. Pogrzać w słońcu, albo posłuchać, jak deszcz gra na fortepianie dachówek rzewną pieśń. Przypomnieć sobie, że już raz, czy dwa byłem tam. A potem wrócić do stolarni. Do siebie…

Wreszcie przyszło mi zanieść jakieś półki trochę dalej, w wąziuteńką uliczkę pełną kocich łbów, w którą słońce zaglądało niechętnie. Niskie, jednopiętrowe budyneczki wyglądały jak miniatury miejskiej zabudowy. Jakby ktoś zbudował tu plac zabaw pełen domków dla nieco większych lalek i dzieci pragnących mieć własny dom, w którym to one będą decydować o przeznaczeniu i wyglądzie izb. Wsiąkłem. Zakochałem się w tych domkach przytulonych do siebie, jakby marzły wiecznie i malutkich, jak moje o mnie mniemanie. Teraz, kiedy wiedziałem, że tu są, nie umiałem się powstrzymać i musiałem przyjść. Jeśli nie każdego dnia, to chociaż co drugi.

Przychodziłem, aż nabrałem odwagi, żeby wejść do wnętrz. Wdychać zapach werniksu, głaszcząc granity i brązy polerowanych płaszczyzn rzeźb, wdychając kurz zasiedlający wątki gobelinów i makat. Oglądałem wystawy i wnętrza maluteńkich galerii, wypełnionych po brzegi dziełami szerzej nieznanych twórców, którzy liczyli, że kiedyś zmienią zapomnianą galerię na większą, pełną zachwytu tysięcy zwiedzających i przepełnionych pragnieniem posiadania choć jednego z ich dzieł, które dziś przysypiały na półeczkach, ścianach, albo zgoła leżały na zapleczach oparte o ścianę, żeby zrobić miejsce innym twórcom.

Szczególnie upodobałem sobie jedną z galerii, prowadzoną przez starszą panią. Miałem wrażenie, że kobieta urodziła się już stara i było jej z tym do twarzy. Przychodziłem, mamrocząc jakieś dzień dobry pod nosem i natychmiast wlepiałem oczy w ściany pełne ram wypełnionych światami wyobraźni malarzy. Patrzyłem na sploty biżuterii ukrytego pod patyną srebra, na kamienne bryły, którym niedostatek światła dodawał czarodziejskiego znaczenia. Gabloty pod szkłem zaparowane moim oddechem mgliście deformowały drobiazgi tkwiące wewnątrz niczym motyle nanizane szpilką i wczepione w pluszową poduszkę.

Podchodziła do mnie, skromniutko stając za plecami i sprawdzała dyskretnie, w jakim kierunku podążyły moje oczy i mój zachwyt. A potem opowiadała. Wiedziała doskonale, że nie mam pieniędzy i nie kupię nic spośród wystawionych przedmiotów, ale mimo to opowiadała mi o nich, jakby to były dzieła jej dzieci. Może nawet były? Sam nie wiem kiedy zacząłem się do niej przytulać, jak do ukochanej babci, która najlepiej na świecie rozumie, co dzieje się w małym, spragnionym serduszku wnuczka. Do babci, jakiej nie miałem prawa pamiętać. Przytulałem się, a ona wsuwała mi rękę we włosy czesząc je palcami z niepojętą cierpliwością. Opowiadała o artystach, o ich dziełach, o wszystkim, co mogłem zobaczyć w galerii. Zupełnie, jakby wiedziała wszystko. Wszystko, co warte poznania na świecie.

Na imię miała Maria, ale, kiedy już pokonałem wstyd i zacząłem zwracać się do niej bezpośrednio, mówiłem „babciu”. Nie gniewała się. Nie wiem nawet, czy w ogóle potrafiła się gniewać. Babcie nie gniewają się, bo szkoda im na to czasu. Wiedzą, że niewiele życia im zostało i szkoda marnotrawić dni na gniewy i nienawiści, że lepiej kochać i cieszyć się każdym widokiem i każdą obecnością – tak mówił Jerzy. Stolarzowi dano na imię Jerzy i nosił je z szacunkiem i nie nadużywał go bez potrzeby. Ja, skrępowany, pomimo tej naszej męskiej miłości nie umiałem do niego powiedzieć „tato”, czy „dziadku”, więc mówiłem po imieniu, a on mówił do mnie „synu” Nie „synku”, czy „syneczku”, jak mawiała babcia, lecz „synu”. Ale ja i tak wiedziałem, że kocha mnie i że trzymam go przy życiu, któremu coraz trudniej było znaleźć uzasadnienie dla obecności Jerzego. Fabrycznie produkowane meble z trocin, plastik, wyparły zapotrzebowanie na usługi Jerzego i coraz trudniej było mu znaleźć zajęcie dla własnego talentu.

Któregoś razu poprosiłem babcię, żeby pozwoliła mi wejść na stryszek – takie małe pomieszczenie nad galerią, do którego prowadziły wąziuteńkie, mocno już wypaczone schody, spracowane i skrzypiące swoje skargi. Przekomarzała się ze mną, że tam tylko pajęczyny i kurz, a kto wie, czy nie truchło gołębia, ale zgodziła się. Było wszystko, co mi opowiadała. I była ławka. Parkowa. Zakurzona, obwieszona girlandami pajęczyn. Poddasze było niskie. Drewniana konstrukcja, przez kratownicę której widać było lewą stronę łusek dachówki, podłoga z uginających się pod krokami desek i zapyziałe, małe okienka wychodzące na dachy podobnie małych budynków po drugiej stronie uliczki.

Zapytałem, czy pozwoli mi tam zamieszkać. Bardzo cicho spytałem, bo wstyd mi było, że zdradzam Jerzego. Jednak na tym stryszku spodobało mi się tak, jakby to od zawsze miało być moje miejsce do życia. Babcia patrzyła na mnie długo, a potem przytuliła mówiąc:

- Przyjdź tu z Jerzym, to pogadamy.

Tydzień zbierałem się, żeby powiedzieć Jerzemu o propozycji babci, a jemu drugi, żeby ochłonął i poszedł ze mną. Był twardy jak dąb i ani się zająknął na moją zdradę. Wyjął z szafy garnitur „do trumny”, otrzepał i zerknął krytycznym okiem – raz na niego, a raz na mnie. Kiwałem tylko głową, bo chciałem, żeby poszedł ze mną i nie mówiłem nic, że fason już nie ten, a i płowieje tu i ówdzie. Jerzy stroił się, jak na wesele. Golił zawzięcie, szorował szorstkie ręce i skropił się czymś, czego zwykle nie używał. Nawet buty wypastował, a to było już coś! Bo Jerzy pastował buty dwa razy w roku – na święta. A teraz pastował buty i palcem mi pogroził, żebym nie śmiał kpić z niego. U pani Basi kupił kwiatka. Pani Basia była tak zdumiona jego obecnością, że obsłużyła go poza kolejką i jeszcze mu krawat poprawiła, bo Jerzy ani wprawy, ani oka nie miał.

- Powodzenia panie Jerzy – powiedziała na koniec z uśmiechem – Trzymam kciuki!

Jerzy udawał, że nie rozumie, a pani Basia śmiała się serdecznie, zajmując się już następnym klientem i udając, że nie widzi rumieńców na twarzy Jerzego mówiła:

- Bo ja proszę pana, to zawsze wiem. Jak chłop po kwiatka przychodzi, to widać po nim, czy dla mamy, czy żony. A Jerzy nie ma żony i widać, że na randkę idzie. Jeśli randka się uda, to przyjdzie do mnie znów i weźmie więcej kwiatów. Zobaczy pan. A jak kosza dostanie, to prędzej monopol odwiedzi, jak mnie…

Jerzy uciekał z kwiaciarni i chował się przed wzrokiem stojących w kolejce, Nieśmiały był. Tylko przy drewnie zyskiwał odwagę i pewność siebie. Mimo to poszliśmy do babci. Podała Jerzemu obie ręce, o on ucałował obie. Chyba babcia mu się spodobała, bo ucałował też oba policzki i w czoło, aż się babcia zaróżowiła od tych czułości. A kiedy dostała kwiat wybrany przez panią Basię, to wręcz odmłodniała. Oczy się jej świeciły, pod rękę wzięła Jerzego i panie Jerzyku to, panie Jerzy tamto i kawkę mu zrobiła w SWOJEJ filiżance… O mnie niemal kompletnie zapomnieli. Jerzy rozglądał się, troszkę się obawiając, czy czego nie potłucze wiedziony niezgrabnością męską, bo chłopisko duże, a sklepik maleńki i pełen bibelotów, drobiazgu, okruszków niemalże. Strzelał oczami na boki, ale na babcię najwięcej. Dopiero, kiedy ręką oparł się o schody na poddasze, odzyskał rezon i poczuł się pewniej. Oglądał i oglądał. Pukał palcem i pod stopnie zaglądał.

- Trzeba przerobić – mruknął – niewygodne i skrzypią…

- Panie Jerzyku, pan zostawi, niech się pan nie fatyguje

- Pani Mario, ale…

- Panie Jerzy…

Przerywali sobie i nie dali skończyć, aż się babcia zaśmiała i pod rękę go wzięła.

- Aleś ty uparciuch! Niech ci już będzie, ale pod warunkiem, że będziesz do mnie mówił Marysiu!

- … - Jerzego zatkało, ale babcia już przełamała pierwsze lody i musiał się poddać.

Weszliśmy na strych. Jerzy bez słowa przeprowadził inspekcję. Nie jakąś pobieżną, ale w pełni profesjonalną. Zdyskwalifikował podłogę.

- Do wymiany – mruknął, a przyglądając się belkom w poszyciu dachu dodał – Tu, może być.

- Pani Ma… - zaczął, ale pod karcącym wzrokiem babci szybko się poprawił – Marysiu. Podłogę trzeba wymienić koniecznie, a strop obić boazerią chociaż. Będzie cieplej i czyściej. On zrobi. Pomierzy, przyniesie i zrobi. Ja pomogę. W zakładzie mam deski i boazerię. Dopilnuję osobiście. Ławkę też dopieści, żeby była jak nowa.

Zeszliśmy ze strychu i ani słowo nie padło o moim tam mieszkaniu. Tylko o drewnie, pracy i remoncie. Jerzy przejął dowodzenie i ustalał z babcią harmonogram prac. Gdy się żegnaliśmy babcia ucałowała nas obu. Jerzy doszedł do siebie dopiero na drugi dzień. Trochę się podśmiewałem z niego, a on udawał, że się złości na mnie, ale w końcu przytulił mnie mocno, choć nie zwykł tego robić wcześniej.

- Synu! U Marysi masz zrobić wszystko, jak dla siebie. Albo i lepiej. Postaraj się. Ja pomogę. A schody zrobię sam, bo to poważna robota i nie można sfuszerować.

A potem odszedł pogwizdując. Jerzy, który nigdy nie pogwizdywał… Nazajutrz objuczył mnie narzędziami, a sam wbił się w garnitur i przyglądał się jeszcze krytyczniej niż poprzednio. Zdjął, Znów założył, krawat trzy razy zdejmował i zakładał, aż westchnął i zostawił na szyi. Wyszedł bez słowa. Wrócił z kwiatami. Pani Basia miała rację – kupił więcej. Wreszcie poszliśmy. Ja, jak wół roboczy, objuczony narzędziami, on pachnący i gładki, z kwiatami. Babcia czekała na nas chyba od wczoraj. Założyła sukienkę i pachniała różami bardziej słodko, niż te kwiaty niesione przez Jerzego. Jerzy znów całował rączki i policzki, wręczał kwiaty, babcia wtulała się i krygowała.

- Ależ Jerzyku… Nie trzeba było… Tyle pieniędzy… - a przecież widziałem, że nie oddałaby tych kwiatów za worek pełen waluty. Jerzy mruczał coś niezrozumiale, ale babcia chyba wiedziała w czym rzecz, bo się zarumieniła i nie zamierzała powrócić do naturalnie wyblakłych barw.

Wygnali mnie do roboty. Posprzątać, pomierzyć. Gdy wróciłem – pili kawę. I ciastka jedli. Beze mnie! Ledwie mnie zauważyli. Jerzy kazał pomierzyć schody i gadał dalej, ledwie od czasu do czasu zerkając na mnie, a ona oka nie odrywała od jego twarzy.

- Co dalej mistrzu – zagaiłem z lekką ironią i potrząsnąłem nim, gdy skończyłem

- Co dalej… - powtórzył tępo – dalej, pokażę ci, jak zrywać deski i wybierać gwoździe, a my… z Marysią…

No tak! Zamknęli galerię i poszli na zakupy. Ja w tym czasie wyrywałem deski i wyjmowałem stare, pordzewiałe gwoździe. Nim wrócili było już po robocie. Tylko znieść deski ze strychu, ale Jerzy… Był w nowym garniturze i krawat miał o pięćdziesiąt lat młodszy. Chyba był też u fryzjera, bo jakoś inaczej układały mu się włosy. Oczywiście, taki piękny, nie mógł pracować, więc deski znosiłem sam.

Kolejne dni były podobne i niewiele różniły się od siebie. Rankiem Jerzy szykował partię desek czy boazerii, potem szykował samego siebie, a na koniec odwiedzał panią Basię i przebierał się na galowo. U babci zasiadał do kawy, a ja wracałem po kolejną partię drewna, bo nawet wyschnięte lekkie nie było i trzeba było nosić na raty. Trochę trwało, jednak w końcu podłoga zajęła właściwe jej miejsce i nie skarżyła się ani jednym jęknięciem na to, że leżeć musi na poddaszu, a boazeria przykryła zacieki na starych dachówkach. Pojedyncza żarówka osłonięta abażurem, który babcia dostała z sąsiedniej galerii rozświetlała widok na pokój o skośnych ścianach i podłodze pachnącej świeżo ciętym drewnem.

Na weekend Jerzy zamknął się w stolarni i wyciął schody. Przy okazji parę prostych mebli. Stół, łóżko, parę półek na książki, szafkę nocną. Zamiast szafy gołe wieszaki na ścianie. Byłem zachwycony. Kiedy wymieniliśmy schody babcię zaczęli odwiedzać goście z sąsiednich galerii. Nie wytrzymali, słysząc od tygodni stukanie i nas ciągnących deski bez końca. Ciekawość przygnała wszystkich sąsiadów. Pojedynczo i małymi grupkami zaglądali do babci i nieśmiało pytali, a babcia prowadziła ich na poddasze., żeby sami zobaczyli. Oglądali, podziwiali, klepali Jerzego po plecach, że taki fachowiec. Jerzy pękał z dumy i ani słowem nie zająknął się, że sam zrobiłem większość pracy, bo on wtedy, z babcią na zakupy chadzał. Każdy przyniósł ze sobą jakiś drobiazg – wazon, lampę, obraz – co kto miał w galerii. A potem zapraszał do siebie Jerzego, żeby okiem rzucił i sprawdził, czy ich poddasze też można byłoby tak odświeżyć.

Jerzy chodził, sprawdzał, mierzył, kiwał głową. Dawno nie miał takiego zapotrzebowania i był rozchwytywany, jakby rajem ludzi obdarzał. Ja w tym czasie mozolnie odkręcałem przeżarte rdzą stare śruby mocujące deski ławki z metalową konstrukcją. Zarówno Jerzy, jak i babcia upierali się, że ławkę należy wyremontować, a nie zbudować nową. Ramę czyściłem przed galerią, kiedy nie było ruchu. Deski nosiłem na stolarnię i wracały, gdy doprowadziłem je do stanu akceptowalnego przez Jerzego. Trwało to dłużej, niż remont poddasza, jednak ostatecznie udało się skończyć. Kiedy skręcałem całość ktoś zapytał o autora i chciał kupić. Myślał pewnie, że to eksponat. Wciągnęliśmy z Jerzym ławkę na poddasze.

Babcia głaskała deski nie widząc nic i nikogo. Wyciągnęła na ślepo rękę, a Jerzy chwycił ją i pozwolił pociągnąć się na ławkę. Usiedli razem, a babcia wtuliła się w Jerzego. Z oczu płynęły jej łzy, które on całował i pytał co się stało. Szczęście babci wymagało łez i pocałunków. Bezwstydnie patrzyłem, jak nieporadnie Jerzy stara się zrozumieć, pomóc, albo wziąć udział w misterium. Jeśli tak wygląda miłość, to wymaga ona przewodnika. Oboje oślepli, nie widzieli nic dookoła. Mogłem do nich krzyczeć dowolnie głośno. Wyszli poza zasięg mojego krzyku, choć siedzieli przede mną. Magia trwała. Zszedłem na dół, w sam raz w porę, bo ktoś właśnie dopytywał o jakieś drobiazgi. Stanąłem obok, żeby pomóc w wyborze. Praca nie była ciężka, a przedmioty na tyle drogie, że chętnych zbyt wielu nie było.

- Poradzisz sobie syneczku? - usłyszałem zawstydzony głos babci – Chcielibyśmy z Jerzym pójść do parku. Obiecałam mu pokazać skąd pochodzi ławeczka. Wiesz? Na tej ławce oświadczył mi się mój Adam, a dzisiaj…

Patrzyłem na Jerzego i widziałem, jak chowa oczy w podłogę. Zawstydzonego jeszcze go nie widziałem.

- Bo wiesz… - mruknął, ale nie dałem mu skończyć. Przytuliłem oboje.

2 komentarze: