czwartek, 21 października 2021

Beznamiętność pozorna.

 

Obiecałam sobie, że będę grzeczną dziewczynką, ale chce mi się kląć tak bardzo, że powstrzymuje mnie tylko nieumiejętność. Wstydzę się, że zaklnę nieudolnie, wzbudzając pogardę tych, do których moje obelżywe słowa dotrą choćby w strzępach zrozumienia. Dlatego zaciskam usta, aż z warg spływa krew, pompując pośladki, czy biodra – nieważne, dokąd trafi ta krew – wszędzie rozedmie mnie ponad miarę i w plecy uderzy cyniczny śmiech anonimowych samców:

 

- Patrz! Ale locha. Tłusta i głupia!

 

Uff… Krew, zwiedziona moją niepewnością, wypłynęła jedynie na policzki. Lepiej zostać uznaną za pensjonarkę, niż lochę… Tak sądzę… Na wszelki wypadek postanawiam wydepilować się staranniej niż zwykle, wcześniej myjąc lustro i zjeść o jeden listek sałaty mniej – nawet w sobotni wieczór. Zerkam w samochodowe lusterko, zbyt szczupłe, aby objąć moją twarz. Szpitalny dyżur, to doznanie, jakiego nie polecam nawet ordynarnym anonimom, zawieszającym na moich plecach własne mniemania i zuchwałości pijane od świtu, wypełzające jadowicie spod kaprawych źrenic, sterowanych niestrudzonym strumieniem plemników.

 

- Szkoda, że świat nie składa się wyłącznie z samic! – wypluwam na przednią szybę podświadomość, zawieszając niesforną myśl na krawędzi rozumu – W jednopłciowym świecie mogłabym poświęcić się poważniejszym zagadnieniom, niż wygląd!

 

Idiotyzm intymnie wyszczekanej myśli otrzeźwia mnie – przecież to właśnie samice sprawiają, że czuję się gorszą. Samce oceniają mnie pod kątem łóżkowych perwersji do jakich sami nie dorośli, szukając objawienia, jakim nie podzielą się z nikim. A samice… to dopiero jest wyższa szkoła jazdy. Nie ma frontu, na którym nie walczyłyby o przewagę – intelektualną, sensoryczną, psychiczną. Tak! Kobieta, jest bronią doskonałą. Potrafi bronić się i walczyć na każdym poziomie percepcji, podczas gdy samce są uwarunkowane jedynie na dominację fizyczną, inne aspekty istnienia traktując z pobłażliwością, z jaką traktuje się nietoksycznych pacjentów szpitali psychiatrycznych. Kobieta potrafi zmiażdżyć nawet niepomyślane marzenia, zdeptać wszelkie nadzieje, nim okrzepną na ugorze.

 

- Jeśli ktoś znajdzie na moim tyłku pryszcz, albo gram tłuszczu, to na pewno będzie kobieta! Facet? Ponoć są i tacy, którym wiecznie mało, a każdy centymetr obwodu więcej, traktują jak Graala. Z takim będąc, mogłabym na śniadanie zjeść jajecznicę na boczku. Nawet z trzech jaj! I byłby zachwycony, gdybym poprosiła o dokładkę!

 

Lustro zdecydowanie powinno się umyć. I pić mniej wina. Czerwonego. Niby pobudza krwinki do działania i zwalczania anemii, ale czy ona naprawdę jest taka zła? W jej towarzystwie bez wysiłku mogłabym figurą zawstydzić nawet anorektyczne modelki z modowych wybiegów, które ostatni okres muszą wspominać, bo zaburzyły rytm hormonalny do tego stopnia, by zaprzeczyć prawom natury, a tego nie przewidział nawet Bóg! Dorosła (ponoć) kobieta, wspominająca niesprawiedliwość losu, który skazał ją na czterdzieści lat nawracającego cyklu menstruacji? Ohyda!

 

Korek puchnie w oczach. Ulica, zazwyczaj będąca nieistotną migawką, zapominaną na najbliższym skrzyżowaniu rozrosła się i sięga dalej, niż wizja ekstremalnie głębokiego pola teleskopu Hubble’a. Gdzieś tam, na jej końcu, trzy przecznice stąd zaledwie, znajduje się przychodnia osiedlowa. Kierat, w jaki dobrowolnie włożyłam pysk, pozwalając, by kantar zobowiązań finansowych zniewolił mnie skuteczniej, niż miejscowych polityków brukselski kapitał.

 

- Zachciało mi się domku! Ogródka z georginiami, szczypiorkiem i soczystymi wiśniami, znikającymi w szpaczych brzuchach tak szybko, że ich gówna spadając z gałęzi wciąż będą smakowały słodką cherry. Chciałam i mam! Kredyt, o ile w ogóle to możliwe, zakończy mnie chłostać po plecach za jakieś trzysta lat, ale zagryzałam sumienie każdej nocy, żeby skrócić ten czas do trzech pokoleń. Może moje wyimaginowane wnuki mi wybaczą? Oby.

 

Stoję. Przede mną siwiejące małżeństwo zaczyna rozliczać się nawzajem z kilkudziesięciu lat pozornej wzajemności uczuć, a pies z tylnej półki samochodu włącza do dyskusji wątek melodramatyczny. Dobrze, że do kompletu nie płacze wewnątrz żadne dziecko. Tego mogłabym już nie znieść i zakląć szpetniej od ulicznicy. A przecież – obiecałam…

 

Miałam być silna. Asertywna. A dotychczas nie znalazłam odwagi, aby przerwać ciąg zdarzeń, chociaż pęcherz już wcześniej pękł mi na pół i po nogach pociekło tak, że do kolejnej pracy jadę bez rajstop i bielizny. Nie znalazłam w sobie sił, żeby wyprać zbezczeszczone, albo poprosić kogoś o kupno nowych w kiosku szpitalnym.

 

- Pamiętaj, miałaś nie kląć! – upomniałam siebie, przybierając ton matki, która spod nastroszonych brwi przez całe lata strofowała mnie i brata (jego częściej, bo był naprawdę nieznośnym bachorem), ilekroć popełniliśmy dziecinne swawole wykraczające poza granice zrozumienia sflaczałych, posiwiałych umysłów sąsiedzkiego trawnika.

 

Znowu. Zadzwonili z przychodni czwarty raz. Pacjenci czekający w kolejce klną mnie wystarczająco głośno, żeby farba na sufitach spłowiała i łuszczyła się w rudych strąkach, a ja stoję w korku pięć przecznic od celu, patrząc łakomie na ogryzione do krwi paznokcie. Jeszcze jeden kontakt z zębami i trysną gejzerem krwi trudnej do powstrzymania…

 

- Głupia! – bezczelnie łaja mnie moje wykształcenie – Tam nie ma żadnych życiowych arterii, nie wykrwawisz się na pewno, a jeśli nawet, to co? Ktoś zapłacze? Wspomni? Absolutnie nie! Poświęciłaś życie karierze, a kariera ma w pogardzie nieudaczników i sprzyja tylko zwycięzcom! Gryź się śmiało i zdychaj. W korku, w pół drogi do kieratu. Może piekło okaże się bardziej przyjazne.

 

W głowie odtwarzam myśli czekających pacjentów – te same, które zdążyły już pożreć farbę na sufitach, trwające w melancholii paprocie albo drzewka beniamina, nienawykłe do naszego klimatu. Dłońmi kurczowo ściskam kierownicę, czekając, aż skropi sokami moje uda. Gdzieś za mną odzywa się klakson niecierpliwca, który sądzi, że od raju dzieli go trzydzieści centymetrów, jakie mogłabym podjechać naprzód, nim spotkam się ze zderzakiem pary zawzięcie rozliczającej związek bez przyszłości, w którym zakonserwowali się na jakieś czterdzieści lat z grubym okładem. Ich pies już się poddał w obliczu hałasu i totalnej ignorancji. Spóźnienie przekroczyło akademicki kwadrans trzykrotnie. Przebiegam w myślach listę pacjentów. Cztery kobiety, w tym dwie młodziutkie, jedna dojrzała i jedna, która zapomniała, że życie powinno się kiedyś skończyć dla dobra ogółu. Trzech zapewne pryszczatych nastolatków, jeden emeryt, wstydzący się przyznać, że uciekł od wiecznie jęczącej żony, ale kochance chciałby zaimponować nie tylko wzrostem na koncie, ale i w rozporku. Rejestracja delikatnie spytała, czy byłabym w stanie przyjąć jeszcze trzy przypadki nagłe, bo kolega z gabinetu obok nie wyrabia się, a przyjął już piątkę „nadprogramowych” i nie ma już sił. Kiwnęłam głową – beznadziejnie wobec rozmowy telefonicznej, ale pani Zosia z rejestracji była wystarczająco subtelna, by dopisać nieszczęśników na koniec kolejki.

 

Na konsoli deski rozdzielczej auta zaczyna mrugać komornik - pomarańczowym światłem zawiadamia, że czas najwyższy na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z dystrybutorem paliwa, a silnikowi, jak dziwce, jest wszystko jedno, jakie znamię nosił będzie dawca nasienia, byle szybko, tłusto i bez ograniczeń. Może ja też powinnam hołdować podobnym ideom? Zatankuje później. Trzy tysiące brutto na etat oscylujący pomiędzy trzema barbarzyńskimi zmianami, albo dyżury dwunastogodzinne, by kolejne dwanaście przespać, choćby stojąc. Niewesoło. Dopada mnie apatia, którą rozrzedzam wisielczym humorem i usiłuję wyartykułować myśli tych, którzy we wspólnym bólu czekają, aż korek przesunie się wystarczająco, bym z wystudiowanym spokojem odkleiła się od nurtu, otworzyła drzwi ubogiego gabinetu i patrząc w zacieki na suficie, w porywie łaski zaprosiła kolejnego nieszczęśnika na kozetkę.

 

Zmierzch na horyzoncie wybuchł zielonym impulsem, wywołując nerwowość samochodów, warczących gorączkową potrzebą ataku na ową zgorzkniałą zieleń, zaistniałą w miejscu gorejącej czerwieni. Korek drgnął w mocno opóźnionym paroksyzmie i wreszcie ruszył naprzód. Dwadzieścia metrów. Dokładniej - dwadzieścia trzy. Taką wartość był uprzejmy wskazać GPS prywatnego telefonu zawieszonego w statywie na przedniej szybie. A niewzruszony głos przekazał kolejne instrukcje:

 

- Trzymaj się prawej strony. Na trzecim skrzyżowaniu, skręć w prawo. Do celu zostało dwa tysiące trzysta metrów.

 

Niemal widziałam niebieskookiego blondyna, zbudowanego niczym Van Damme w szczycie formy. Wstydziłam się przyznać, ale zwierzęca siła samców i pot, wyciekający z ekranów TV podczas walk pobudzał mnie tak, że nie zdołałam powstrzymać dłoni przed penetracją perły ukrytej w cieple konchy kobiecości. Żaden facet nie dał mi tylu emocji, ile potrafiłam dostarczyć sobie sama. Świat tryskał wtedy aromatem, feerią barw, a fabuła nie miała znaczenia.

 

- Nie kląć, Boże, jakie to trudne! – szeptałam oblizując palce lepkie od uniesień, dedykowane belgijskiemu karatece, który nie miał pojęcia o niej, o istnieniu tego miasta, przychodni, szpitala i korka. GPS monotonnie kusił ciepłym głosem emerytowanego rajdowca:

 

- Jeśli to możliwe, skręć w prawo.

 

Wystraszyłam się, że wejdę do przychodni z wilgotną plamą na wysokości pupy, więc usiłowałam przekierować pożądanie na tory doskonale obojętne. Komizm sytuacji znów skierował myśli ku zawodowym schematom. Kiedyś w końcu wejdę spóźniona niewybaczalnie do przychodni, a tam… Zamknęłam oczy. Korek nie wymagał wzroku. Ilekroć działo się coś wartego zauważenia – silniki warczały niczym stado szerszeni pozbawionych bezpieczeństwa. Chwilowo trwała względna cisza i wzrok w niczym nie przyspieszał podróży. Mogłam pozwolić sobie na docinki względem samej siebie:

 

- Przyjmuje pani symultanicznie w sześciu zakładach rozmieszczonych w międzyczasie? A nie można lepiej poukładać przyjęć czasowo? Czyżby zatrzymała panią wypłata u konkurencji? Halo, halo, tu jestem i zdycham trzynasty w kolejce, choć miała mnie pani przyjąć siedemnaście minut temu, a dotychczas nie wszedł nawet gość z czternastej dwadzieścia, choć mój termin (16.15) dawno już minął. Przypomnę – ledwie się doczołgałem do poczekalni, a łzy bólu suszę już od wczorajszego popołudnia.

 

- Następny proszę – słyszałam siebie beznamiętną, obojętną, wyniosłą. Mogli się gówniarze uczyć. Przychodzić wcześniej, niż wyrostek robaczkowy zaatakuje najsłabszy punkt układu trawiennego. Słyszałam siebie, a przecież Hołowczyc nie obiecywał nic więcej jak matowe:

 

- Siedemset pięćdziesiąt metrów do celu. Na skrzyżowaniu – skręć w prawo.

 

Nie kląć. Obiecałam mamie i sobie. Byłam głupia, bo dzisiaj nie zdobyłabym się na podobne wyzwanie. Młodość zwykle jest pochopna, ale nie sądziłam dotąd, że aż tak… Nie kląć – jak mantra siedziało we mnie, a ja gryzłam skórki, aż zaczął się ze mnie śmiać pryszczaty gówniarz uwięziony na sąsiednim, pasie.

 

- Skręć w prawo! – Hołowczyc był niewzruszony, ale miał głos, którego można słuchać, kiedy nikt inny nie zamierzał dotrzymywać mi samotności. Chciałam spełnić wyzwanie Hołowczyca tak bardzo, że aż przepociłam siedzenie pod sobą. Ależ erotyczne stawia wyzwania samotnym kobietom. I ten głos – szorstki i ciepły jednocześnie. Jak gryczany miód. – za siedemset pięćdziesiąt metrów, skręć w prawo!

 

Dla niego, skręciłabym nawet natychmiast. Zapomniałabym o przychodni i nieszczęśnikach złorzeczących mi zaocznie, lecz w twarz nie śmiejących się odezwać, bo strach jest tym, co ich skłania do przyjścia. Nie ból, nie potrzeba, lecz strach. Że umrą nim rodzina zdąży oszlochać ich niedolę. Potrzebowali diagnozy. Bali się, lecz czekali na jednoznaczną opinię, która zakończy rozterki.

 

- Umierasz! I nikt nie zdoła temu zapobiec! – Gówniarze nie mogli pojąć, że każdy podlega przemijaniu i śmierć jest naturalną konsekwencją narodzin. Słowo śmierć traktowali jak wyrok, zamiast dostrzec nieuchronność następstw w każdej wyobrażalnej czasoprzestrzeni. – Umierasz, bo tak musi być. Przyszedł czas młodszych, bardziej bezczelnych i mających złudzenia, do jakich ty nie dorosłeś!

 

- Dwieście pięćdziesiąt metrów. Na skrzyżowaniu skręć w prawo! – Boże! Ciekawe, czy w łóżku Hołowczyc jest równie dosadny, akuratny i beznamiętny. Czy potrafi wcelować w punkt G, K, czy Omega. Skręcę, obiecuję, będę bardzo grzeczną dziewczynką i skręcę. Niech tylko te dwieście pięćdziesiąt metrów się skurczy. Proszę… Krzysztof, zrób coś, a obiecuję więcej pokory i uległości.

 

Mgła opanowała miasto i nagle zamiast widzialności kotłowały się fantasmagorie i usiłowały znaleźć szczelinę w karoserii, żeby wypłynąć w środku i dotknąć mojej nagiej intymności ledwie okrytej sukienką. Żeby ochłonąć skupiam pamięć na wiszących w przychodni afiszach:

 

- Preparat dopuszczony warunkowo, za rok WHO sprawdzi, czy działa należycie, jednak, nie jest to powód, byś już dzisiaj z niego zrezygnował.

 

- Przeczytaj ulotkę, bo po fakcie nikt nie zechce wziąć odpowiedzialności za żadną z twoich decyzji. I nie mów głośno, że przeczytałeś, bo tam wyraźnie napisano o żywych organizmach zmodyfikowanych genetycznie, które wchłoniesz, aby zaspokoić aspiracje wielkich tego świata. Ciesz się, że podstawowym składnikiem jest etanol… Nie rozumiesz medycznego bełkotu? To po prostu spirytus!

 

Ocieram usta, jak kułak, który właśnie połknął śmiertelną dla cywilizowanych ludzi dawkę alkoholu. Zielona strzałka mruga zachęcająco ponad kabinami siedemnastu samochodów osobowych.

 

- Następna będzie już moim drogowskazem –wyłączam aksamit głosu Hołowczyca – Dalej trafię już sama. Jestem dzielną dziewczynką. I znam miasto!

 

Drogi pośród zapadającego zmierzchu krwawią czerwienią, jak tylne światła samochodów czyhających na niedojrzałą zieloność. Niektórzy stopami wystukują SOS na pedale gazu. Uśmiecham się pobłażliwie – to przyszli pacjenci psychoterapeutów, którzy dziś po raz enty modyfikują cenniki relaksu na niewyszukanej kozetce.

 

Skręcam wreszcie w osiedle, skąd wracają starsze panie z pieskami i ta najzuchwalsza, usiłująca (skutecznie) oszołomić geriatryczne kółko wzajemnej adoracji. Starowinka potrafiąca przejść dumnie pod półtorametrowym szlabanem kroczy obok równie dumnego doga olbrzymiego (choć ten musiał pod szlabanem położyć uszy). Mijam panie utylizujące niesprzedane wiktuały z nieodległej hali targowej i czających się miłośników spleśniałych warzyw, chlubiących się eko-zmysłem, bo o rozumie, to już można debatować dowolnie długo.

 

Między sosną wejmutką, a kasztanem jadalnym znajduję skrawek wolnej przestrzeni, więc zdobywam się na odwagę, by zaparkować. Niech szlag trafi lusterka – ja muszę już wysiąść. Jesienne powietrze cuchnie zgnilizną. Ludzie cuchną pośpiechem i arogancją. Rzygać mi się chce, choć to dopiero druga z fizjologicznych potrzeb. Szczęśliwie nie mam majtek, więc w toalecie dla pacjentek wyśpiewuję parującym moczem euforię i spełnienie największej z ludzkich potrzeb. Jest dobrze. Boże! Nie sądziłam, ile radości może dać człowiekowi zaspokojenie prozaicznej, codziennej potrzeby.

 

Wciągając gacie na dupę doznaję drobnej niezręczności – nie mam co wciągać, a gabinet ledwie kilka kroków. Pierwszy już mnie rozpoznał! Zatwardziały śmiertelnik, któremu nie da się wytłumaczyć, że ZUSu nie stać na jego leczenie, a tak na prawdę, to jako już bezrobotny żyje ponad stan. I powinien zaprzestać, albo wnosić do budżetu składki adekwatne do jego wieku. To chore, żeby utrzymywać zakamieniałych dinozaurów kosztem produkcyjnego bydła. Wzrasta we mnie duch bojowy. Idę! Pokarać słabeuszy i tych, którym się wydaje, że mogą wygrać walkę z systemem. Słabość od kilkudziesięciu lat staje się siłą, o jaką starają się większościowi twardogłowi. Nie darmo mawiali, że silny zawsze sobie poradzi, kiedy słaby schronić się musi pod skrzydełka Temidy. Tylko nikt nie uprzedził, że przebiegunowanie kodeksów odwróci role zaradnych z dryfującymi, mocnych z mimozami, wartościowych zuchwalców z bezczelnymi nieudacznikami.

 

- Stoją tam. Nie kląć. Proszę samą siebie. Nie zaklnij, nawet, gdyby ten pryszczaty gówniarz pozwolił sobie na uwagę dotyczącą twojego mokrego tyłka. Gdyby matrona odliczająca każdą sekundę spóźnienia nie doliczyła się dnia sądu ostatecznego, bądź kuksańca znerwicowanej lekarki.

 

- Ola – odpowiedziałam, karcąc samą siebie – dla przyjaciół Ola, dla mamy Oleńka, jak ta z sienkiewiczowskiej trylogii, dla obcych Aleksandra, albo pani.

 

Popołudniowe korytarze przychodni przypominają labirynt w jakim Tezeusz poszukiwał przyszłości. Ale mi – nikt nie wcisnął w dłoń czerwonej nici. Nie zasłużyłam na prywatną Ariadnę? Wzrok kolejkowiczów skupił się na echu moich kroków. Jedni wstydzą się własnych przekleństw, inni pałają jawną nienawiścią. Bezinteresowną, bo przecież nie była złośliwa, nie zamieniliśmy ani słowa. Nienawidzą mnie, gdy skrobię w zamku. Jeszcze bardziej, gdy zamykam drzwi i szukam, czy m mogłabym zastąpić bieliznę. Korytarz wrze od komentarzy. Muszę otworzyć. Nim mnie zlinczują. Boję się, a w kroku czuję przeciąg.

 

- Proszę – odzywam się metalicznie, ignorując dziewięćdziesięciominutowe spóźnienie – Pierwszy pacjent.

2 komentarze: