poniedziałek, 23 grudnia 2019

Przetwory

Przyśniło mi się trzy miliony malin. Już miałem w zachwyceniu krzyknąć dziewczęcym głosem: „ach ile malin, a jakie różowe”, kiedy sam siebie głośno skarciłem za ignorancję. Świat nieoficjalnie fetuje rok Leśmiana – a tu taki afront! Kalendarz zobowiązuje i jeśli fetować, to właściwego poetę - niech więc trwa dookoła chruśniak malinowy, niech nacicha w milczeniu zawstydzony moją bezczelnością zapewne. Patrzyłem na owoce nieprzebrane i nawet palnąć w ucho chciałem pana Bolesława, za przybyłe tej nocy maliny, jednak on przezornie się nie objawił. Cóż uczynić z wyśnionym mrowiem? – myślałem zanurzony w witaminową nieskończoność? Gdybym był Kleopatrą, rozkazałbym wsypać rzecz do wanny, żeby się w nich marnotrawnie wykąpać, a potem kazałbym niewolnym eunuchom wylizać do czysta. Zarówno wannę, jak i siebie. Najwyraźniej na egipską królową się nie nadaję, gdyż sama myśl, że kaleki niewolnik miałby mnie skrupulatnie wylizywać z pogniecionych owoców, obrzydliwą mi się zdała tak bardzo, że zrezygnowałem z koronacji bezzwłocznie.
Przyśniło mi się trzy miliony malin zawierających kosmiczne ilości pektyn i proszę mnie nie pytać, czym są wyśnione pektyny, bo nie wiem. Może pani Krysia z Sanepidu dysponuje wiedzą – mieszka po sąsiedzku, więc zapytam, kiedy z pracy wróci. Chwilowo tkwiłem w epicentrum malinowej eksplozji obarczony przeświadczeniem graniczącym z pewnością, że są one pożyteczne, a nawet niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Roztargnionym snem spałem i dlatego nie wiedziałem ile zjeść można bezkarnie, więc postanowiłem zapobiegliwie posortować dobra materialne. Malin na pewno zjeść mogę po kres wyporności własnej, a z pozostałego zakresu dokształcę się, kiedy pani Krysia znajdzie dla mnie popołudniową chwilkę i rozproszy mgły niepewności.
Powiedziałem „posortować”, ponieważ podejrzewam, że pektyny, to te białe robaczki, które spacerują wewnątrz owoców. Sortuję skrupulatnie niczym Kopciuszek, a szepcząc nadal klnę pana Bolesława, bo palce na oślep skrwawione owszem mam – ale nie sokiem malin, lecz innym. Ruchliwe, wijące się larwy starają się uciec, a kiedy wzmacniam chwyt rozlewają się w niezgrabnych dłoniach zgniłymi żółcieniami i zieleniami. Palce skrwawione myję po raz sto pięćdziesiąty w przeciągu godziny, chruśniak wstrząśnięty jatką trwa, maliny kłębią się po widnokrąg i kolaborują z robaczkami. Wypełniają wszystko, nawet fugi pomiędzy kaflami na podłodze i co większe oczka w firankach. Zapodziany po głowę, tonę nieomal ujęty falą mieszanej powodzi i powoli zaczynam się czuć jak owa anonimowa pektyna. Organizm już próbuje się nawet wić, a bladość lica osiągam niemalże marmurowo-idealną.
Aby nie oszaleć, zagoniłem myśli do pracy, jak spożytkować dobra nieskończone. Soki? Dżemy? Cukrem zasypać i w słoiki zamknąć na zimową rozpustę? Na obiad podać z ryżem i śmietaną? Być może – pomyślałem cynicznie - na jutrzejszy lub zgoła pojutrze, bo dzisiaj to już niemożliwe. Zanim skończę sortować, jutro nastanie niechybnie. A komu podam ów obiad? Mógłbym uwolnić się od nadmiaru owoców, gdybym zaprosił pobliską jednostkę wojskową. Całą. Jest nadzieja, że wtedy horyzont obdarłbym z bieżącej dominanty botanicznej. Mimochodem przegryzam pojedynczy owoc i słyszę drobne pestki strzelające pomiędzy zębami, a język zazdrości malinie barwy i usiłuje się trwale zarazić różową słodyczą. Może handel uliczny stałby się zbawiennym rozwiązaniem? Bladym świtem zająć miejsce na ruchliwym, miejskim deptaku wymieniając wytrwale owoce na drobne monety, które mniej zachodu wymagają przy przechowywaniu i dłuższą przydatność do spożycie zachowują? Może zgoła przed osiedlowym sklepikiem stanąć i sąsiadkom (nawet tym nieznanym) po torbach i siatkach rozsypać za grosz, a one wnet sprawią, że wielka, różowa mgła kipiących aromatów, uniesie się nad dzielnicą synchronicznie, monotonnie i przewidywalnie, aby słodkim cumulusem odpłynąć w stronę ratusza i tam wywołać niepokój, albo błogostan autorytetów społecznych.
Szklankę pektyn odstawiłem do lodówki, żeby były mniej ruchliwe - schłodzone, mniejszą ciekawością się charakteryzują i turystyczne zapędy zamierają w nich, jak woda w krajobrazie arktycznym. Może się uda oprószyć nimi pizzę, zamiast bekonem okładać? Albo przyprawić spaghetti… Intrygujące, że włoskie potrawy do głowy przychodzą, ale taka lasagne’a…? Aż się prosi, żeby każdą kartkę makaronu napiętnować garstką pektyn, niby guzem rdzawym na chorym liściu. Takie niesforne anchois. Ręczny zbiór, kulinarna cepelia, stanowiąca drugi koniec na gastronomicznej szali, jako przeciwwaga fast-foodowych fabryk i punktów masowego żywienia. Przyszłość kuchni białkowej ponoć kryje się w świecie owadów, co ustawia mnie w szeregu prekursorów. Hodowli jeszcze nie posiadam, jednak druga szklanka czerwi przywyka do stagnacji na półce lodówki, a czas kuchennych eksperymentów zbliża się nieubłaganie. Kiedy ludzkość mnoży się bez opamiętania, ostatnim białkiem dostępnym hurtowo staje się wszechobecny plankton potrafiący dotrzymać tempa człowieczej płodności, co z kolei pozwala domknąć koło łańcucha pokarmowego. Dotychczas duże organizmy padały łupem lekceważonego drobiazgu i to dla nich stawaliśmy się pośmiertnie suto zastawionym stołem – nadchodzi czas rewanżu!
Dzień krótki, a malin krocie czeka na Kopciuszka pocąc się słodko. Już ściany zapachem pomalowane stały się różowe, z sufitu kapią łzy wonnego syropu, a nieskończoność malinowa goreje oślepiając zmysły. Histeria złośliwym basem zahuczała do mnie, że od malin duszno, ręce drżeć poczęły i sumienie straciło pewność siebie. Pocę się malinowo, malinowo płaczę, owocowe plamy na koszuli stają się tak liczne, że przejmują kontrolę kolorystyczną na jej powierzchni i tylko nieliczne wyspy bezludnie kołyszą się pierwotną barwą na falach stygnącego miąższu. W tym szale zacząłem rozumieć kobiecą nadwrażliwość i pojmowanie świata – tak! One, od niemowlęctwa katowane różowością wszechobecną, przeżywać muszą to, co moim obecnie udziałem. Nie wiem jak się stało, że zatknięty myślą w miękkości barwy na długie godziny, w jednym okamgnieniu kłaniać się począłem każdej kobiecie, która zdołała dorosnąć i nie zwariować. Z marszu dołączyłem do matriarchalnego świata, za pośrednictwem oceanu owoców, tętniącego życiem czerwi, rozsianych ławicami po kres widnokręgu różowego. Stałem się duszą współczulną połączoną w bólu nagłego zrozumienia. Jak silną jednostką musi być stworzenie, piętnowane od pierwszego krzyku różowatością puchatą, miękką i dogmatyczną, żeby wytrwać pomimo i nie wypłakać całego swojego istnienia, nim pierwsze samodzielne decyzje wykrztusi? Jak odporne na zew barwy, która przecież jest bliższa żywemu mięsu, niż czemukolwiek na świecie? Skąd tradycja iście szatańska, aby słabą podobno kobietę, na dodatek niedojrzałą
i bezwolną, obarczać całodobowo odzieniem maści krwistego ochłapu, kiedy siła obdarzonych członkiem stworzeń krzepnie dostojnie w spokojnych błękitach nieba? Ech! Westchnąłem tylko, zbliżając się właśnie do rozwiązania tajemnicy, dlaczego kobiety wybierają zielone posiłki, zadowalając się trawnikiem, miast się raczyć kotletem. Od dzisiaj przepraszał je będę wszystkie za dotychczasowe zdumienie, za konkluzje uszczypliwe, że wolą liście sałaty, niż stek soczysty. Teraz, gdy wiem – przeproszę za dzisiejszą bezmyślność.
Trzy miliony malin mi się przyśniły i ręce miałem w nich zanurzone po sam pępek chyba, a pektyny rozpierzchały się niczym mrówki ze zniszczonego mrowiska, żeby rozpoznać, zapobiec, zwalczyć
i spacyfikować siłę, która spowodowała dramat chaosu w uporządkowanej hierarchii. A tymczasem zaburzeniem byłem ja pośród malin, tak jak niegdysiejszy Leśmian pośród chruśniaka, chociaż on perfidnie do niczego się nie przyznał – do śmierci wypierał się przed księdzem i przed rodziną. Cóż on tam robił? Kogo podglądał lub kogo skusił na płochą miłość w otoczeniu kicz na myśl przywodzącym? We wszystkie możliwe miękkości i łagodności powiódł dziewczę naiwne, czy też dał się porwać sentymentalnej białogłowie, znikając w piernatach natury na długie godziny? Znalazł pan Bolesław zbiór skończony puzzli i napisał westchnienie ostateczne, napisał raj dla dwojga, którego nie sposób uzupełnić wykwintnym słowem, żeby nie zepsuć. Myśli błądziły mi meandrami szerokimi, palce cierpły od malin, od peptyn zbieranych wytrwale, a trzecia szklanka czerwi zwalczać zaczęła zapędy turystyczne przyglądając się wcześniejszym, niemrawo już stygnącym na lodówkowej półce.
Przegapiłem. Popołudnie i panią Krysię. Wieczór przegapiłem i sam nie wiem co jeszcze, ale ciemno wokół tak bardzo, że tylko gęstniejący aromat fermentujących powoli malin i zawiły, niezborny ruch pektyn rozpraszał mroczność absolutną dokoła - jeżeli jakiekolwiek dookoła jeszcze istniało. Z jakiejś miski wygarnąłem wargami wcześniej posortowane maliny, nie zważając na brak kobiecej dłoni, ani śladową zawartość czerwi rozpełzających się beztrosko po ciemności, bo w gardle mi zaschło, a oprócz owoców w granicach widzenia nic innego nie wykryłem. Nawet włącznika światła znaleźć nie umiałem i korzystałem z blasku sinusoidalnego ruchu bladych larw, żeby oglądać swój skarlały świat. Garnki, słoiki i patelnie wypełnione były już owocami, którym natenczas zapachu odmówiłem – one wręcz śmierdziały. Nieskończonością, przy której oczyszczenie dwóch wagonów grzybów zdawało się być krotochwilą. Noc, pektyny i maliny. Może jeszcze ja, szepczący błagalne i daremne klątwy do pana Bolesława, że miłość owszem lecz maliny to już gruba przesada… Powiem szczerze, że w słowach nie byłem aż tak purytański, lecz fakty skryły się w łaskawym mroku i blado wiły się ruchami robaczkowymi przez niezmierzone, malinowe oceany.
Przyśniło mi się trzy miliony malin, pośród których ja - sam, samotny i bezradny. Udawałem. Udawałem, że wytrzymam, że dam radę. Buńczucznie wypinałem pierś lecz nie znam faceta, który w takiej chwili głowę schyli i powie – za dużo. Stanąłem do walki i przegrałem, noc we mnie zamieszkała upiorna. Na zewnątrz podobny mrok z resztką zmęczonego księżyca, który ziewać już poczyna i umyka, jak spłoszony kamieniem wiejski burek wiedzący od lat, że pijanemu chłopu z oczu trzeba zejść, choć nie po drodze i w gnatach strzyka… Księżyc też wie, że słońce siedzi mu na ogonie i da mu popalić, jeśli nie umknie wystarczająco szybko. On zemknął, a ja? Umorusany w różowości selekcję kontynuowałem mechanicznie już bez udziału wzroku, z wyłączonymi zmysłami, kląłem maliny, insekty, poezję zbyt wyszukaną, zbyt subtelną, żeby pamiętać o drobnych nieszczęściach. Ktoś mądry dostrzegł, że wakacje muszą być krótkie i rzadko, żeby zdążyć zapomnieć o komarach i kleszczach, o wilgoci w namiocie, czy kamieniu pod nerką rosnącym już kolejną noc. Brodzę zagubiony pośród bezkresu malin, a one stają się wyłącznie przeszkodą, już są nieszczęściem i przekleństwem bogów, kamieniem na szyi stojącego samotnie w balustradach mostu pośród nocy, albo tym Syzyfowym, pchanym każdego świtu, żeby wieczór niezawodnie strącił go w dolin otchłanie.
Na cóż mi malin pełen firmament? Po cóż milionów trzy mi się śniło, aż na karku pot gęsty od soli, a spoconego czoła wargami nikt nie ukoi? Zmęczone dłonie, kręgosłup i duch połamane, znikąd nadziei
na zakończenie szczęśliwe. Chcę kląć! Protestować głośno, albo drzwiami trzasnąć, bo ileż można pośród smrodu owej piekielnej różowości siedzieć i lepić się od stygnących fruktoz, które nawet pojedynczym procentem nie chcą przynieść innego upojenia, w którym dałoby się utopić smutki i zgasić ból stężałych mięśni? Czym zasłużyłem sobie na piekło bezkresu? Wprosiłem się sam… ach tak… oczywiście… Jak ostatni kretyn… przecież przymusu nie było – sam sobie piekło trzech milionów malin urządziłem i teraz kwękam pozbawiony wyobraźni całkiem. Klepnąć dłonią w czoło się boję, bo się przyklei i jak kompletny idiota będę sterczał pośród tych malin. A mogłem ich odmówić przecież…
Próbuję wzdychać, ale wzdychanie „na różowo” wydaje mi się nieadekwatne, kiedy kręgosłup pękł mi już siedemnaście razy, za każdym razem mocniej i w innym miejscu. Ostatnim, dotychczas nieznanym mięśniom zegar wypomniał już dawno temu, że minął czas ich połowicznego rozpadu, a wszelkie uczucia zapuściły korzenie i spłynęły tym szlakiem ze mnie, pozostawiając mnie pustego niby skorupki jaj po wylęgu aligatorów. Zamieszkała we mnie bezpańska dotąd, bezkresna beznadzieja – oczywiście w kolorze różowym, żeby mnie ostatecznie pognębić. Jak bardzo pragnąłem, żeby tylko przelotnie, ale nie. Gdybym znalazł w sobie siłę, powiesiłbym się, ale jej również nie było – żadnej determinacji ani narzędzi. Rozszarpałem koszulę niczym Rejtan w sejmie i pierś pektynom na pożarcie oddałem lecz one nie gustowały w niemłodym, spoconym mięsie i szukały na mnie raczej wodopoju, soli mineralnych, albo schronienia przed słońcem, które lada moment miało pojawić się za oknem. Spróbowałem utonąć w malinach, jednak tylko zachrypiałem ciężko, a życie obroniło się przed osłabłą wolą i wyciągnęło mnie na powierzchnię. Bardzo brutalnie i jednoznacznie.
- Panie kolego – usłyszałem męski, zdecydowany głos, który powinienem kojarzyć z zawodowej codzienności, jednak teraz wydawał się głosem wybawiciela wołającego na ostatnią wieczerzę, więc boskim był echem i taki we mnie zachwyt wzbudził, że wzniosłem oczy swoje niegodne, aby Majestatem je nakarmić niezwłocznie.
Panie kolego, miał pan zreferować… źle się pan czuje?
W obliczu Majestatu? Czuć się źle? Zdumiony byłem, że pyta, bo sąd ostateczny nie jest kolacyjką przy kieliszku z kolegami i raczej nikogo nie zainteresuje moje samopoczucie - prędzej historycznie udowodnione winy. No… może jakieś zasługi naciągane znajdę w samoobronie i żebraczym głosem pozbawionym pewności siebie wydukam, jednak pytanie o samopoczucie jest równie nieprawdopodobne, jak Majestat rękę na ramieniu mi kładący. Mnie! Który z trzema zaledwie milionami malin nie potrafi sobie poradzić. Spociłem się – kto wie, czy to nie jest prowokacja jakaś sceniczna, ku przestrodze maluczkich, albo wręcz sarkazm, czy retoryczne zapytanie, zanim zdecydowanym i ostatecznym kopniakiem zostanę strącony w różowe czeluści już dożywotnio….
- Panie kolego – z nieskończoną cierpliwością powtórzył głos Majestatu – miał pan przedstawić opracowanie statystyki zestawień zbiorów malin
na obszarze województwa lubelskiego z okresu poprzedniej dekady wraz z analizą aspektów fiskalnych, ekonomiczno-społecznych i wpływem dofinansowania upraw wieloletnich na poziom zatrudnienia oraz jakość życia na terenach gmin objętych pilotażowym projektem, a także przeanalizować macierz rozwoju lokalnego przemysłu przetwórczego, agroturystyki, i działalności rolniczej w ramach preferowanej polityki bieżącej wraz z sugestiami dotyczącymi rentowności działań doraźnych i perspektywicznych na lata następne w aspekcie budżetowym i wizerunkowym przy uwzględnieniu realnych możliwości budżetowych z rezerw kasy wojewódzkiej…

1 komentarz:

  1. Ciekawe. Wesołych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia życzy Krysia

    OdpowiedzUsuń