poniedziałek, 30 grudnia 2019

Lekarstwo

Ta trójka siedząca przede mną... W nich wszystkich było tyle samo ciepła, co w zaokiennym termometrze w połowie stycznia. Patrzyli na mnie rybimi, martwymi oczyma i milczeli, bo powiedzieli już wszystko. Reszta zależała ode mnie. Rak pożerał moje tkanki w takim tempie, że decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Albo wcale - można było wziąć morfiny wystarczająco dużo, żeby ostatnie chwile spędzić na tak głębokim haju, że nie zauważyłbym kiedy stanę się przeszłością.

Przede mną stała szklanka, w której kłębił się absurdalnie błękitny płyn podobny kolorem do nieba zanim burzowe chmury zasnują widnokrąg czernią. Lek, który mnie uratuje lub zniszczy. Jedyny jaki może cokolwiek zdziałać w czasie, który mi pozostał. Ale nie za darmo. Stanę się mutantem. Pół-maszyną. Albo zdechnę, jeśli nie przetrwam kuracji. Miałem więc być oblatywaczem tej substancji, a święte trio było przekonane, że zdecyduję się ją wypić. Pot perlił się na moim czole i pierwszy strumyczek połaskotał mnie koło ucha, gdy ześlizgiwał się na pierś. Płyn w szklance zadrżał, gdy sięgnąłem po naczynie niepewną dłonią. Płuca Kłuły mnie bólem, który mógł tylko wzrosnąć, a ręce miałem białe, jakbym nigdy w życiu nie widział słońca. Bałem się to za małe słowa. Byłem przerażony diagnozą. Reakcja we mnie już się zaczęła i do wieczora miała objąć wszystkie kości. Osiem godzin żebym składał się z bólu i wycia. Ze smrodu śmierci. Na powierzchni płynu otworzył się lej tornada. Zbliżałem szklankę do ust, a trio patrzyło w milczeniu. Suche, spierzchnięte wargi oparły się o szkło naczynia. Płyn był cierpki, ohydny - leki nigdy nie są smaczne, chyba że te nieskuteczne. Ta konkluzja dodała mi otuchy i przełykałem ze wstrętem do dna. Udało się powstrzymać torsje. Tylko wzrok zaczął pływać, jakbym upił się dokumentnie. 

Ten z lewej chwycił moją dłoń, odwrócił wierzchem do góry i głęboko ciął w nadgarstku. Nim krzyknąłem zobaczyłem czarną krew. Przez chwilę, bo rana zabliźniła się niebywale szybko. Drugi próbował wbić gwóźdź w moje udo, a kiedy mu się nie udało pokiwał głową z uznaniem i pokazał reszcie wygięty w kabłąk pięciocalowy kawał stali. Oparłem dłonie o stół, zacisnąłem w pięści, a potem patrzyłem w zdumieniu, że wydałem w blacie dwie nierównomierne dziury. Kiedy otworzyłem pięści wysypały się z nich trociny. W oczach całej trójki zamigotał strach. Wreszcie jakieś uczucie! Bali się mnie. Ja też się bałem siebie. Nie miałem pojęcia na co mnie stać i czym jestem. Nie wiedziałem też jak długo będę. Choć się nie zdradziłem nawet drgnięciem powieki, wiedziałem, że jestem od nich zależny. Może trzeba powtarzać dawki żeby podtrzymać życie? Byłem ich niewolnikiem, ale oni też nie byli wolni. Strach wypełzał ze mnie i wypełniał trójcę. Byli moi. Paradoks. Żaden nawet nie próbował uciec czy podejść beztrosko do drzwi. Ja podszedłem... to znaczy chciałem podejść, ale dotarłem tam szybciej niż myśl wybijając sobą dziurę. Po tej demonstracji żaden już nie drgnął. Mój strach przeszedł na nich i choć podzielił się na trzech, to nie był ani trochę mniejszy.

1 komentarz:

  1. Opowieść jak senny koszmar, gdy budzimy się i zastanawiamy - sen to był czy realne życie?

    OdpowiedzUsuń