sobota, 14 marca 2020

Powroty.


Niedoskonały, nadgryziony księżyc wzeszedł nad planetę.

- Obdartus – pomyślałem z przekąsem – Jak ja. Zaniedbany, raczej nieogolony i pewnie lekko wczorajszy. Kto go wie, czy nocy w rowie nie spędził, bo w żadnym z hoteli go nie widziano. A może ma kogoś na boku?

Szedłem nocą wystarczająco ciepłą, żebym bez pośpiechu zliczał kroki na pustych brukach. Lubiłem od zawsze te chodniki nierówne, pełne studentów, którzy zamiast wykładów w dusznych salach preferowali kawiarniane ogródki, a niechby i krawężniki na których zakwitały miłości rozmaite i kariery domniemane, podkręcone tanim alkoholem zagryzionym naleśnikiem ze studenckiej stołówki.

Nagi szermierz zwiesił floret. Nie ma z kim walczyć, a nieborak-księżyc słania się na nogach, więc nie godzi się kaleczyć rannego. Fontanna szemrze jakieś uspokajające nuty i szermierz przysypia odwrócony tyłem do drzwi niebiesko-złotych, bogato zdobionych, zamkniętych. Gdzieś tam, za nimi mógłby się okryć, albo choć zagrzać, ale zbyt ubogi jest. Wpatrzony w dwa skrzydła wielkich dębowych zapewne drzwi wspomina randkę z boginią strzegącą labiryntu wysadzanego bukszpanowymi ścianami. Dawno. Tak dawno, że już tylko powłoka wspomnień wygładza zapomniane detale.

Przemykam cicho koło dziedzińców zamkniętych, które otwarte zostały dopiero, gdy dorosłem na tyle, aby przestać po nich biegać, chować się w żywopłotach i śmiać serdecznie do rodziców trzymających mnie wcześniej za ręce i unoszących nad kałużami, bym zachował suche ubrania na potem, kiedy i tak zdążę się umorusać niebosko zupełnie-nie-wiem-gdzie-i-kiedy-bo-przecież-tylko-na-moment-z-oka…

Rzeka napiera na progi elektrowni i kłębi się wściekle, że jej ktoś nogę podstawia, a potem rzuca się w kipiel skacząc na głowę bez pamięci w ryku ni to radości, ni trwogi. Idę nabrzeżem, pod prąd rzeki i pod wiatr, w park ucywilizowany do przesady, bo całą dzikość stracił i wielkość. Teraz jest klombem nieomal, a był wyspą skarbów, kontynentem nieodkrytym, kosmosem na całe popołudnia, gdy teczka kwiliła w kącie własną, porzuconą samotność.

Po drugiej stronie rzeki zapóźnione, zmęczone kroki. Pewnie ksiądz wraca z ostatniej posługi. Mostem przemknął samochód, któremu do domu bardzo daleko, a rzeka stroiła się w srebrne łuski czochrane wiatrem bez końca. Drzewa szeptały coś skórzastymi liśćmi platanów i pokręconymi z bólu palcami liści kasztanowców. Pod gruszką fermentowały owoce. Kto dziś jadłby je, gdy sklepy pełne egzotycznych, tajemniczych owoców o smakach trudnych do przewidzenia.

Chciałem gdzieś usiąść. Tak, żeby nie dostrzegł mnie żaden niebieski patrol, który przez lata służby spokorniał, ale i tak potrafi pogrozić palcem tym, którzy cieszą się nad miarę i rozdzierają ciszę nocną własnym szaleństwem. Zszedłem nad wodę. Blisko, najbliżej, jak się da, w cieniu jakiegoś smętnie zwieszającego się drzewa, któremu nie zdążyłem życzyć dobrej nocy. Usiadłem. Kiedyś siedziałem już tutaj. Może inna woda płynęła tędy, ale most rzucał ten sam chwiejny cień rozkołysanych sennych latarni.

Siedziałem raczej bezmyślnie i cieszyłem się własnym brakiem pomysłów na ciąg dalszy. Bo czasem trzeba zwolnić i gapić się w nurt wody, która hipnotyzuje monotonią. Tłusta, skupiona na sobie woda. Przesuwa się pomiędzy uszami snując opowieści z odległych gór i słowa dla wybrańców. Może nawet dla mnie, ale nie byłem uważnym słuchaczem. Zanurzyłem koniec suchego patyka i droczyłem się z wodą jak z małym pieskiem Chciała mi wyszarpnąć patyk, lecz trzymałem mocno, dzieliłem wodę na tę przed i za patykiem, a ona leczyła rany liżąc samą siebie bez końca, łącząc się znów.

Czasami odnoszę wrażenie, że można skryć się przed całym hałasem w jakimś malutkim zakamarku, w miejscu dla dwojga, nad brzegiem rzeki, albo w cieniu oficyny zapomnianej przez wszystkich, w opłotkach ludzkości. Można wziąć patyk w rękę i nic więcej. Być. Zwyczajnie. Noszę w sobie zetlałe wspomnienia miasta i ludzi. Ich już nie ma, albo są inni, dzisiejsi. Nawet to miejsce nie będzie już wczorajszym. Patyk wciąż dzieli wodę, jak robił to inny patyk, inną porą, w mojej przecież dłoni, choć młodszej, bardziej niecierpliwej i pełnej wiary, że spełnią się sny nieopierzonych myśli. Żyć małe życie w małym miejscu? U siebie? W sobie? Dzielić małe sprawy niepozornym patykiem i kleić je, gdy się zdarzą? Jak woda – trwać niezmiennie zmiennym - wspólnym i osobnym jednocześnie. Trwać się uczę, byle mieć z kim, bo tak łatwiej. Osobnym być już potrafię, a wspólnym?

Patyk wypadł mi z dłoni. Rzeka nie popada w zadumę. Nie dogonię już go. Nawet nie chcę, przecież i tak muszę iść. W górę rzeki. Bo tam… Czeka na mnie…

13 komentarzy:

  1. Piękne miasto, piękny spacer, piękne słowa... tylko zamknąć oczy i można zobaczyć wszystko. Spacerem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mogę pokazać. paluszkiem. nie tylko czubkiem języka, czy pióra.
      chcesz?

      Usuń
    2. Jak się wirusy oddalą to kto wie...

      Usuń
    3. Przypomnę się. i nie popuszczę. pokażę Ci Miasto. Zakamarki nie dla turystów.

      Usuń
  2. "Idę tam, właśnie tam, gdzie czekają mnie"...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znakomite podsumowanie. bo idzie się, żeby wracać.
      gdzie czekają mnie...
      dziękuję Ci.

      Usuń
    2. A wraca się... żeby odpocząć?

      Usuń
    3. wraca się, żeby opowiadać.
      myślałem, że to proste. o tym że się gdzieś było wiadomo dopiero wtedy, kiedy się wróciło i opowiedziało.
      inna podróż nie ma sensu. bilet w jedna drogę niewiele się różni od śmierci - też trzeba posprzątać wspomnienia i graty, które pozostały po zaginionym.

      Usuń
    4. I tak powstają bajki :)

      Usuń
    5. pewnie tak. ale miło posłuchać. przy ogniu, albo kieliszku kawy.

      Usuń
  3. Być, trwać, znaleźć miejsce do którego się wraca, czasem niewiele więcej trzeba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. często, takie coś nazywa się po prostu domem.

      Usuń