piątek, 3 lipca 2020

Pragnienie.


Koń zbudowany był z wody. Paradoks gonił paradoks. Przecież żywych stworzeń się nie buduje, a do tego, żeby skorzystać z takiego materiału, trzeba wielkiego ekscentryka. Żeby choć zamarznięta była, ale gdzie tam. Ciekła do nieprzyzwoitości. płynna, szukająca ujścia gdzieś tam, gdzie ją wzywała grawitacja. Koń tymczasem ogonem wyczyniał jakieś fanaberie, jakby od much się opędzał. Koń z wody od much? Kolejna bzdura. Taki koń mógłby się opędzać od kijanek, albo od małych płotek. Niechby okonków, ale nie much.

Zwierzę było dość narowiste i lekko wychudłe. Żebra pchały się na świat przez błękitno-przeźroczystą soczewkę wody, a mięśnie prężyły się w słońcu. Podobało mi się bydlę. Przycupnęło na zadzie, gdy mnie zobaczyło, a przednimi kopytami przymierzało się do odegrania Tańca z szablami Chaczaturiana, lekko tylko deformując klimat, jako, że zamiast fortepianu ja miałem wystąpić w roli instrumentu, biodegradując błyskawicznie do tak zwanej mierzwy.

Zaśmiałem mu się w twarz, zanim koń się uśmiał. Chyba zgłupiał lekko, chociaż o ośle koligacje nie podejrzewałem go wcale. Baranka również nie przypominał, nawet w krzywym zwierciadle. Wyprzedzić konia… Niedościgle marzenie stało się faktem. Koń skamieniał. Też coś – wodny koń skamieniał… Przecież to nie trylobit. Mienił się w słońcu, które nicowało go na wylot traktując jak pryzmat i malowało spoczwarzone tęcze, kładące się na trawnikach, czy usiłujące sprostać kątom prostym załomów muru. Gdzieś tam słońce wierciło nawet dziurę w oparciu ławki, po przedarciu się przez soczewkę zadu. Okropieństwo – koń rażący zadem ławkę… Dziura zwęglonego drewna była jednak faktem i to powiększającym się bezwstydnie.

Musiałem unicestwić te harce. Skorzystałem z okazji, że koń podziwiał swoje odbicie w świeżo umytej witrynie i podszedłem ukradkiem. Na bezdechu zbliżyłem się do konia gdzieś na wysokości łopatek, za plecami zostawiając biodra i znienacka wbiłem w konia słomkę. Taką plastikową. Zwyczajną całkiem. Koń zadrżał i chciał zarżeć, ale mu nie pozwoliłem – zassałem. Mocno, ile tylko sił w sobie znalazłem. Koń lekko wkląsł, ale piłem bez ustanku. To go mocno osłabiło. Położył się na chodniku. Chyba zdychał. Piłem szybko, póki nie zwiądł całkiem i nie zaczął gnić. Zgniła woda, to bardzo toksyczna rzecz. Nie wiem, co mu się stało, ale nagle powłoka wody pękła, jakby trafiła na sztylet z okruchów szkła i koń ostatecznie rozlał się na chodniku, po czym wesoło szemrząc spłynął ku kratce kanalizacji deszczowej.

Zostałem sam na sam z ławką, słomką i świeżo umytą witryną, za którą nic specjalnego nie dostrzegałem. Może słońce coś zobaczyło? Nie wiem. Koń najwyraźniej widział, ale już mi tego nie powie. Ostatnie ślady po koniu schły w słońcu, jakby śmiały się ze mnie. Odbiło mi się. Chyba chłeptałem tego konia cokolwiek zbyt pospiesznie.

6 komentarzy:

  1. Można i tak, skosztować wyobraźni. Trzeba jednak uważać, żeby nie przedobrzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znaczy woda szkodzi w nadmiarze? coś słyszałem...

      Usuń
  2. Woda jak woda, ale tego konia szkoda...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miałem mu pozwolić na fanaberie i włażenie mi na głowę?

      Usuń
  3. Witaj, Oko.

    Ponieważ "Cokolwiek gdziekolwiek kiedykolwiek się działo spisane jest na wodzie babel"... Przynajmniej wg pani Szymborskiej:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. żeby tylko ktokolwiek cokolwiek jakkolwiek przeczytał.

      Usuń