czwartek, 2 lipca 2020

Wojna z nadmiarem.


- Niełatwy czas – pomyślałem i zapiąłem pasek spodni trzy dziurki mocniej.

Dech mi zaparło, a z płuc usiłowały wydostać się słowa szpetne, niegodne gładko ogolonej fizjonomii. Układ pokarmowy alarmował, że już czas najwyższy rozstać się z zasobami energetycznymi hałdowanymi od wczoraj… Nie byłem gotów na takie wyzwanie. Może jestem konserwatywny ponad miarę, ale lubię. Po prostu. Lubię mieć w sobie to i owo, a czasem nawet powspominać, albo odświeżyć pamięć ciepłym tchem nasączonym w minionych posiłkach. Mam się wstydzić, że uwielbiam jeść? A za co taka kara? Grzech pierworodny, jakiemu nie da się przeciwstawić żadnego uzasadnionego argumentu? Urodził się, więc jest winien? Tego co zdołał osiągnąć i tego, czego nie? Na wymioty zbiera, ale podobnego marnotrawstwa skutecznie oduczał mnie kuzyn – starszy, zasobniejszy i zdecydowanie bardziej doświadczony przez los. Posługiwał się metaforą, której właściwą wartość odkryłem dopiero po latach:

- Alkohol jest zbyt drogi, żeby go oddawać…

Tak mawiał, gdy ulewało się ze mnie górą, chociaż kres wyporności organizmu zdawał się być nieosiągalny dla lustra winogron szczepu Cabernet. Kuzyn gardził piwem. Wódką odkażał się i dezynfekował niechętnie, od czasu do czasu ledwie folgując higienie osobistej, aby nie doprowadzić do totalnej zguby szlachetnych bakterii pomieszkujących w organizmie na chwałę nosiciela, ale jednak ulegał presji otoczenia i z obojętnością godną stoika potrafił przechylić wannę. Niemowlęcą co prawda, ale jednak. Ja… Cóż, sił nie miałem, żeby przechylić choćby opakowanie większe od ułamka podstawowej jednostki użytecznej pojemności, czyli pół litra. Nie… Płyny przyjmowałem z entuzjazmem. Wszystkie prócz mleka i rozgrzanej smoły, dzięki czemu noszę w sobie tępą świadomość, że wrogów zawziętych nie posiadam zbyt wielu, albo zeszli do podziemia tak głębokiego, że do dziś nie potrafią się wynurzyć.

Był czas, gdy Państwo – moje ponoć, dbało, żebym czczym i próżnym nie bywał, więc do każdej szklaneczki wmuszał we mnie konsumpcję, czego dowodem bezapelacyjnym jest, że do dzisiaj wesela zdominowane są przez wujów, o skokowej pojemności grubo powyżej normy i o skakaniu, to nie tylko mowy nie ma, ale i możliwości – fizyka protestuje przeciw skokom jednostek tak doskonale wyposażonych i zestalonych mrocznymi siłami grawitacji z podłożem. Taki wuj, gdyby nie daj Bóg wykonał skuteczny telemark, gotów byłby zmienić trajektorię planety i wytrącić pobliskie ciała (umownie) niebieskie z ich dotychczasowych orbit, co wprowadziłoby nieopisany zamęt w teorii Darwina i jemu podobnych. Ewolucja stałaby się teorią błyskawicznie wymarłą i wyłącznie rewolucyjne zmiany mogłyby osiągnąć coś na kształt sukcesu.

A dzisiaj ja i pasek trzy dziurki dosadniej… I to przed misterium obiadu… Pragnę? Czy ja umiem pragnąć? Czasy takie, że lepiej nie. Może pora przychylnym wzrokiem zerknąć na piegowaty liść szczawiu? Na kwiat brokułu zielonego nawet gdy jest dojrzały? Myśl jeży mi nieistniejącą sierść tam, gdzie nikt jej nie szukał od dawna. Umiem? Chcę? Czyżby? Krzywikiem sprawdzam, czy kubaturą udałem się już w stronę funkcji wykładniczej, albo bliżej niesprecyzowanej krzywej zwanej otyłością… Ludzie lubią nadawać nazwy, żeby następnie się ich wypierać. Zmieniać znaczenie słów, oszukiwać, deprecjonować i kiedy wreszcie się uda, zastąpić dotychczasowe słowo – nowym. Wcale lepszym, czy doskonalszym, Absolutnie nie profesjonalnym, ale innym. Takim, z którym dotąd nikt nie walczył. Bo słowa się zużywają od używania. Tracą znaczenie, wartość, wydźwięk. Tracą wszystko. Umierają, jak ludzie. Bez nadziei na reinkarnację. Bezpotomnie. Beznadziejnie.

Więc po co mi zaciskać cokolwiek poza zwieraczem? I jemu wszak folguję od czasu do czasu, żeby uwolnić magazyny i otworzyć się na nowe doznania. Otwartość jest domeną młodości, starość skorupieje, zastyga, ukorzenia się i dąży do bezruchu. Letarg dopełniony śmiercią, której trudno odmówić doskonałości – potrafi trwać i mieć w nosie upływ czasu. Gdybym ja był czasem, to w obliczu śmierci kląłbym po kres wyobraźni, że taki paskudny przeciwnik stanął naprzeciw i nic sobie nie robi z mojej obecności i rygorów, które ustanawiam wszystkim, poza nim.

Jednak zaciskam. Trzy dziurki. Jutro… jeśli w ogóle będzie, zacisnę cztery. Mój pasek zdaje się mieć nieskończoną liczbę dziurek, a nawet gdyby kłamał, to nawet tępy rzemieślnik dorobi kolejne. Ech… Tylko po co… Zapomniałem.

4 komentarze:

  1. Zaciskanie dziurek nie czynu mniejszymi gabarytów, co wystają ponad...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pozbawiasz złudzeń...
      ale cierpienie jest rzeczywiste - chodzić zapiętym trzy dziurki za mocno, to pokuta, jakich mało.

      Usuń
    2. Można się choroby jelit nabawić...

      Usuń
    3. nie znam się wcale na chorobach. i całe szczęście.

      Usuń