czwartek, 15 lipca 2021

Czekając na reinkarnację.

 

I znów wieczność trwała ledwie trzy tygodnie, albo kalendarz był niepełnosprawny i odwijał szczęście z wielkim niesmakiem – kto wie, czy nie z bólem?

 

Pierwszy tydzień minął, nim ochłonąć zdołałem. Pachniałaś kwiatami, które dopiero mieliśmy posadzić w ogródku, przy samej granicy wszechświata. Że daleko? Miałaś rumieńce na twarzy, za każdym razem, kiedy mówiłem, że twoja nagość rozświetlić może nawet otchłanie kosmosu i żadna z polarnych zórz nie potrafi wzejść tak podniecająco.

 

W drugim pławiliśmy się w ciepłych falach bezludnej wyspy i żadna perwersja nie była zbyt rozpasaną. Z błyszczącymi oczami krzyczałaś zuchwale – skosztujmy! Jeśli nie teraz, to nigdy! A potem widziałem, jak rosną ci oczy, jak drżą wargi, a dusza ucieka zbyt szybko, żebyś zdążyła chwycić mnie za rękę i powieść na pokuszenie.

 

Może miałaś rację – stracony byłem i tak. Zapatrzony, zachwycony i pełen uniesień, które dopiero kluły się w naszych głowach. Młody facet, to rafineria. Katalizator klęski urodzaju, a jednak potrafiłaś skanalizować wszystko, co we mnie drżało, zagarnąć, objąć, przytulić i nie uronić ni kropli. Krzyczałem ponad nieliczne chmury, gdzie fruwają orły w słoneczny dzień – odpowiadałaś jeszcze wyżej, sięgając gwiazdozbiorów, które migocą wieczorami, otulając nasze spełnienie chłodem brylantowych iskier.

 

Trzy tygodnie, niepełne, okaleczone chwilami BEZ, a przecież wieczność… Bezczasie, kiedy mogliśmy wszystko i nic nie było zbyt zuchwałe, albo odległe. A kiedy minęły… Świat okrył się nieprzemakalną peleryną czerni tak intensywnej, że nawet nadzieje żebrały o litość. Całowałem właśnie paluszki twoich stóp, gdy wydłubywałaś z zębów pestki malin, jakimi ozdobiliśmy lody waniliowe, barwiące smak leniwego przedpołudnia.

 

Aż tak się pomyliłem? Ponad moim czołem przepłynęła eksplozja uderzeniowej fali przemiany materii, a z tą dotąd nie miewałaś najmniejszego kłopotu. Rumieniec, ze wstydem nic wspólnego nie mający wypłynął ci na policzki. Wystarczyło drgnienie, żebyś schwytała mój wzrok w toń własnych źrenic, żebyś pochłonęła bez reszty, wyssała, przenicowała i wypluła to, co niegodne twoich subtelnych jelit.

 

Wiłem się, niczym dżdżownica na asfalcie podczas ulewy, ale to zbyt mało na rozgrzeszenie. Wydaleni, jak dzieci i ryby – głosu nie mają! Łkałem więc bezgłośnie, ty zajęta już przyszłością nie raczyłaś nawet splunąć, robiąc bezwstydny krok ku przyszłości.

 

Przyszedł czas umierania. Zapewne potrwa ze trzy wieczności, jednak łudzę się, że wrócisz, albo inna, rozkosznie cierpliwa wieczność zerknie przychylnym wzrokiem ku moim niespełnieniom. Może w końcu staną się wzajemnymi? Umieram, łudzę się, czekam i tęsknię. Niezbyt to męskie, ale dotąd rady żadnej nie znajduję – ani w sobie, ani w innych niespełnieniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz