czwartek, 2 maja 2019

Łaknienie.


Po szkle płynęła kropla wody. Dość kapryśna i niezdecydowana. Niby ciągnęło ją w dół, a przecież krygowała się i kręciła piruety usiłując uciec gdzieś w bok. Szkło znosiło te kaprysy w milczeniu i na chłodno. Wreszcie kropla chwyciła się jakiejś niewidocznej szczeliny w gładkiej tafli i zastygła. Patrzyłem przez jej brzuszek na świat w karykaturze, jakbym własną twarz w wypolerowanej łyżce oglądał. Po drugiej stronie kropli szli chodnikiem mokrzy ludzie wyszydzeni, spotworzeni ową kroplą, sprowadzeni do kleksów barwnych. Patrzyłem, jak z drobniuteńkiej dziewczynki kropla przeistacza obraz na ciężarną dojrzałość, jak domalowuje mężczyznom dodatkowe podbródki i wydyma im pępki.

Niebo spochmurniało, ludzie schowali się pod grzyby nieśmiertelnie czarnych parasoli. Nie wiem skąd pomysł, żeby tę kroplę zabić, sprowadzić do parteru, ale wyciągnąłem kciuk, żeby ją zdławić, jak jakąś muchę. Docisnąłem do szyby bezskutecznie. Nie zaskwierczała miażdżonym truchłem. Płynęła z drugiej strony. Nie znalazłem w sobie wystarczająco dużo determinacji, by wyjść i zamordować ją od zewnątrz. Nie chciałem też rozbić szkła i sięgnąć po nią od środka. Wzruszyłem ramionami bezradnie, bezdecyzyjnie i postanowiłem ją zignorować, chociaż zaglądała mi w kufel tak, że gdybym to ja komuś zaglądał równie nachalnie doczekałbym się co najmniej guza.

Popatrzyłem raz jeszcze wzrokiem jamnika, któremu ktoś odmówił łakoci na kroplę, która uczepiona niewidzialnego chwytu trwała na szybie. Wylizany przez nią szlak skusił kolejną i następną. Spadły tej pierwszej na grzbiet i ręce najwyraźniej osłabły, bo popłynęły stadnie krzycząc milczeniem własne tragedie. Na szkle został rozwiewający się dym ich nieszczęścia. Mam zbyt grubą skórę, żebym mógł wykryć pory szkła. Wodzie się to udało. Rozejrzałem się po powierzchni szyby i dostrzegłem wiele podobnych, uczepionych nie wiadomo czego, ale trwających na różnych wysokościach i zaglądających do środka. Chyba zmarzły, bo pokurczyły się bardzo i szukały towarzystwa. Absurdalnie, gdy się udało staczały się na parapet, gdzie dopadały ich tłuste krople skaczące z przeciekającej markizy.

Latarnie zaczęły wycinać w przestrzeni jakieś linie niepojęte, ścieżki wiodące na pokuszenie, a deszcz pluł na nie coraz mocniej. Asfalt w spazmach usiłował nie utonąć, krzyczał swoją trwogę do nieba i tylko kratki burzowej kanalizacji przełykały haustami jakby od wieków nie piły. Nocami budzą się do życia historie niepojęte, a kiedy deszcz usypiającą monotonią powtarza pluszczące mantry zapadam w letarg. Kufel już się zaraził i ciepła kropla spływa zewnętrzem, jakby sugerowała, abym zwiększył tempo spożycia. Zignorowałem i ten kwant wody w niczym nie lepszy od tych zewnętrznych kropli. Pośród gejzerów wodotrysków przejechał jakiś samochód i rozmazał po szybie światło. Zabłysnęło miliardem tęcz, rozpruło blask na części składowe. Kto by pomyślał, że światło niesie w sobie tyle kolorów?

Niczym namolna mucha kolejna kropla przycupnęła na wysokości wzroku i gapiła się na mnie bezwstydnie. Wzrok omdlał już z niezrozumienia. Dlaczego mokry świat jest taki rozmazany? Nieczytelny, obły i potrafiący znaleźć na ostrzu noża wygodne siedzisko? A jeśli… Jeśli mokremu światu bliżej do rzeczywistości niż sądzę? Jeśli każdego suchego dnia żyję w ułudzie i dopiero pod mżawką zaczynam prawdziwie postrzegać? Może przyzwyczaiłem własne pojmowanie do sygnałów suchej przestrzeni nienawykły do odbioru mokrego świata szarpię się w paranoi?

Wyszedłem porzucając niedopity kufel czegoś, co przestało bawić. Bóg sikał z nieba niekończącym się strumieniem. Stanąłem pod latarnią, żeby widzieć odrobinę dalej. Świat cięty na chude porcje kroplami niezliczonymi. Rzeka! Pójdę i tam zobaczę, jak przyjmuje się wilgoć. Mokre w mokrym. Kamienice rozpływające się w nurcie nietrwałymi, zmiennymi obrazami podświetlały rzekę migawkami skadrowanymi moją skalą widzenia. Światło surfowało po drobnej zmarszczce, po muldach i stokach wulkanów rozkwitających pod ciosami niebiańskich kropli. Sklejone włosy snuły mi się po twarzy, rzęsy nie nadążały z czesaniem obrazów, żeby wydłubać wilgotne wszy zapodziane w patrzeniu i przeszkadzające pieszczotami.

Pozwoliłem. Oczy zalane deszczem płakały wraz z nim, a ja szukałem objawienia. Utopiłem wzrok i patrzyłem na wieczną wodę. Przez wodę i w wodzie. Krople szeptały mi nieprawdopodobne bezeceństwa i rozbierały mnie z iluzji. Ciało poddało się – tak bardzo było spragnione pieszczoty, że klęło moją głupotę, która je okryła szmatami, zamiast pozwolić mu chłonąć prawdę nieskażoną. Rzeka chłeptała i tyła bezwstydnie, ja stałem jak pomnik gryziony nieustannie chmarą niezłomnego drobiazgu, który i skałę wydrąży cierpliwie nękając przez stulecia. Woda… Wieczna i nieujarzmiona. Ani ją schwytać, ani zniewolić. Umknie z najbardziej zawziętych dłoni. I wróci, gdy przyjdzie jej czas.

8 komentarzy:

  1. Chcesz doznać pieszczoty kropel boskiego sikania bezpośrednio na skórę? Poczekaj aż zrobi się cieplej, a teraz noś parasol i pod jego ochroną rozmyślaj o świecie mokrym i suchym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak jest psze pani. czekać i rozmyślać!

      Usuń
  2. Trafnie opisałeś wodę - ani ją schwytać, ani zniewolić. Lubię patrzeć na krople wody na szybach jadącego samochodu. Nie poddają się prawom fizyki, bo wędrują w górę, zazwyczaj w rządku, grzecznie jedna za drugą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jak to nie poddają? płynąc w górę robią to, czego od nich fizyka oczekuje.

      Usuń
  3. Gadasz jak fizyk. ;) Dla mnie grawitacja ciągnie w dół, a nie w górę. Reszta praw fizyki jest dla mnie tajemnicą. Więc dopowiadam sobie jak mi pasuje. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale tak patrzę w ogień i on płonie do góry. Niezbadane są prawa fizyki. Ha, ha... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oby nikomu nie udało się zepsuć tego dobrego humoru.

      Usuń