sobota, 13 lipca 2019

Yeti.


Elektronika zbyt mocno przytulona grawitacją do czegokolwiek zachowuje się skandalicznie. Rozsypuje się w drobny mak kalecząc wszystko dookoła masą o ziarnie tak drobnym, że żaden Kopciuszek nie poradzi już nic. Należy ją uznać za straconą z chwilą, gdy utrata stabilności przestaje być liczona w mikrosekundach i sięga wartości dostrzegalnych analogowymi zmysłami. Ciało co prawda znosi nieco lepiej nagłą utratę wysokości nie tylko nad poziom morza, ale nawet nad poziom ziemi, jednak również nie pozostaje bez szwanku.

Samolot przyziemiał dokładnie tak samo, jak przyziemiałby metalowy kontener na śmieci, który potknął się i utracił równowagę na wysokości dziesięciu tysięcy metrów lecąc z prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę. Mayday, jak mantra krążyło w trybach elektroniki, która jeszcze nie zorientowała się w sytuacji, podczas, gdy analogowe struktury pospiesznie i bezwstydnie opróżniały się nie tylko z płynów chcąc zminimalizować masę podczas nieuchronnego zderzenia niesprężystego absolutnie. Kabinę wypełnił zbiorowy aromat przetworów organicznych usiłujących wydostać się z objęć materiałów naciągniętych na korpusy. Kwaśny smród strachu zagarnął wszystkich i opróżnił żołądki z treści. Gruntowne czyszczenie przewodów pokarmowych nie zajęło wiele czasu i zostało go wystarczająco, żeby ulec zbiorowej panice.

Za oknami tłoczyły się jakieś niegościnne góry, poszarpane, ostre i granitowo-oziębłe. Po takich górach można było się spodziewać wszystkiego najgorszego, a już na pewno nie pikniku, gdzie jakiś najęty Szerpa będzie osłaniał czółko przed udarem słonecznym, niosąc przy tym na własnych plecach i głowie apartament królewski z kuchnią i SPA. Żadnych czerwonych dywanów, ani nawet baru mlecznego. Miliony kilometrów kwadratowych wstrząśniętego gołoborza pełnego grizzli, pterodaktyli i tygrysów szablozębnych, a do kompletu detal w miliardowych populacjach, jak gzy, tse-tse, komary, skorpiony, toksyczne ważki i roślinność podejrzana o wszystko poza skłonnością do zaspokajania potrzeb wysublimowanych podniebień miejskiej arystokracji. Nawet hieny i skunksy zdychają, gdy się podobnej biologii zaczną przyglądać z bliska, a w najlepszym wypadku zacznie im garściami wypadać szczecina i skóra pokryje się liszajem.

W takich to skumulowanych antywarunkach geografia postanowiła sprawdzić reakcję materii na wzajemną bliskość. Słońce zagarnęło wszystkie pobliskie chmury, żeby nie patrzeć na rozmiar nieszczęścia, elektronika darła mordę w nieskończonej frazie wołając Mayday, ale nawet gdyby dosięgła innej elektroniki zachowującej się z większą stabilnością, to przecież materia nie potrafi falować wystarczająco szybko, żeby w sinusoidalnych podskokach zwiać z naszej klatki Faradaya, albo wykorzystując tunelowanie cząstek skwantować własną tuszę i podążyć ścieżką wielobitowej magistrali, żeby bezbłędnie zmaterializować się tuż za sieciowym dekoderem. Krótko mówiąc – elektronika usiłowała zadbać o to, żeby miał nas kto pośmiertnie opłakać, albo przynajmniej posprzątać bałagan, jakiego narobimy w wyniku tego eksperymentu.

Wartość oczekiwana była oczywista – z grubsza tona tatara w puszce, chwilowo hermetycznie zamkniętej, jednak kwestią chwili było kiedy konserwa otworzy się i rozpocznie się nieubłagalny proces gnilny. Niektórzy chyba go już rozpoczęli, bo smród zgęstniał niemożliwie. Aż dziw, że nie wznieśliśmy się na takich oparach. Los rzucał już fałszywe kości, żeby uatrakcyjnić doznania jednostek i zindywidualizować je. Los nie lubi nudy i pewnie jakiś wybraniec będzie zdychał odrobinę dłużej. Może nawet kilka dni… A może w poczuciu dobrego humoru Losu ktoś przetrwa kataklizm i będzie mógł zachłystywać się cudownym ocaleniem przez całe lata? Przekupiłbym dziada, ale nie wiedziałem czym, a odliczanie końcowe już się rozpoczęło. Wysokość kurczyła się równolegle z czasem i jak na mój gust czyniła to zbyt zajadle. Mogłaby pofolgować odrobinę. Żadnemu z nas nie śpieszyło się aż tak do powrotu na ziemię.

Nasz kierowca, chociaż pachniał równie nieprofesjonalnie, jak my, to jednak całą swoją sylwetką usiłował nam wmówić, że panuje nad maszyną, albo naszym losem, i zajadle czymś kręcił, ciągnął, pchał i sapał przy tym tak, jakby każdym oddechem chciał zakląć w językach nam niedostępnych z obawy, że po wylądowaniu napiszemy na niego skargę. Pomiędzy kroplami potu snuły się takie słowa jak turbulencje, dziura, awaria i niestabilność, a takich normalnych, że za kwadrans stewardesa poda lunch i menu znajdą państwo w kieszeni fotela, albo choćby drobnej wzmianki o setce wódeczki dla bardziej strachliwych, to ani-ani. A strachu było tyle, że biedna stewardesa musiałaby rozdysponować po litrze najmarniej, gdy ziemia tak bezkompromisowo zbliżała się do naszego niewystarczająco opancerzonego podbrzusza. Ba – dałem się ponieść marzeniom – ziemi nie było widać po sam horyzont, który kurczył się zastraszająco szybko. Oddolnie przyglądała się nam granitowa, wieloostrzowa piła i oblizywała się lubieżnie jak głodomór czytający w ekskluzywnej restauracji menu ze świadomością, że ciężar rachunku obarczy inne sumienie.

Ponieważ zbliżanie się do ziemi kończy się brakiem reakcji ziemi, więc bliskie spotkanie najwyższego możliwego stopnia staje się oczywistością do której splot zdarzeń nieuchronnie dąży nawet w filmach aspirujących do naukowej fikcji, bez względu na rasę, wiek i płeć reżysera. Nasz kierowca być może nie ogląda amerykańskich filmów z dowolnie wybranego powodu, poddał się jednak konwencji dramatycznej i do samego końca (czyli niezbyt długo) trzymał w dłoniach jakiś metalowy element i nieskutecznie usiłował wydestylować z niego sok. W tym czasie gołoborze wystawiło szpony, żeby pochwycić konserwę i otworzyć ją, aby jak najszybciej dobrać się do szpiku nim nadlecą padlinożercy. Natura uwielbia szpik. Wiem to tylko z literatury, jednak coś w tym być musi, bo szpik jest równie popularny w sklepach, jak steki z ptaka dodo.

Samolot wykonał z własnej inicjatywy jakieś skomplikowane manewry i chyba nie podobał mu się pomysł z podbrzuszem, bo usiłował samopas zrezygnować z tego punktu programu, wybierając ścieżki zaskakujące i nieoczywiste nawet dla geografii. Chyba ją tym zaskoczył, bo patrzyła zdumiona z głupawą miną, jak podbrzusze stygnie ślizgając się po zamarzniętym jeziorze i przeskakuje z jednej zaspy w drugą, czochrając się o jakąś egzotyczną kosodrzewinę. Nastrój dramatyczny wymagałby kilkunastu guzów, złamanej ręki, obrażeń wewnętrznych trupa i zbliżającej się zbyt szybko przeszkody wertykalnej typu pionowa ściana w skali dodatniej lub ujemnej, jednak tym razem zbliżał się karłowaty las, a przed nosem samowystarczalnej maszyny toczył się bałwan śniegowy rosnący z każdym metrem swawolnej podróży. W końcu bałwan nabrał wystarczającej mocy, żeby poskromić ruch postępowy maszyny i dał odpór.

Elektronika oczywiście odmówiła współpracy i stała się przeszłością, poziom strachu opadł do wysokości, w której pół litra na dwóch zdawało się być godziwą rekompensatą, a jeden złamany paznokieć nie był wart odnotowania w książce pokładowej statku, który nareszcie przestał być powietrznym. Kierowca, któremu udało się w trakcie lądowania wyhodować brodę dźwięcznie podrapał się po zaroście i ukradkiem sprawdził, czy podobne błogosławieństwo dotknęło czubka głowy. Jako dowódca okrętu musiał podjąć decyzję, czy opuścić statek, czy też stanąć dryf i czekać na zbawienie. Smród eskalował tak bardzo, że postanowił uwolnić chociaż jego od gęstej atmosfery i otworzył drzwi. Gaz szarmancko wziął pod pachę ciepło i ulotnili się niezwłocznie. My zostaliśmy w obliczu nieskończonego chłodu ciągnącego się wiele kilometrów we wszystkich kierunkach trójwymiarowej przestrzeni.

Stewardesa – właścicielka złamanego paznokcia (jak się okazało poniewczasie reklamacja została uwzględniona i paznokieć wymieniono na nowy, dokładając nabłyszczasz powłoki lakierniczej za straty wizerunkowe) dostrzegła, że nadciąga niespodziewany ratunek, względnie nawałnica i wojenna zawierucha. Stanęliśmy gremialnie w drzwiach i oknach wypatrując zbawienia, lekką trwogą zjednoczeni jednak, na wypadek, gdyby to nie był koniec atrakcji. Od strony gór sunął na nas wał śniegu wyglądający jak detaliczna lawina, jednak nie nabierał masy tak szybko, jak powinna to czynić tocząca się kula śniegu. Patrząc na utoczoną samolotem kulę tamten wał zdawał się być dopiero zalążkiem i nie powinien nas pokarać nieodwracalnym dramatem.

Gapiliśmy się gdy owo niepojęte coś zbliżało się do nas, w tempie, które uniemożliwiało podjęcie przegłosowania decyzji – bać się, czy cieszyć. W końcu wał okazał się pięcioma Białymi Pomponami, z których największy miał ze trzy metry wzrostu, a najmniejszy pomachał nam chorągiewką w kolorach flagi narodowej Tunezji… a może Turcji… Patrzyliśmy jak urzeczeni, a przybysze ustawili miniaturowy szpaler i odtrąbili coś w rodzaju hymnu, dość jednoznacznie zachęcając nas do zejścia na ziemię. Znów nadużyłem słów, bo nie chodziło o zejście śmiertelne, ani o ziemię, tylko o to, żeby wyjść i skazić świeże powietrze w promieniu wystarczająco dużym, żeby szafran stał się w okolicy gatunkiem wymarłym na wiele lat. Z braku alternatywnych pomysłów wyszliśmy, wbrew tradycji puszczając kapitana przodem.

A kiedy staliśmy naprzeciw Białych Pomponów jak zmiana warty honorowej przed obliczem majestatu, Dominujący przynajmniej wzrostem Samiec (?) zapytał grzecznie, czy zechcemy przyjąć zaproszenie na krótkie wakacje w górach. Takie last minute i all inclusive całkiem niedaleko, jakieś półtora kilometra stąd, tyle, że w górę. Zaofiarował się, że pomoże nam dźwigać bagaże, względnie wciągną z synem cały nasz samolocik, żeby nam niczego nie zabrakło. Najwyraźniej trafiliśmy na jakąś przedsezonową próżnię w świeżo wykreowanym kurorcie. Gospodarze patrząc w jakim tempie się poruszamy zaproponowali, żebyśmy jednak wsiedli w swój samolocik, to nas doholują, zanim noc wleje się w doliny. Nasz kierowca wsiadając mruknął coś na temat MTV i Discovery Chanel, a Pompony radośnie kiwały głowami z wielkim entuzjazmem, że owszem dysponują oczywiście. Najwyraźniej gustują w rozrywkach, bo ojciec z synem z lekkim tylko wsparciem żeńskiej części rodzinnego klanu z animuszem przystąpili do pospiesznego parkowania naszego bolidu na zapleczu nieodkrytego dotąd przez ludzkość kameralnego hoteliku w górach. Najwyraźniej zbliżał się czas na serial o dzikiej przyrodzie. Pewnie mieli niezły ubaw słuchając głupot na własny temat…

15 komentarzy:

  1. Pomijając poprzedzające lądowanie chwile grozy, takie wczasy w Krainie Białych Pomponów mogłyby być bardzo godne uwagi. Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją całkowitą nieodporność na upały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyżbyś pogodziła się z górami nawet?

      Usuń
    2. Z górami nie pogodzę się nigdy - ale jestem w permanentnym konflikcie z wysoką temperaturą. Jeżeli da się na górę dostać inaczej niż pieszo, to nie ma problemu.

      Usuń
    3. No, może jest jeden: nie ma tam oceanu.

      Usuń
    4. jest - tylko trochę daleko - można tylko patrzeć, ale już z kąpielą, to kłopot.
      zrozumiałem, że Pompon wciągający bagaże wraz gośćmi to rozwiązanie, które oswaja góry i pozwala o nich myśleć bez nienawiści?

      Usuń
    5. Pompon, samolot, kolejka linowa, winda...

      Usuń
    6. plus klima i śniadanie do łóżka.

      Usuń
    7. Nie lubię jeść w łóżku - niewygodnie i pościel się brudzi. Klima obowiązkowa przy wysokich temperaturach, myślę, że u Pomponów niepotrzebna.

      Usuń
    8. może trzeba dogrzać? do tego też służy chyba. ustawienie raju na czytniku, a reszta w szponach urządzenia.

      Usuń
    9. Dogrzewanie absolutnie niepotrzebne.

      Usuń
    10. W końcu kobiety są gorące...

      Usuń
    11. w wysokich górach temperatury panują wysoce ujemne, a nawet w jaskiniach nie należy spodziewać się więcej niż jakieś 7-10 stopni. chyba, że baaardzo głębokich.

      Usuń
    12. No to można rozgrzać się inaczej - po co zaraz klima?

      Usuń
    13. nie pytam, nie wiem i nie wiem, czy chcę wiedzieć... ale powodzenia życzę nieustająco.

      Usuń
    14. Dziękuję - coś się wymyśli. Na pewno.

      Usuń