czwartek, 15 sierpnia 2019

Domek z ogródkiem.


Gdyby nie chyląca się ze starości szafa poddasze byłoby kompletnie puste. Podłoga ze skrzypiących, porozsychanych desek stała się schronieniem dla drobnego życia, które w zamieszkiwanych pomieszczeniach tępione jest bez litości. Okno sięgające podłogi, złożone z wielu małych szybek wpiętych w drewnianą kratownicę okiennicy stawało się witrażem, na którym czas wymalował wyschnięte strumienie deszczu przedzierającego się przez osadzający się latami kurz. Na ścianach liniały tynki odpadając płatami, jak łupież. Powietrze pachniało przesuszoną stęchlizną, szorstkim, nawianym pod dachówki bezpańskim kurzem i pajęczynami podartymi nie wiadomo przez kogo. Pająki uwijały się, żeby naprawić zniszczenia wyglądające, jakby ktoś przedzierał się jak przez dżunglę, by dotrzeć do okna.

W jednej z drobnych szyb dostrzegłem wytarte niecierpliwą dłonią nierówne kółko. Podszedłem szlakiem wydartym w pajęczych sieciach i zerknąłem przez oczyszczony owal. Okno wychodziło na brzeg małego jeziora okolonego z odległej strony lasem porośniętym nadbrzeżną gęstwiną zniechęcającą do wychodzenia tam na brzeg. Na bliższym, łaskawszym brzegu stała ławka ze złuszczoną do cna farbą. Stare drewno nadgryzione zębem czasu trzymało się jeszcze, lecz na pierwszy rzut oka widać było, że ławka jest równie leciwa jak opuszczony dom w którym stałem. Na ławce siedziała dziewczyna w lekkiej, letniej sukience zdobionej w nieznane mi kwiaty. Bosymi stopami machała beztrosko, bo nie sięgała nimi ziemi i tylko źdźbła traw mogły ją połaskotać w pięty. Dłonie wsunęła pod siebie, żeby nie zajmować się nimi. Może miała nawyk gryzienia paznokci i schowała ręce, żeby nieświadomie nie ulec pokusie i patrzyła w drobniuteńkie zmarszczki na wodzie figlujące w nabrzmiałym, czerwonym słońcu wstydliwie chowającym się za lasem.

Między mną w oknie, a dziewczyną na ławce wił się nieśmiało jakiś kostropaty parkan z chylących się sztachet, a na jednej z nich wisiał zapomniany dzbanek z urwanym uchem. Zdziczała jabłonka obsypana drobnym, robaczywiejącym owocem uginała się pod ciężarem płodów, których od dawna nie miała z kim podzielić, więc płakała nimi, a one czerwieniały i czerniały pod drzewem roznosząc aromat pokusy, aż sczezły. W trawach wybujały chwasty zerkające zazdrośnie na spory zagon pokrzyw dumnie kiwających się w rytm narzucony dziewczęcymi stopami, jakby wiatr dostosował się do tej melodii. Stałem cicho, żeby nie spłoszyć chwili, gdy gasnące promienie słońca przeczesywały dziewczęce włosy nadając im połysku i barwy dojrzałych kasztanów. Nie była ruda, włosy miała niemal czarne, jednak w tym świetle zdawały się nabierać barwy głębokiej miedzi. Na jeziorze łuska drobnej fali złociła się i mamiła pozornym bogactwem aż słońce zaszło zupełnie.

Dziewczyna wstała i bez pośpiechu podeszła do brzegu łagodnie zanurzającego się w wodach jeziora i pozwoliła wodzie polizać stopy. Zadrżałem, jakbym to ja zanurzył się w chłodnej wodzie, albo został zrewidowany nocnym wiatrem. Dziewczyna śpiewała, a raczej nuciła pieśń, której słowa ślizgały się po wodzie jak stado nartników i odbijały się od bardzo już niewyraźnej ściany lasu, by powrócić wzmocnione echem i zmęczone podróżą szukały chętnego ucha, żeby w nim zamieszkać, albo choć osiąść na chwilę. Głos miała tak piękny, że zasłuchałem się bez pamięci i nie mogłem zrobić jednego kroku. Przytulony nosem do szyby chłonąłem ciemność szukając w jego gęstwinie dziewczyny o bosych nogach i włosach rozgrzanych słońcem, lecz jej obraz był już wyłącznie imaginacją.

Poczułem żal, jakbym został okradziony z czegoś, czego szczerze pragnąłem. Został mi wyłącznie słuch, który nie miał wątpliwości, że dziewczyna wciąż tam jest i śpiewa głosem krystalicznie czystym. Myślałem, że to jakiś omam słuchu, ale byłem przekonany, że głos przesuwa się i dochodzi z innego miejsca. Zupełnie, jakby wsiadła na łódź i płynęła nią wskroś jeziora. A przecież nie skrzypiały dulki wioseł, nie pluskała toń darta piórem wiosła. Tylko głos szedł po wodzie, jakby posiadł umiejętność wodnych pajączków dotykających toni tak lekko, że nawet się nie ugnie. Las niczym pasterski owczarek naganiał do mnie dźwięki i sprawiał, że mój żal rósł i z każdą chwilą wypełniał mnie pragnieniem trudnym do opanowania. Chciałem pójść na zewnątrz. Na tę ławkę, na której siedziała wcześniej i posłuchać z bliska jej śpiewu. Byłem skażony logiką, myślą, że musi stać na brzegu i śpiewać, bo przecież nie da się przejść jeziorem na drugą stronę, czyli to mój słuch płata mi figle – dziewczyna musi być tuż obok i tylko fragment nocy dzieli mnie od niej.

Odepchnąłem się od ściany i wyprostowałem zdecydowany pójść i ją odnaleźć, gdy na ramieniu poczułem ciężar sękatej dłoni. Z ciemności łypały na mnie oczy, a reszta sylwetki była domysłem, albo nadzieją rozsądku, że to człowiek, którego zbliżanie się przegapiłem zafascynowany śpiewem dobiegającym od wody. Udawałem, że to gospodarz, od którego zamierzałem odkupić ten dom wraz z rachitycznym płotkiem i zagonem pokrzyw. Ze zdziczałą jabłonką, która znów mogłaby rodzić prawdziwe jabłka i ławką, którą można oczyścić z wieków obojętności i przywrócić życiu. Ale to nie mógł być właściciel, bo ten, który tu mieszkał, nie żył już ze czterdzieści lat, a jedyny spadkobierca mieszkał za oceanem i chciał się pozbyć tego spadku za bezcen, byle nie musieć tu więcej zaglądać.

- Chodź ze mną, jeśli już koniecznie musisz – wychrypiał głosem odwykłym od mówienia, a potem pociągnął mnie mocno trzymając za łokieć, jakby się bał, że wyrwę się i pobiegnę.

Deski skowytały pod moimi krokami, a on szedł bezszelestnie. Byłem pewien, że o poranku zobaczę na poddaszu własne, osamotnione ślady, gdy po nocnym gościu zostanie wyłącznie wspomnienie. O ile w ogóle poranek dla mnie nadejdzie. Schody jęczały i cały dom zdawał się protestować przeciwko tym śródnocnym spacerom. Mój przewodnik cicho uspokajał skarżące się drewno i mamrotał coś niezrozumiale. Szliśmy, a trawy śliniły się wilgocią oblepiając nogawki spodni i buty, aż zadrżałem ogarnięty chłodem. Szczęściem, droga była krótka, przewodnik znał ją tak dobrze, że nie potrzebował nawet iskierki światła. Usiedliśmy na ławce. Wyjął fajkę i nabijał ją z pietyzmem, a kiedy zapalił w topniejącej chmurze dymu zobaczyłem znów wzrok wbity we mnie i przedzierający się do mojego sumienia i przetrząsający mu kieszenie. Korzystając z czerwonego ognika dostrzec zdołałem brodę białą jak śnieg i włosy ściągnięte gumką w ubożuchny koński ogon. Światło tonęło w jego pobrużdżonej twarzy i nie mogło wydostać się z wąwozów zmarszczek. Tylko oczy wciąż były młode, a ostre spojrzenie mogło pokroić noc na plasterki.

Zawołał coś, czego nie zrozumiałem. Może z kaszubska? Nie wiem, jednak słowa brzmiały obco. Sponad dachu chałupy tchórzliwie wyjrzał strzęp księżyca i chyba fiknął koziołka poślizgnąwszy się na omszałych dachówkach. Wpadł do jeziora, gdzie rozlał się poświatą po całej toni bladym, wystraszonym światłem. Od lasu szła do nas dziewczyna w letniej sukience z jakąś witką w dłoni. Jakby pasła gęsi, czy owieczki. Szła wodą śpiewając piosenkę żywszą niż wcześniejsza, lecz równie niezrozumiałą. Ze zdumienia straciłem mowę i patrzyłem na nią zapominając zupełnie o obecności staruszka, kiedy doszła do brzegu i podeszła do nas. Dygnęła w moją stronę, a potem usiadła na kolanach starszego pana i ucałowała go w oba policzki obejmując rękami szyję. Odważyłem się przełknąć ślinę i gapiłem się, jakbym w życiu nie widział dziewczyny w sukience tulącej się do własnego dziadka.

- Więc chcesz kupić dom – raczej stwierdził, niż zapytał chrypiąc jak poprzednio – Ale nie wiesz, że jeśli go kupisz, to z tą sierotą. Nie można kupić domu i wygnać jej stąd. To jej dom, jej ławka i jezioro. Przychodzi tu każdej nocy i powiezie cię na zgubę, jeśli kupisz dom wbrew jej woli. Przypomnij sobie śpiew. Pójdziesz za nim tam, gdzie jezioro zamknie się nad tobą i już nie wrócisz. Mi już brakuje sił, przydałby się tu ktoś młodszy i silniejszy. Dobrze się zastanów. Zostawię was, żebyście porozmawiali, nim podejmiesz decyzję. Jeśli się dogadacie odejdę, jeśli nie - odejdziesz ty. Do rana zostało mnóstwo czasu. I nie powiem do widzenia, bo widzimy się ostatni raz.

Wstał, pociągnął z fajeczki, a dziewczyna rzuciła mu się na szyję i prosiła go o coś w ich prywatnym języku. Pogłaskał ją po włosach i lekko lecz zdecydowanie posadził na ławce. Rozplątał jej dłonie i jedną z nich wsunął w moje ręce.

- Dajmy sobie szansę – wyszeptał wyraźnie zmęczony – Może w końcu się uda. Zostańcie. Chociaż do rana.

2 komentarze:

  1. To nie domek z ogródkiem, tylko dom z dziewczyną

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niech będzie, że jestem perfidny, albo przewrotny. ale jabłonka była, a ogródek chwastem zarósł z braku gospodarza.

      Usuń