niedziela, 1 września 2019

Wampir.


Czas był fioletowo-czarny i nie było w tym żadnej przesady. Fiolet wymieszany z czernią dojrzewał niczym winogrona we wrześniowym słońcu i zdawał się gasić wszystkie niedopowiedzenia, wykluczając obecność innych, cieplejszych barw. Zmrok oszroniał, zmarzł, a może nawet skostniał. Szedłem najciszej jak umiałem, lecz pod nogami kruszyły mi się liście skute przymrozkiem. Trudno idąc zachować ciszę, nawet w pantoflach o bardzo miękkich podeszwach.

Szczęściem świat opustoszał kompletnie i nie śmiałem nawet marzyć, że wystraszył się mnie i tej mojej ekstrawagancji, która wygnała mnie na spacer. Szedłem wzdłuż strupieszałego muru, z którego czas dawno ogryzł już tynki i teraz dobierał się do cegieł kruszących się po cichu. Pająki kuliły się w swoich sieciach i żadną siłą nie dawały się wyciągnąć na patrol, żeby sprawdzić, co też trzepocze w opłotkach ich zmyślnie utkanych labiryntów. Ta noc aż prosiła się, żeby zostać w domu chowając głowę pod poduszkę ukrytą pod łóżkiem w dobrze zamkniętym i jeszcze lepiej oświetlonym pokoju.

Mrok zdusił już większość kolorów i dobierał się do kształtów spotwarzając je i szydząc z ich dziennej natury. Cienie o wydłużonych mordach szczerzyły się złowieszczo i usiłowały gryźć mnie w kostki. Na razie udawało się je przeskakiwać, ale kiedy zza muru wynurzyły się cienie łysiejących dębów wiedziałem, że przegram. Wiły się pośród chodnikowych płytek jak kłębowisko wygłodniałych węży i rozlewały się na cała szerokość przejścia, sięgając pordzewiałej furtki z kutego żelaza skrzypiącej w bezradnym uśmiechu, gdy wiatr ją łaskotał opieszale.

Wsadziłem nogę ostrożnie w ten kłąb, a on zaskwierczał złowieszczo. Myślałem, że zaplączę się weń i przewrócę, a wtedy mnie pożrą całkiem, jednak pozwoliły mi zrobić krok i kolejny. Nabrałem odwagi depcząc to wijące się podłoże i szedłem wypatrując czegoś, czego nie zgubiłem. Nie wiem czego szukałem, ale po coś chyba lazłem w tę noc opuszczoną przez żywych. Wiatr coś mamrotał, może się modlił, może zaklinał. Chmury uczyły się kłębić, ale były gęste tak, że nawet fiolet mroku zerkał na nie niepewny swego losu.

W murze ktoś wygryzł sardoniczny uśmiech. Do samej ziemi, więc musiał być kolosem. Po brzegach pękały cegły chyląc się ku ziemi, a zaprawa wysypywała się niczym ostatnie ziarnka z klepsydry. Za wygryzioną dziurą stał na warcie szkielet dębu. Martwy. Bezlistny żołnierz z ciałem przeszytym tak wieloma dziurami, że nie miał już czym krwawić. Stanąłem ogarnięty współczuciem widząc, że nie poradzi sobie. Kwestią zupełnie niedługiego czasu było, aż się osunie na kolana i polegnie przygniatając mur, by świecił kolejną szczerbą.

Noc starała się okryć ten dąb peleryną niewidką, żeby nikt i nic go nie znalazło, jednak daremny był to trud. Dołem skradał się bluszcz. Macki grubsze od moich palców sięgały już pnia i obejmowały go, by ostatecznie zadusić i odebrać złudzenia. Liście matowe, pięciopalczaste, wąsate łodygi o łyku twardszym od ludzkich ścięgien parły, by wgryźć się w korę i powędrować ku słońcu. Pasożyt wiedział, że u szczytu dębu znajdzie dziuplę pełną wody i będzie mógł gniazdować tam bezpiecznie kwitnąc i owocując poza zasięgiem ludzkiej ciekawości.

Ziemia zdeptana, pełna niedopałków, kapsli i śmieci nie wystarczała bluszczom. Chciały więcej i więcej, a gdy zobaczyły ranne drzewo nie oparły się pokusie i starały się je osaczyć ze wszystkich stron. Rzuciły się jadowitą chmarą i gryzły bez litości. Wypatrzyłem w pęknięciach kory ukrytą żmiję ukradkiem przedzierającą się w górę. Wydłubałem ręką i szarpnąłem.

Krzyknęła jak krzyczeć potrafi bazyliszek, bezgłośnie kalecząc uszy po dno sumienia. Szarpałem zaciskając zęby, a ona puszczała niechętnie broniąc się z całych sił i wzywając na pomoc pobratymców. Poczułem, jak przecina mi skórę dłoni, aż spływa ciepłem czarnej od nocy krwi. Oszołomiło to żmiję, bo zaczęła chłeptać i zapomniała o obronie. Szarpnąłem raz jeszcze. Mocniej. Objąłem ranną dłoń drugą i podparłem ciężarem ciała wysiłki. Wrzasnęła ostatni raz i zwiędła mi w rękach oplatając się w pośmiertnym skurczu.

Usiłowałem się wyplątać, jednak w konwulsjach uczepiła się mnie jakby ktoś umiejętnie mnie spętał linami. Cofnąłem się, żeby nic nie przeszkadzało mi się uwolnić. Chciałem wyjść ze snu, uwolnić dłonie od padliny. Szarpałem się, by się obudzić, a wtedy okazało się że żmija tylko czaiła się czyhając na chwilę nieuwagi. Gdy usiłowałem opuścić sen chwytała muru, drzew, chodników, nocy i wiatru. Wszystkiego, co znalazła usiłowała się złapać, jednocześnie wpijając się we mnie i liżąc krzepnącą krew. Na nogach szukała tętnic, żeby wgryźć się i dokończyć dzieła.

Szarpałem się żałując, że wdałem się w tę walkę, gdy wreszcie udało się. Wyśliznąłem się ze snu i padłem bezsilnie dysząc w całkiem mokrą poduszkę. Strąciłem ją na podłogę. Nie miałem sił na nic więcej. Oczy trzymałem otwarte szeroko ze strachu, że sen może mnie dopaść i wróci fioletowo-czarny zaduch i nie powstrzymam już dłużej głodnego pasożyta. Noc po tej stronie snu była bardziej siwa. Matowo-szara i przetykana dziurami pojedynczych świateł. Oddech usiłował się uspokoić, a serce macało klatkę żeber od wewnątrz usiłując sprawdzić rozmiar zniszczeń, gdy oszalałe chciało uciekać nie czekając na resztę ciała.

Leżałem sapiąc z wysiłku, a pot stygł na mnie pokrywając ciało zimnymi plamami o nieregularnych kształtach. Chciałem spać, ale nie mogłem się zdobyć na zamknięcie oczu. Czekałem, aż słońce ozłoci świat i zwróci mu kolory. Kiedy wreszcie się udało – zasnąłem. Spałem mocno, by zrekompensować sobie całonocną walkę ponad moje siły. A kiedy się obudziłem liżąc pokaleczoną dłoń… na ścianę obok łóżka wspinał się bluszcz. Bordowo zielony, skurzony dojrzałością. Odważnie wbijał szpony w miękką gipsową ścianę i wspinał się, by skoczyć na mnie z góry. Miękkie języki na wierzchach pędów oblizywały się łakomie zerkając na moją bezwładność.

21 komentarzy:

  1. No to czas otrząsnąć się z odrętwiającego koszmaru i wyciąć wreszcie ten bluszcz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dopiero co go wymyśliłem... i już wyciąć?

      Usuń
  2. Takie przebudzenie może skończyć się zejściem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nawet jest po czym. liany wykorzystywał już Tarzan.

      Usuń
  3. Piękny! Tak konkretnie to bluszcz. Przepadam za Hedera helix i gdyby nie to, że moi kotowie zeżrą wszystko, zmieniłabym mieszkanie w bluszczarnię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. toksyczna roślinka. i odporna na wszystko.

      Usuń
    2. Wiem, dlatego nie chcę, żeby mi się zwierzętowie potruli. Znalazłam w tym opowiadaniu jeszcze coś, do czego się uśmiechnęłam - cienie. Znowu cienie do kolekcji cieniologa!

      Usuń
    3. cienie muszą być, bo są wszędobylskie.

      Usuń
    4. W każdym razie w tym wydaniu, jakie Ty prezentujesz.

      Usuń
    5. nocą trudniej je dostrzec, ale w końcu nie umierają, więc gdzieś muszą być. ciemność to też światło, tylko w małej dawce. więc kontrast jest mniejszy i schowany w mroku. ale przecież jest. chyba...

      Usuń
    6. Nie wyśledzę tego, bo nocami z maniakalnym uporem sypiam i to z zamkniętymi oczami.

      Usuń
    7. to dobry plan.
      chyba, że sen Cię dopadnie.

      Usuń
    8. Mnie dopada zawsze. Pewnie za wolno biegam...

      Usuń
    9. a mnie nie. pamiętam raptem trzy za całe życie. i to takie baaaardzo stare. takie w starym kinie

      Usuń
    10. Coś podobnego! pewnie Pędziwiatr z Ciebie.

      Usuń
    11. nie wiem. ale śpię aż się wyśpię, a snów nie pamiętam zupełnie.

      Usuń
    12. Niestety, mnie spanie aż po wyspanie rzadko bywa dane - smutna konieczność odbiera mi resztki chęci życia głosem budzika.

      Usuń
    13. to kładź się wcześniej.

      Usuń
    14. Czasem się da - częściej nie, bo wiele rzeczy czeka na zrobienie. Na cito, na wczoraj, na przedwczoraj...

      Usuń
    15. rzeczy są od tego, żeby leżeć i czekać.

      Usuń