poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Wstrzemięźliwość prokreacyjna.


Usiadłem nad talerzem pełnym sałaty i westchnąłem raczej żałośnie. Poczułem się, jak gąsienica, pracowicie przegryzając się przez liście. Ale ona przynajmniej miała nadzieję. Ona mogła stać się motylem, a ja? Najwyżej larwą. Co innego te trzy panie, które przegryzały się przez podobne talerze, lecz ich entuzjazm był niemal wyczuwalny w drżeniu powietrza. One już czuły się motylami i trzepotały rzęsami, a serduszka spłoszone dudniły gorące rytmy, od których policzki płonęły im różami - i to z tych pąsowych.

Nawet świnia może patrzyć w gwiazdy. Zjadłbym świnię… Gdyby była… Tu, mogłem liczyć w najlepszym wypadku na jajko. Wsłuchiwałem się w debatę trzech pań, które zgodnym chórem głosiły tezę, że jajko ma być od szczęśliwej kury, a tak w ogóle, to kura powinna mieć imię, oraz certyfikat, że nie jest zwierzątkiem lekkiego prowadzenia się. Mnie odrobinę przerosło. Kurzęce imiona też były poza moim zasięgiem, chociaż wyobrażam sobie kelnera podającego pieczone udko panny Filipiny, dożywotniej dziewicy, świętej niemal, albo jajecznicę zmiksowanych trojaczków K+M+B… Czyżbym był skrytym ludożercą?

W tak oświeconym gronie strach nawet zamówić jajko. Może warto poprosić jedną z pań o wsparcie gastronomiczne? Tylko którą gąsienicę zaczepić? Wszystkie żarły jak automaty. Kosiarki do trawy mogłyby pozazdrościć sprawności. I żadna łez w oczach nie miała, choć przecież niewiasty szczelnością układową nie grzeszą i ulewa się z nich niewspółmiernie częściej niż z mężczyzn. Ja? Mi wolno roztkliwić się nad talerzem bujnej zieloności, a nawet pochlipać. Kto to widział, żebym karmił się czymś niedojrzałym – cielęcinka, to zupełnie inny wymiar gatunkowy i przystoi, ale niedojrzałe zioła?

- Gryzelda! – (O zgrozo!) Pani po mojej lewej stronie przedstawiła się, a następnie wskazała paluszkiem na sąsiadki – Mirella i Ofelia. Zauważyłyśmy, że był pan uprzejmy zamówić podobny do naszego zestaw i konsumuje z apetytem. Rzadko się zdarza, żeby mężczyzna docenił uroki tej niezwykle zdrowej diety.

Zakrztusiłem się. Nie… To nie może być… GMO! Dopadło mnie GMO i to w żeńskiej, najbardziej zajadłej z możliwych postaci. Co teraz? Lepiej zmodyfikować żywność, żeby żołądek ją przyjął, czy żołądek, żeby radził sobie z trawieniem dostępnej paszy w postaci świeżej, kiszonek i suszu zwanego potoczyście sianem, przynajmniej wtedy, kiedy na stołówkę zaglądają krowy, kozy, baranki i inne, niezwykle krwiste steki. Zjadłbym stek. Tu nie podają na pewno. Ale przecież czekałem na swoją panią i chciałem sprawić jej odrobinę radości, że też potrafię przeżuwać, mimo iż przeżycia są raczej trudne do strawienia i nazwania ciepłym słowem.

Chciałem. Bóg mi świadkiem, że chciałem. Kiedy jednak zaczęło się do mnie uśmiechać GMO w trzech niewątpliwie boskich odsłonach, to nie zdzierżyłem – uciekłem. Haniebnie. Tyle liści zostawiłem za sobą. Już nigdy nie zostanę motylem. Zostawiłem świetlaną przyszłość za sobą. I moją… prawie moją, niedoszłą motylicę, z którą mógłbym mieć śliczne, małe motylątka… to znaczy te… larwy…

Larwy?! Fe! Po cóż mi larwy! Szczęśliwie uciekłem!

8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. uśmiech jest do życia równie niezbędny, jak dotyk człowieka.

      Usuń
  2. Kiedyś na diecie kazali mi ugotować zupę z zielonej sałaty i na tym moja dieta się skończyła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z samej sałaty?
      ależ wyrafinowana kuchnia...

      Usuń
    2. No właśnie z samej sałaty i zdaje się trzy łyżki mleka/jogurtu + przyprawy.

      Usuń
    3. zgroza... gotowanie było przeżyciem, a jedzenie?

      Usuń
  3. Rewelacja! Sałata i trzy szczęśliwe panie GMO.;)
    Ale larwy nie są takie straszne. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wiem... ne jadłem. ale wierzę na słowo.

      Usuń