piątek, 17 kwietnia 2020

Wycieczka.

Budynek był olbrzymi. Same drzwi zdawały się zasłaniać pół świata, a co dopiero reszta fasady. Stary dąb musiał oddać życie, żeby ktoś zdolny wyciął z niego drzwi i ozdobił scenami przedstawiającymi misteria sprzed wieków – dziś już nie do końca zrozumiałe. Co prawda paru pyszałków chwaliło się, że poznali znaczenie i niewątpliwie rytuały były związane z kultem barbarzyńskiego bóstwa, jednak w powodzi opinii łatwo było zaginąć, tak bardzo różniły się od siebie i moim skromnym zdaniem odzwierciedlały senne, mokre koszmary pyszałków z okresu dzieciństwa.

Drzwi jednak ustawiły się już za moimi plecami, a przede mną rozciągnęła się świątynia. Bez końca chyba, chociaż gdzieś z przodu smużyło się migocząc jakieś światło, a pod sklepienie niosły się słowa w niezrozumiałym języku. Pieśń, bo trudno nazwać inaczej te dźwięki otaczała mnie i kusiła. Nogi, jak zaczarowane niosły w stronę światła, gdzie spodziewały się znaleźć wyjaśnienie. Zerknąłem w kierunku stropu, pod którym, w ledwie wyczuwalnym przeciągu kołysały się majestatycznie pająki kandelabrów z martwymi świecami. Ściany z ostrymi dziurami witraży stały posępnie i nawet, kiedy wpuszczały do środka światło, to przecież spotworzone niespotykaną barwą. Fioletowe i bordowe smugi tańczyły wokół żółtych, albo niebieskich cieni sprawiając, że każdy krok naprzód by decyzją trudną i wymagającą przełamania pierwotnych lęków. Gdzieś tam, wysoko, musiał istnieć balkon, bo właśnie stamtąd dobiegał jęk organów i zawodząca niepokojąco mantra wyśpiewywana głosem matowym, pozbawionym nadziei.

Katedra. Pusta, widziana okiem małego dziecka. Kolos wspinający się ponad wszystkie możliwe światy i tak dostojny, że można było zsikać się w spodnie. Każdy krok brzmiał niczym policzek na mrozie. Zimne, marmurowe kafle wrzeszczały swoje nieszczęścia, kiedy spotkały się z butem, a echo tłukło się pośród spłowiałych, ceglanych ścian. Z każdym kolejnym krokiem stawałem się mniejszy, mniej odważny i zdecydowany. Jakby coś spętało wolę i odbierało rozum, pozostawiając tylko tężejącą pokorę. A przecież wszedłem tu po naukę. Po możliwości, po prawdę, której nie znałem. Byłem głodny, jednak odległość od drzwi weryfikowała moją determinację. Czyżby tylko mi się zdawało? Jednak nie. Światło przede mną powoli rozdzieliło się w wielokrotność świecowych języków, oświetlając ołtarz. Granit zimną bielą wymieszany z nieskończonością czerni rysował w półmroku zmierzch doczesności. Ból, strach i opętanie.

Miękły mi kolana, a serce żebrało, żeby odwrócić się i wybiec w dzień. W powszedniość codzienności, która została gdzieś daleko za plecami, za drzwiami pociemniałymi od losu tych, którzy tu weszli przede mną. Zamierzałem przełknąć ślinę, jednak musiałem zadowolić się jałowym ruchem grdyki – w ustach nie miałem ani odrobiny. Ołtarz omamił wzrok do tego stopnia, że nie zauważyłem, kiedy stanąłem w zakapturzonym, milczącym kręgu. Ktoś wyciągnął rękę i zaczął zdzierać ze mnie ubranie. Ofiara musi być naga? Ale ja przecież nie przybyłem tu na rzeź, lecz poznać to, czego domyślałem się od dawna – że świat nie jest jedyną alternatywą dla życia. Może nawet wierzyłem w to, że gdzieś obok toczyć się muszą losy inną koleją, pośród innych złudzeń i pragnień. Wierzyłem, bo tu nie za bardzo pasowałem. Nie potrafiłem cieszyć się tutejszymi ideałami. W zasadzie, to w ogóle nie potrafiłem się cieszyć i pragnienia skupione były na tym, aby odnaleźć ścieżkę do tam.

Stojąc nagim pośród odzianych każdy czuje się więcej niż nieswojo. Upokorzony, obdarty z godności i zwyczajnie śmieszny. Nie stałem długo, bo zakapturzone postacie schwytały mnie za ręce i nogi krzyżując na ołtarzu rzemieniami. Pośladki i plecy zadrżały w konwulsji, kiedy zostały ciśnięte w zimną otchłań granitu. Krzyczeć? Czy to mogło cokolwiek zmienić? Nad głową monotonnie kołysał się kaganek z kadzidłem usypiając mnie, oswajając z absolutem i brakiem lęku trudno się bać, kiedy nieodwracalność jest pewna. W rękach mnichów pojawiły się połyskujące, epoksydowane ostrza, a chwilę potem stygmaty zdobiły już moje ręce, nogi i korpus. Rozgryzłem własne wargi, ale milczałem, jakby od tego zależeć miał los świata, albo chociaż mój własny.

Wreszcie ktoś klęknął nade mną i wzniósł ostrze, jednak nie przedziurawił mnie śmiertelnym ciosem, a jedynie porozcinał więzy. Ktoś pomógł mi wstać, inny pchnął w kierunku wyjścia. Chciałem się odwrócić, zapytać, ale nogi mlaskały na kwadratowych kaflach podłogi. Niczym szachowy pion wykonałem pierwszy krok i zamarłem czekając niechybnej śmierci. Z otwartymi oczyma, z niespokojnym oddechem pamiętającym jeszcze smak bólu rytualnych nacięć. Ktoś powiedział coś z martwym języku, którego dalej nie rozumiałem, a jednak zalęgło się we mnie przekonanie, że dokonało się oczyszczenie i pora na drugi krok – doświadczenie. Postawiłem stopę na kolejnym zimnym kaflu i zatrzymałem się. Ktoś zaśmiał się, jakby chciał zakłócić powagę chwili, a ja stałem szukając językiem na wargach odrobiny wilgoci. Znalazłem ją w słodkich kroplach krwi, która nie zdążyła zastygnąć całkiem. Mojej krwi.

W kolejnym wezwaniu wysłyszałem, że czas na wiedzę, na próbę, którą każdy nowicjusz przejść musi. Wyciągnąłem dłonie i poczułem, że powietrze wokoł mnie jest namacalne. Elastyczne, rozciągliwe i skończone. Chwyciłem w kułak, jakbym chciał zmiąć je. Poddało się i nie protestowało, gdy drugą dłoń położyłem tuż obok. Szarpnałem. Mocno, bezkompromisowo. Za mną ktoś jęknął, a materia zaczęła się pruć. Napiąłem mięśnie i pociągnąłem raz jeszcze. Przestrzeń rozdarła się na tyle szeroko, że mogłem w nią zajrzeć. Wciąż trzymając naddarte brzegi wsunąłem w dziurę głowę. Ciekawość godna piekieł. Ale po to tutaj przyszedłem. Nie po to, żeby czekać i śnić, ale, żeby dotknąć. I oto stało się. Wsunąłem głowę poza wymiar. Poza tutaj.

Po drugiej stronie świat jakoś zasadniczo nie różnił się od tego, w którym stałem. Ba! Przyglądałem się lustrzanej świątyni, w której kończyło się jakieś misterium. Ołtarz wyglądał na równie zimny, jak ten, na jakim leżałem jeszcze przed chwilą, a nieszczęśnik miał minę, jakby jadł niedojrzałe cytryny i zagryzał je tłuczonym szkłem. Kiedy podniósł wzrok najwyraźniej zobaczył mnie, bo krzyknął coś. Rozpoznałem język zakapturzonych postaci – po melodii, jaką każdy język posiada, bo przecież nie po słowach, czy składni. Na krzyk wzrok podnieśli kapłani i zerkali na mnie kiwając głowami. Coś mamrotali, a ich przemielone wargami słowa zdawały się nie być ciepłym powitaniem. Zakłóciłem inicjację. Cofnąłem głowę chowając się w znany mi, choć niezbyt gościnny wymiar.

Przestrzeń zwarła się i błyskawicznie uleczyła ranę tak doskonale, że nie pozostała najdrobniejsza blizna. Powietrze, o które chwilę temu mogłem się oprzeć rozstąpiło się i usiłując je schwytać – upadłem. Kapłani zaśmiali się pogardliwie i odeszli zostawiając moje ubrania. Były w opłakanym stanie, ale lepszych nie miałem. Okryłem się, żeby choć trochę przypominać człowieka, jakim byłem zanim wszedłem przez drzwi i ruszyłem w drogę powrotną. Świat przywitał mnie bez dramatyzmu. Słońce nadal świeciło, wiosna trwała, a nikt nie podejrzewał nawet, że wydarzyło się coś, co warto było zauważyć. Każdy zajmował się swoimi sprawami i na mnie nie zwracał uwagi.

Coś we mnie cieszyło się, że mogłem zaspokoić głód wiedzy i przekonać się, że można zajrzeć w równoległy świat, a pewnie i zostać w nim, gdyby wystarczyło odwagi, albo okoliczności były bardziej przychylne. Stałem smakując widziany obraz, nie dostrzegając różnic poza najważniejszą – to był inny świat. Widziałem. Słyszałem. Zatopiłem się w błogim przekonaniu, że będę mógł wrócić do świątyni i przeżyć raz jeszcze podobne spotkanie. Może zostać? Kręciło mi się w głowie od gdybań i alternatyw, kiedy poczułem kopniaka. Ledwie chwilę wcześniej wytrzymałem bezgłośnie cięcia nożami, a teraz krzyknąłem padając na twarz, którą w ostatniej chwili osłoniłem rękami.

- Durny jesteś i tyle – wychrypiał jakiś mocno zniszczony głos – naprawdę sądzisz, że dym z palonego siana potrafi coś osiągnąć, czego ty umiesz? Musisz być kretynem, jeżeli uważasz, że skaleczona skóra jest kluczem do obcych światów. Ech! Coraz głupsi się rodzą. Popatrz sobie, bo żal mi się ciebie zrobiło.

Starszy człowiek z brodą, w którą wplotły się pajęczyny cuchnął dawno niezmienianą odzieżą i tanim alkoholem, który zdążył przegryźć się przez pory skóry i skisł pod koszulą w chmurę niemal namacalną. Człowiek wyciągnął ręce z kieszeni i wsunął je w przestrzeń, a następnie rozepchnął na zewnątrz. Rozstąpiła się bez protestu. Starzec przeszedł jedną nogą na drugą stronę, jakby wchodził do wanny i obejrzał się.

- Chodź! Oprowadzę cię, to sam zobaczysz.

8 komentarzy:

  1. Takie ogromne wnętrza zawsze robią wrażenie i naciągają porządnie wyobraźnię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a kiedy są jeszcze stare i mroczne, to już zupełny kosmos.

      Usuń
  2. Uwielbiam stare wielkie kościoły, wielkie przestrzenie i ten specyficzny chłód i echo.

    Pozdrawiam serdecznie Oko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kościoły budowano ogromne, żeby wierni czuli się malutcy i pokornie słuchali słowa z ołtarzy i ambon.

      Usuń
  3. Jako dziecko wszystko postrzegamy jako większe, bardziej zachwycające lub przerażające...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to prawda. kucnij i sama zobaczysz jak wygląda świat z perspektywy maluszka - to nie jest ten sam świat.

      Usuń
  4. Wciągające opowiadanie. Co pokazał starszy człowiek z brodą? Jak się domyślam dalszego ciągu nie będzie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pokazał, że bez symboli, zaklęć i mistycznych uniesień człowiek potrafi osiągnąć ten sam cel.
      nie planuję ciągów dalszych. jeśli będzie, to mnie zaskoczy również. ale nie zapieram się wcale.

      Usuń