czwartek, 9 kwietnia 2020

Zaklinacz.


Wieża wydawała się być opuszczoną dawno, ale nie nosiła śladów żadnych odwiedzin. To zastanawiające, gdyż opuszczone obiekty często stanowią łakomy kąsek dla szabrowników poszukujących cegieł, czy surowców wtórnych, albo dla okolicznej biedoty, która błyskawicznie potrafi się zainstalować w takim i korzystać jak z hotelu. Właśnie – jak z hotelu, a nie z domu. W domu każdy stara się, by był ciepłym i bezpiecznym miejscem. Porządkuje przestrzeń, ozdabia ją bibelotami, zostawia w nim okruchy wspomnień. W hotelu nie – tam zostawia wszystko bezładnie, żeby obsługa mogła wykazać się skwapliwością i opanowała chaos wymiatając szczotką każdy ślad obecności lokatora.

Tu było dziewiczo. Jeśli dziewiczością można nazwać wnętrze porośnięte kurzem i pajęczynami. Kiedy otwierałem, drzwi jęknęły, jakby przeciągały się po długim, spokojnym śnie. Lekko rozkojarzone, rozeschnięte, ale nie znające trwogi. Wpuściły mnie w swoje ramiona i stałem teraz wewnątrz spoglądając z ciekawością na przestrzeń ograniczoną ścianą o kształcie koła. Wewnątrz ściany były z surowej cegły, spojonej grubą warstwą zaprawy wapiennej, która zapewne trzyma je już tylko z przyzwyczajenia, albo lenistwa. Cegły wewnątrz nie były głaskane wodą i wiatrem, więc wciąż mają ostre krawędzie, poza miejscami, gdzie użytkownikom udało się uszkodzić je wykruszając fragmenty palonej gliny.

Ubogie światło wpadające przez wciąż niezamknięte drzwi przebiegało przez puste płaszczyzny przecięte przez spiralę kamiennych schodów wspinających się wytrwale na górę. Sufit, wystrojony baldachimem skurzonych pajęczyn zdawał się oddychać pod wpływem leciuteńkiego wiatru. Przeciąg sugerował, że gdzieś wyżej znajdują się nieszczelne okna, albo niedokładnie zamknięte wyjście na dach. Postawiłem krok, a spod stopy uniosły się obłoczki kurzu, jak westchnienie pary dobywającej się z ust o mroźnym poranku. Echo rozmnożyło mój krok i już zdawało się, że biegnę dokądś, lecz ja stałem zachwycony dźwiękiem. Echo, choć złośliwe, powielało dźwięk miły uszom.

Kolejne kroki stawiałem z mniejszym namysłem i kierowałem się ku schodom. To naturalna skłonność ludzi, by dążyć ku czemuś, a schody były w tym pomieszczeniu jedyną poza drzwiami istotnością. Moje ślady rzeźbiły w podłodze trop, po którym pójść mógł nawet zupełnie niewprawny myśliwy, żeby tylko dysponował odrobiną wzroku. Być może wystarczyłby węch, gdyż przestrzeń od dawna nie przyjmowała gości, a kurz tańczący w powietrzu ciągnął się za mną, jak spaliny za samochodem. Echo zwariowało z radości, gdy kroki rozmnożone, rozłożone na części, odbite raz, albo siedem zaczęły wpadać na siebie i kluczyć, aż przystanąłem u stóp tych schodów, żeby nacieszyć się tą melodią.

Gdy w końcu umilkło zacząłem się wspinać dając echu szansę na kolejny koncert. Schody wiły się jak bluszcz wspinający się na drzewa w parku, światło spoza uchylonych drzwi wolało z ostrożności zostać niżej i szybko ogarnął mnie gęstniejący półmrok. Gruby szlafrok cienia przytulił się do mnie i wspinał się ze mną, aż mi się w głowie zakręciło od tych obrotów. Wyciągniętą ręką pieściłem ścianę, która zdawała się być miękką i plastyczną, choć niosła ciężkie schody i mnie. Nie zawiodłem się. Kolejne kondygnacje były puste i mijałem je szybko. Na każdej zatrzymywałem się, żeby rozplątać własne myśli i uspokoić krwiobieg. Gdzieś, na dnie pustych przestrzeni musiały być okna przesłonięte drewnianą okiennicą, bo czułem w nozdrzach ciepłe, słońcem wygrzane prądy powietrza, docierające mimo ścigających mnie obłoczków kurzu.

W końcu dotarłem na szczyt. Schody rozlały się w ostatnią, niedużą już powierzchnię i zakończyły wspinaczkę do nieba. Dalej wiodła drabina oparta o ścianę. Gdzieś ponad jej ramionami domyśliłem się klapy otwierającej się na niebo, więc, gdy tylko oddech przestał ścigać się z wielokrotnościami echa ująłem w dłonie szczeble i ruszyłem. Klapę znalazłem szybko. Skrzypnęła znajomo – zupełnie jak drzwi, którymi wszedłem. Może to rodzinne? Do wieży natychmiast wpadł prostokąt nieba i zaczął penetrować zakamarki. Zakurzone były równie dokładnie, jak na parterze. Światło bezbłędnie wykryło ścieżkę, którą tu przyszedłem i pobiegło po moich śladach aż do zakrętu. Tam zawahało się i wróciło. Widać, moje towarzystwo wolało, od nieznanej ścieżki, która wiodła w otchłanie.

Wyszedłem na zewnątrz, aby słońce przeliczyło moje piegi. Chyba nie zgubiłem ich wiele po drodze, bo lizało mnie po twarzy zachłannie, a wiatr mierzwił mi czuprynę. Wydłubał jakieś paprochy i ukradł je bez namysłu. Stałem rozglądając się po okolicy, jak jakiś wielki pan. Mała wioseczka po jednej stronie, niepojęty las z drugiej, gdzieś na krańcach widoczności zębate szczyty gór wypolerowanych śniegiem na skrzącą w słońcu biel. Wieża wystawała ponad najbardziej zuchwałe drzewa zadzierające nosy pod samo niebo i można było wzrokiem ślizgać się po widnokręgu. Blanki uśmiechały się jak szczerbaty nastolatek, a przez szczeliny wiatr lawirował dając popis zręczności. Drewniany stół z grubej, twardszej od stali dębiny czerniał przy jednej ze ścian, a na nim stały dwa małe wiaderka i kilka krótkich, dość masywnych patyków.

Kurz wcale nie zamierzał zostać poniżej. Wszedł za mną i najwyraźniej czuł się tu, jak u siebie. Owinął się wiatrem i zaczął krystalizować w szaroburą, zakapturzoną postać.

- Jesteś – postać zbudowana z kurzu odezwała się, choć wciąż nie mogłem dostrzec twarzy – To dobrze, bo dawno już powinieneś przyjść. Jesteś potrzebny.

Moje zdumienie musiało go rozbawić, bo rozkaszlał się i rozkoszował się tym kaszlem, jakby każdy objaw życia sprawiał mu niesłychaną radość. Patrzyłem w milczeniu, jak stawia kroki i zwiedza szczyt wieży. Bywał tu nieraz. Znał każde pęknięcie cegieł i każdy widok wlewający się hojnie przez kielich zwieńczenia.

- Wiesz? – zapytał retorycznie – Ludzie nauczyli się zaklinać pogodę. Maszynami. Chemią. Potrafią rozpędzić chmury, albo zbudować je, rozsiewając w powietrzu pyły metalu. Potrafią przesłonić słońce lepiej, niż czyni to księżyc. A mimo to, ktoś powinien siać deszcz, bo ziemi nie podoba się, gdy woda zbyt długo nie pieści jej skóry. Kiedyś ja malowałem chmury. A przede mną ktoś inny i wcześniej też. Od początku świata ktoś, na tej wieży malował chmury i puszczał je z wiatrem, jak dzieci puszczają latawce, albo jak mniszki rozsiewają nasiona. Teraz twoja kolej. Pokażę ci.

Chwycił w sterane dłonie patyki, które okazały się pędzlami, zanurzył w wiadrach i zaczął malować nucąc coś pod nosem. Malował wprost na niebie. Piękne, kosmate chmury pełne niedopowiedzeń i nieoczywiste. Każda inna. Gdy tylko skończył, poklepywał je leciutko, na odwagę, a wiatr zabierał je w podróż i wiódł tam, gdzie były potrzebne. Jedna z nich, wcale nie największa, zatrzymała się nam nad głowami.

- Na mnie czas – powiedział, przekazując mi pędzle – Miłej zabawy.

Gdy tylko chwyciłem je w dłonie na twarz kapnęła mi pierwsza, ciepła kropla deszczu. Potem druga, aż roztańczyły się perły i diamentowy deszcz ćwierkał i szlochał ze szczęścia. Zakapturzony mnich rozpuszczał się w deszczu i drobnym strumyczkiem ześlizgiwał się z drabiny, kryjąc się w miękkim mroku ścian wieży.

10 komentarzy:

  1. Czy aby ten mnich nie był nosicielem koronawirusa?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dwa świetne motywy - schody i malowanie świata, a momentami miałam wrażenie, jakbyś opisywał wejście na Mysią Wieżę w Kruszwicy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj:)
    Znam ( czytalam) "Zaklinacza koni", "Zaklinacza deszczu" nie znam:) Opowiesc brzmi metafizycznie :))
    Jezeli mozna wiedziec, jaki urbex odwiedziles? :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. za mądrze dla mnie - co to jest urbex?
      po negocjacjach z googlami powiem tylko, że najchętniej buszuję we własnej głowie.
      jeśli odnalazłaś konkretne miejsce, to Ty mi powiedz, gdzie trafiłaś za opisem.

      Usuń
    2. Napisales cos o hotelu porosnietym pajeczynami:) Mi skojarzylo sie z opuszczonym , surowym klasztorem:)

      Usuń
    3. napisałem o biedocie, która każdy pustostan potrafi zagospodarować i korzystać jak z hotelu. to zupełnie inna bajka.

      Usuń
    4. No teraz mysl stala sie pelna:) Nie wpadlabym na biedote, raczej na syfoze ...choc w sumie obie sprawy jednak sie lacza. Choc nie zawsze bieda to brud i pajaki:)) Upierala sie jednak nie bede, niech bedzie "biedota wygladu, stanu":)

      Usuń
    5. pustostan to brud i pająki, a biedota potrafi takie przestrzenie wykorzystywać, bo do wysprzątanych ma mniejszy dostęp. w brzydkich przestrzeniach ludzie nie dbają o nic, więc syf rośnie. a kiedy korzysta się z przypadkowego adresu nie mając do niego żadnych praw, to i chęci na sprzątanie nie ma bo po co i dla kogo - więc mieszka się jak w hotelu, gdzie od sprzątania są odpowiednie służby.
      wydaje mi się, ze zrobiłaś zbyt duży przeskok od treści do własnych wyobrażeń - wróć może do opowieści i przeczytaj raz jeszcze pierwszy akapit, to wątpliwości się rozwieją.

      Usuń