piątek, 19 czerwca 2020

Zamach stanu.


Budziłem je kopniakami. Nie żałowałem butów. Na pewno bolało – miało boleć. Kopałem je gdzie popadnie, ilekroć usiłowały spać. Sam chodziłem ledwie żywy, bo nocą… Psów było więcej. Podzieliłem je na dwa szwadrony. Lotne eskadry. Psy są szybkie. Tak szybkie, że człowiek nie ma żadnych szans na żadnym sensownym dystansie. I mają zęby, przed którymi nieszkolony polegnie. Szczególnie, kiedy sfora zacznie współpracować. Jak wilki, szukające żeru, gdy zima zmiażdży ich żołądki głodem. Nocą budziłem tę drugą połowę mojej armii. Zatracałem się w swoim uporze. Kopałem nawet wtedy, gdy nie było potrzeby. Psy, parkany, kamienie leżące w kurzu drogi kończącej się na moim domu.

Psy nie miały tam wstępu. Za każde, najdrobniejsze uchybienie tłukłem je, aż krew zaczynała tryskać dokoła. Po pierwszej próbie żaden nie odważył się jej ponowić i choć przypadkowo nastąpić na próg. Ich zakrwawionymi pyskami wyznaczyłem granice, za przekroczenie których były karane najsurowiej, jak tylko umiałem. Poza domem… Och! Poza domem pozwalałem im na wiele. Na prawie wszystko. Poza domem byłem tylko królem stada. Najstarszym, powolnym, ale nie mniej okrutnym jak one. Nie! Byłem najokrutniejszy, bo one uczyły się ode mnie. Nieudaczników tępiłem bez wahania. Jeśli któryś był na tyle głupi, żeby zbliżyć się do podkutych blachą butów i połamał się o nie – reszta stada pożerała go, nim zdążył zawyć. One wiedziały, że muszą być twardsze od mojego buta, jeśli chcą żyć, albo zejść mi z drogi. A ja, w ręku nosiłem bat z grubej, niewyprawionej skóry. Harap zostawiał niezapominalne ślady na grzbietach tych, które śmiały się ze mnie szczerząc pożółkłe kły z niebezpiecznej dla nich odległości.

Nie cierpiałem ludzi. Z psami potrafiłem porozumieć się, ustalić hierarchię, potrzeby i wzajemny szacunek. Jak w stadzie wilków, gdzie basior jest wodzem bez granic do czasu, kiedy potrafi ją skutecznie i krwawo wyegzekwować. Ja umiałem. Rządziłem moim stadem, a raczej dwoma stadami. Nocnym i dziennym. Niewiele czasu musiało minąć, gdy psy nauczyły się moresu i granic przyzwolenia na ich obecność. Przysypiałem coraz częściej, czasem nawet maszerując otoczony ostrożnym szacunkiem stada. Przezornie dłuższe drzemki ucinałem poza ich zasięgiem. W domu. Za nieprzekraczalną, wyblakłą linią psiej juchy. One i tak wiedziały, czego się po nich spodziewam. Krążyły po terenie okalającym dom nienawidząc każdego życia, jakie tam znalazły. Same. Nauczyły się i mogłem zwolnić. Pozwolić im samopas patrolować rewiry łowieckie.

Przyszedł w końcu taki dzień, w którym ze snu zbudził mnie podniecony jazgot stada i gasnące okrzyki przerażenia. Chłopak z dziewczyną zaplątał się szukając odludzia, żeby przeżyć niezapomniane chwile. I przeżył je. Krótkie były to chwile, bo stado karmione rzadko, rzuciło się na dwójkę i zagryzło ich bez wahania. Kiedy nadszedłem psy cofnęły się o krok. Niechętnie. Warcząc własną wściekłość. Ale cofnęły się przed butem i harapem. Ciała były już odarte z odzieży, a brzuchy ziały wielkimi, krwawymi dziurami. Wszystkie psy miały mordy ociekające krzepnącą krwią, którą zlizywały patrząc na mnie z lękiem i głodem. Podszedłem do ciał wzruszając ramionami. JA głodny nie byłem, ale musiałem pokazać, że to mój łup. Że zdobycz należy do mnie. Sięgnąłem w głąb brzucha i wyszarpnąłem ochłap wciąż ciepłego mięsa. Wątroba? Ugryzłem, a krew popłynęła po policzkach kapiąc na ubranie. Nie lubię surowego. Wolałbym upiec je na ogniu, posolić, ale teraz musiałem pokazać stadu, że rządzę. Drugie wnętrzności były wyżarte mocniej. Dziewczyna. Widać miała bardziej miękkie mięso. Skosztowałem, łokciem ocierając twarz z krwi. Psy miały rację. Ona była smaczniejsza. Delikatniejsza i słodsza. Odstąpiłem, a psy zawyły jak na komendę i rzuciły się na zwłoki.

Nocą, kiedy w teren wyruszyła druga sfora słyszałem łkania i zawodzenia. One też chciały. Pasły się resztkami i wylizywały krew z piachu i kurzu. Zrozumiałem, że nie mogę ich dłużej karmić królikami, które pouciekały gdzie pieprz rośnie, albo liczyć, że wciąż będą zadowalać się szczurami, czy truchłem głupich pobratymców. Stado musiało jeść. Ludzie zdawali się być łatwym łupem dla watahy, szczególnie nocą, na otwartej przestrzeni. Żadnemu kretynowi nie przyjdzie do głowy, że pies, który miał być niewolnikiem ludzi może stać się łowcą gustującym w ludzkim mięsie. Postanowiłem zmienić ich dietę. Zaczęliśmy regularne polowania. Z dala od świadków, od tłumu i rozgłosu. Bezdomni włóczędzy, turyści wystarczająco głupi, żeby zajrzeć w te strony, chociaż nie było tu nic szczególnego, co warto byłoby odwiedzić.

Krąg łowiecki powiększał się. Żeby obejść posiadłość czasami trzeba było całego dnia. Aż nadszedł dzień, kiedy przed nosem stada przekicał zając i ani jedno zwierzę nie okazało zainteresowania. Wszystkie węszyły. Gdzieś, daleko, czuły mięso. Patrzyły na mnie z nadzieją, a ja kiwnąłem głową na zgodę. Pognały prowadzone wiatrem. Zostawiłem je. Umiały sobie radzić. I tak nie dałbym rady dotrzeć tam, dokąd biegły pchane apetytem. Wolałem pospać. Kiedy wreszcie wróciły przyniosły mi prezenty. Czapkę czerwoną od krwi i kawał uda. Nadziałem na patyk i piekłem na ogniu pod pełnym pogardy wzrokiem stada. W ich mniemaniu psułem mięso. Udo było znakomite. Zjadłem, ile tylko potrafiłem, a resztki rzuciłem w kurz podwórza. W stadzie zawsze znajdzie się sierota bardziej głodna od innych, albo zbyt słaba żeby wywalczyć dla siebie wystarczająco dużo pokarmu.

Nocą, kiedy stado poszło spać, a wstała nocna zmiana – poszliśmy. Psy wyły wściekłość i żal, że nie im się trafiło. Na miejscu znalazłem ze trzy namioty i sporo niedojedzonego mięsa. Psy zajęły się białkiem ogryzając kości, a ja usiłowałem zebrać na kupę wszystkie pozostałości obozu. Spaliłem je patrząc na walczące o resztki psy. Posprzątałem, żeby nie został ślad ludzkiej obecności. Reszty miał dokonać czas i deszcz. Nie zawsze był dobry czas. Stada chodziły głodne, choć węch wyostrzył się im i człowieka potrafiły wyczuć na parę kilometrów. Niewielu gości zapuszczało się w te strony. A potem przyszedł dzień, kiedy w obejściu pojawił się szeryf. Przyjechał (na swoje szczęście) samochodem i zatrzymał się w obrębie podwórza. Zaniepokojony był, szukał jakichś małolatów, którzy gdzieś mieli się tutaj pałętać. Psy zdążyłem wygnać i żaden nie zawył zmykając z podkulonym ogonem, ale i tak zrozumiałem, że nasz czas się skończył. Nie mogliśmy zostać tu dłużej. Musieliśmy ruszać w drogę. To była nasza jedyna szansa. Ruszyć i liczyć na szczęście. Wilki nic innego nie robią, a my byliśmy wilkami. Najgroźniejszymi z możliwych. Uspokoiłem szeryfa mamiąc banałami, a potem wspomniałem, że i ja wyjeżdżam lada dzień, niech więc się nie niepokoi, gdyby mnie nie zastał tutaj, bo rodzina się o mnie upomniała na drugim końcu świata, żebym przyjechał na dłużej, a może nawet na zawsze?

Odczekałem dzień, żeby mieć pewność, że odjechał i szybko nie wróci. Na drugi, kiedy zmierzch zaczął zmieniać barwy otoczenia zbudziłem wszystkie psy. Ruszyliśmy w świat. Na wieczne łowy i włóczęgę. Ruszyliśmy, bo czas był najwyższy. Byliśmy głodni, ale tu nie mieliśmy przed sobą przyszłości. Trzeba było szukać nowej przystani. I jedzenia. Odludzie, niegościnne, nie mogło być nam dłużej domem. Musieliśmy przemieszczać się, gubić tropy, przemykać niepostrzeżenie przez świat. Stado, dotąd podzielone nie miało kłopotu z adaptacją. Obwąchało się wzajemnie i mogliśmy ruszać. Noc była już dojrzała, kiedy stanęliśmy na nocleg. Rozstawiłem wartę z nocnej eskadry, a dzienna poszła spać. Położyłem się między nimi. Bladym świtem śpiące psy zaczęły się budzić napotykając ziewanie nocnej zmiany. Musieliśmy zostać w miejscu, aż i one trochę odeśpią. Za to mieliśmy pewność, że nad snem nieustannie ktoś czuwa.

Do ludzi było daleko. Trzy dni szliśmy, zanim psy poczuły upojną woń mięsa i ciepłej krwi. Dalekiej, groźnej, bo zamkniętej w konserwach samochodów. Jednak tam, gdzie samochody, ludzie nie są już marzeniem, a celem, który można osiągnąć. Szliśmy kierując się hałasem autostrady, jakby na śmierdzącym asfalcie miał się odnaleźć psi raj. Psy chciały biec, jednak ja nie dałbym rady przebiec dwudziestu kilometrów w tempie ich zadowalającym. Szczególnie, że miałem już w nogach trzy dni forsownego marszu. Wszystkim nam burczało w brzuchach. Usiadłem na jakimś zwalonym drzewie i dumałem. Puścić zwiad przodem? Pozwolić im na samodzielność? A jeśli nie wrócą? Albo uznają, że beze mnie poradzą sobie lepiej? Jeśli nie dam im jeść, zbuntuj się i odejdą. Stanęły w kręgu, przysiadły na zadach i patrzyły na mnie z nadzieją, że znajdę rozwiązanie i podejmę decyzje, które napełnią im brzuchy.

Miałem właśnie pokazać palcem autostradę i wyznaczyć nocną zmianę, żeby sprawdziła teren, kiedy jeden z dzikusów nocnych zawarczał. Parę innych odpowiedziało, tłukąc ogonami ziemię. Ogony twarde niemal jak mój bat tłukły ziemię wzbudzając tumany kurzu. Ogony mnożyły się. Instynkt stadny. Dołączały kolejne i kolejne. Najpierw te najodważniejsze, potem reszta, a na końcu niedowiarki i najsłabsi. Patrzyły na mnie i czekały na sygnał. I sygnał przyszedł. Nie ode mnie. Nocny dzikus zawył znienacka, a kilku jego kompanów powtórzyło. Zanim wstałem z pnia rzuciły się na mnie. Dobre były. Umiały polować doskonale. Pierwszą krew utoczyły ze mnie, a wtedy dołączyła reszta. Całe stado oszalało z głodu i zapachu mdląco słodkiej krwi. Nie zdążyłem nic zrobić, kiedy do gardła rzucił mi się ten pierwszy. Nowy król. Basior, większy od poprzedniego. Ode mnie. Na chwałę stada. Na przetrwanie.

6 komentarzy:

  1. Prawo natury, okrutne i odwieczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. żeby przetrwać nie można łkać - trzeba działać.

      Usuń
  2. Podoba mi się Twój styl pisania, mam nadzieję, że wyszedłeś cało z tej sytuacji choć na filmach rzadko nikt się nie obronił

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ciągi dalsze zostawiam w głowach odwiedzających - decyduj samodzielnie.

      Usuń
  3. Masz ostatnio azymut na thrillery:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak? może po prostu nie chcę pchać się w żadną szufladkę. było miękko i czule, było wesoło, pora na coś okropnego.

      Usuń