środa, 29 lipca 2020

Fantom.


Ściana była gładka, zupełnie tak, jakby stanowiła naturalną krawędź, po której łamie się kryształ. Zapewne, w słonecznych promieniach, mogła wydawać się szkłem, albo polerowanym granitem, lecz teraz mieniła się nieco zmatowiałą plamą bieli. Gdzieś wewnątrz drzemał demon. Siwy, rozcieńczony niezłomnością kryształu. Dotknąłem ręką ściany i zadrżałem. Demon powielił mój ruch, jakby chciał się przywitać…

Czy się bałem? Wtedy byłem zaintrygowany. Przecież zamierzałem wspinać się właśnie na tę skałę. Długo podglądałem ją z różnych perspektyw. Wymyślałem drogę, po której niezdarna, ludzka mucha mogłaby wspiąć się aż po szczyt. Nie wiem, czy ktoś zdołał pokonać tę ścianę, ale czułem potrzebę, żeby się z nią zmierzyć. Bez jupiterów, bez kamer i rozgłosu. Ja i ona. Gładka, stroma pochyłość, po której krople deszczu spadały roztrzaskując się u podnóża. Głaskałem ścianę, a demon ukryty we wnętrzu powielał mój ruch, jak echo, jak cień.

Wbiłem pazury w ledwie wyczuwalną rysę – pierwszy krok. Teraz nie ma odwrotu. Musiałem… Chciałem… Dla siebie chciałem. Tę górę. Już wcześniej zdjąłem buty. Wiem, że to głupie, ale tę górę trzeba było zdobywać boso. Nie było tu ostrych krawędzi, ani gołoborzy chcących złamać nogę śmiałkom. Na gładkiej tafli trzeba było walczyć o chwyt. O rysę, zadrapanie, szczelinę wyczuwalną dopiero wtedy, kiedy dotknie się jej nagą skórą. Ściana zabierała ciepło. Trzeba było się spieszyć, zanim stopy stracą czucie. Uniosłem wzrok. Wysoko nade mną unosił się wierzchołek, wokół którego kipiało niebo stężałe od nocy. Niewidoczne słońce malowało na stoku zorze w nieprawdopodobnych odcieniach czerni, szarości, czy zieleni wpadającej w fiolet. Tylko tu można spotkać kolory, których nie odkryły jeszcze kobiety.

Pod palcami wyczułem rysę. Zimną, czystą i twardszą od mojej zuchwałości. Wyciągnąłem rękę wyżej, aby chwycić pęknięcie idące skosem pod górę. Demon powtórzył mój ruch. Wspinał się w o wiele trudniejszych warunkach, gdyż jego ekspozycja na wysokość niosła w sobie wątek odchylenia powyżej dziewięćdziesięciu stopni od poziomu. Jedna, niekończąca się przewieszka. Lecz on, niczym pająk, czy mucha lazł niezmordowanie. Patrzyłem zdumiony i jednocześnie dumny. Z niego, że taki zdolny i z siebie, że tak doskonale poznałem skałę, aż potrafiłem wybrać drogę na niezdobyty chyba szczyt. Demon nie sapał, nie pocił się. Szedł niestrudzenie korzystając z tej samej ścieżki, co ja. Szczelina urosła i zdawała się być kominem, wewnątrz którego wygodnie rozparty plecami, nogami czyniłem powolne kroki, dając dłoniom odpocząć.

Wyżej szczelina kończyła się. Znów przyszło czepić się rysy. Poziomej. Trawers miał wyprowadzić mnie na łagodniejszą pochyłość, która doprowadziłaby mnie do kolejnego pęknięcia w gładkości. Miałem właśnie sięgnąć tej rysy, którą zaznaczyłem na zdjęciach i uczyłem się jej przebiegu tak, żebym z pamięci mógł odtworzyć nie tylko kształt, ale i chwyt lewą, bądź prawą ręką. Rzuciłem okiem na demona – on… Pokręcił głową i zamiast chwycić rysy - skoczył. Wstrzymałem oddech, czekając aż spadnie z wrzaskiem, aż osunie się po śliskiej ścianie i stoczy się, jak stacza się kropla wody po zamkniętym w czasie deszczu oknie.

Demon widział jednak więcej. Wstrzymany oddech szarpał mi płuca, ale patrzyłem, jak urzeczony. Demon chwycił jakiegoś występu, przegapionego przeze mnie i parł do przodu, aż zatrzymał się na wąskiej półce, dającej wytchnienie po emocjach skoku. Jak mogłem przegapić taką trasę. Ten skok dawał nadzieje. Bałem się przyznać przed samym sobą, że moja trasa była znacznie gorsza. Ryzykowniejsza i pełna niedopowiedzeń, które miałem rozwiązywać w trakcie wspinaczki. Pozwoliłem sobie na kilka „być może”, czy „się zobaczy”. Ten występ… dawał zdecydowanie bardziej realne nadzieje.

Gapiłem się już nie bezmyślnie, ale z zachwytem, nad talentem demona. A on pokazywał palcem ciąg dalszy. Malował od wewnątrz cienką kreskę wiodącą na szczyt. Teraz, kiedy zostawił mi ślad trasa zdawała się być już banalną. Tylko ten skok… Miałem jeszcze siłę, a brawury nie brakowało mi nigdy. Może do przesady, ale bez niej nie byłbym tu, gdzie jestem. Demon przyglądał mi się. Nie wiem, czy z zadumą, czy złośliwością. Może to tylko ciekawość, albo oczekiwanie, aż dołączę do niego? Widząc, że wciąż nie skaczę, cofnął się i przywarł do ściany na mojej wysokości. Patrzył mi w oczy zimnym, krystalicznym wzrokiem pełnym wirów i ciemności. Równie dobrze mógłbym czytać w mgle. Ale i tak ogarnął mnie spokój i przekonanie, że dam radę.

Demon znów skoczył i znów chwycił krawędzi. Spiąłem się w sobie i powtórzyłem skok. Za krótko. Brakło mi dwóch może centymetrów… Gdybym nie zjadł tej kanapki z ogórkiem, pewnie wystarczyłoby… Dłoń rozciągnięta do niemożliwości pacnęła w ścianę tuż pod występem. Zanim krzyknąłem demon wyciągnął dłoń, przebił taflę i chwycił mnie w nadgarstku. Boże! Jaką miał siłę! Jedną ręką zawieszony w szczelinie, drugą wciągnął na nią mnie… I patrzył z wyrzutem. Kręcił głową z niedowierzaniem. Chyba zawiódł się na mnie. Szybko pokonywałem wyznaczoną przez demona ścieżkę, zanim panika skuje mi mięśnie strachem. Przycupnąłem na półce wskazanej przez demona i ciężko dyszałem. Tu dopiero mogłem obetrzeć pot z czoła i podziękować.

Znaczy… Chciałem podziękować, ale demona już nie było na półce. Poszedł wyżej. Czułem, że mamrocze przekleństwa, kiedy ja mu dziękuję. Wreszcie zatrzaski emocji puściły i znów byłem gotów. Szedłem szybko. Z takim partnerem można pozwolić sobie na żwawsze tempo. Demon zdawał się być niezniszczalny. Jego trasą szczyt wydawał się być już w zasięgu ręki, a oczy ślizgały się po wierzchołku niemalże widząc ciało na szczycie. Jeszcze tylko kilkanaście minut wysiłku, jedna szczelina, dwie rysy, parę występów, jedno siodło przełęczy pod szczytem i kulminacja. Pół godziny. Może mniej. Demon zrobił kosmiczną robotę przecierając szlak. Szliśmy teraz, jakbyśmy szli miejskim deptakiem. On – krok przede mną, żebym znów nie zbłądził – prowadził, wskazywał chwyty, pilnował mnie i niańczył, jakby obawiał się, że zbłądzę znów, tuż przed szczytem.

Wreszcie mogłem krzyknąć radość! Zdobyłem… Zdobyliśmy szczyt. On chyba bywał tu już wcześniej, bo nie widziałem po nim emocji, ale jakie emocje można wykryć u demona, wyglądającego jak kołtun dymu? Siwy, jak opar unoszący się nad bagniskiem, albo tuman nad płonącym rżyskiem? Siadłem na szczycie i rozglądałem się ciekawie po widnokręgu. Słońce właśnie wstawało. Kolejny problem. W dzień nie uda się zejść, bo światło odbijane od kryształu oślepi. Równie dobrze można byłoby nawlekać nitkę patrząc przez dziurkę w igle na słońce. Widnokrąg mamił różem, fioletami, pomarańczową smugą. Ciemne, epoksydowane brzuchy chmur prześwietlał tonią jaśniejącego popielu, albo srebrnej, iskrzącej bieli. Cumulusy nabierały głębi i kształtów. Spod horyzontu zaczęły wymykać się kształty pejzażu.

Słońce rzuciło okiem na wierzchołek. Jak każdego ranka chciało pewnie otrzeć się o szczyt i puścić zajączka gdzieś w stronę odległych, ale już widzialnych luster stawów. Trafiło na mnie i chyba było zaskoczone moją obecnością, bo skupiło się tak bardzo, że aż mi się zrobiło gorąco. Co ja mogłem wiedzieć o siłach natury? Nic! Dopóki tu nie dotarłem, byłem totalnym ignorantem. Tu słońce prześwietlało mnie. Przeszkadzałem, więc chciało mnie zepchnąć z góry, którą właśnie zdobyłem z pomocą demona. Obróciłem wzrok, szukając mojego wspólnika. Zdawał się być speszony i jakiś taki niepewny… Umykał całym ciałem, nie tylko wzrokiem. Potem… Coś cicho trzasnęło, jakby pękło szkło naprężone ponad miarę. Pękło, a ja… wlałem się w mikroskopijne pęknięcie, które sunęło w dół przerażająco szybko. Będzie nowe ułatwienie do wspinaczki – zdążyłem pomyśleć, nim wessało mnie w głąb skały.

Słońce, gdy tylko uwolniło szczyt od mojego szaleństwa, powędrowało dalej. Nade mną zastygła tafla pozostawiając długą, ledwie widzialną bruzdę blizny. Byłem wewnątrz. Byłem… demonem… On… Przyszedł do mnie i przytulił mnie do siebie tak, że splątaliśmy się wzajemnie, stając się nierozerwalnym tworem. Na wieczność? Może jest jakiś sposób, żeby uwolnić się z niewoli kryształu? Może znajdzie się śmiałek, który nas oswobodzi? Ale kto? Kto wejdzie i nie da się słońcu? Ślepiec? Na tę wielką, gładką taflę? Nadzieja umiera ostatnia, ale we mnie chciała umrzeć już teraz. Demon był bardziej wytrwały. Patrzył na mnie tym kłębem, marsem, czy co tam miał na wysokości czoła i uspokajał mnie. Że przyjdzie taki dzień… Że pojawi się śmiałek, który nas uwolni.

9 komentarzy:

  1. Super to opisałeś..demony w nas przeszkadzają ale w sumie poakzują na co nas stać.Dobrego dnia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wzajemnie. demony czekają, żeby je oswobodzić.

      Usuń
    2. i przestać sie ich bać a korzystać z lekscji , które niosą:)

      Usuń
  2. Witaj, Oko.

    Ponoć "nie ma bardziej żałosnej i pustej istoty niż człowiek uciekający przed swym demonem..."
    Przynajmniej według Josepha Conrada:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to można nie uciekać?

      Usuń
    2. To można się nie skonfrontować;)?

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    3. coraz trudniejsze pytania. konfrontacja jest formą interakcji i wymaga czegoś od obu stron. a demon nic, tylko jest. reszta dzieje się już samorzutnie, na życzenie nosiciela.

      Usuń
  3. Podobno od okoliczności zależy, który demon z nas wylezie...

    OdpowiedzUsuń