niedziela, 23 sierpnia 2020

Płynność wrażeń.


Klęczał, nie bacząc, że poły jego prochowca rozpoczęły inwazję na rozmiękający niespiesznie żwir parkowej alei. Nawet groch nie potrafi tak wbijać się w kolana, jak ów grys chrzęszczący nawet podczas deszczu, albo skryty pod śnieżnym obrusem. Platany wyłysiały listopadowo, a łupież sięgnął kory, by błyszczały nagością dziewiczą, zawstydzoną i czekającą na kołdrę nocy.

Klęczący robił coś, czego nie mogłem rozpoznać z daleka, jednak pochylał głowę i w jego ruchach, a nawet w bezruchu, znać było celowość i natchnione skupienie. Nie na darmo klęczy w spłowiałym prochowcu. Modli się? Wypatruje życia drobnego, niczym plankton? Nogi spętała mi ciekawość, choć nie było mi wcale po drodze. Starałem się z kocim wdziękiem nie zakłócać tego skupienia, ale gdzie mi tam do jego doskonałości. Żwir układał się tak, by grzechotać, chrobotać, stroszyć się, by iskrę z siebie wydusić.

Moja niezdarność nie zdołała rozproszyć klęczącego. Robił to, co robił i nawet nie syknął gniewnie, gdy się zbliżałem. Już teraz widziałem, że klęczy nad brzegiem bezpańskiej kałuży, jednej z wielu wyglądających jak ciemne lustra. Zimne, okrutne i nawet piękno potrafiące spotworzyć. Powierzchowne srebro rtęci tylko czekało, by trysnąć mułem i rozpełznąć na boki.

Jeszcze kilka kroków i dostrzegłem w jego ręce pędzel. Unosił go, zamierał na okamgnienie, a potem zanurzał głodny język ciemnego włosia w malutkim pudełeczku, jakich kilka stało tuż obok jego kolan. Ważonymi ruchami, miękko i bez pośpiechu głaskał taflę kałuży okrywając ją zieleniami, czerwienią, czy błękitem, a powierzchniowe prądy rozsączały kolory rozciągając najmniejszą kroplę w plamy o trudnym do przewidzenia kształcie. Trudnym dla mnie, bo malarz zdawał się wiedzieć, co robi, choć nie do końca był zadowolony z tego, co chwilowo osiągnął.

Przeciągnął dłonią po brodzie szorstkiej od życia z daleka od żyletki i patrzył w obraz, szukając natchnienia, idealnej kreski, czy barwy podkreślającej to, co winna podkreślić. Mnie ignorował. Nie byłem wart więcej uwagi, niż którykolwiek z przechodniów. Tak przynajmniej sądziłem. Jednak stojąc obok malarza rzuciłem drobny cień na kałużę i nieświadomie dopełniłem idei, bo zaśmiał się cicho z tryumfem. Odnalazł. Nie wiem co, ale odnalazł i teraz jego ręka uzbrojona w pędzel kładła kolory szybko i zdecydowanie. Pędzel wycierał wprost o spodnie, bo szkoda mu było czasu. Akwarele lizały dżinsy przedzierając się do żywego ciała, a on malował w natchnieniu.

Patrzyłem, jak urzeczony i cieszyłem się jego radością, gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Nagie platany nie powstrzymały wody. Na powierzchni pojawiły się pierwsze kręgi. Malarz zamknął pudełka, pochował je w kieszenie prochowca, a pędzel po obtarciu wetknął za ucho. Patrzyliśmy w milczeniu – on z dumą, a ja z żalem, że za chwilę deszcz w serii wybuchów zniszczy dzieło, które najwyraźniej dojrzewało i rosło w kałuży.

- Nie! – krzyknąłem – Nie zgadzam się!

Zrzuciłem kurtkę i w pośpiechu rozpinałem guziki białej koszuli, by przykryć nią obraz, nim zniknie i rozpłynie się na dobre. A kiedy koszula spiła kolory uciekłem w zacisze bramy. Niech schnie. Niech rośnie. Niech zostanie. Mój…

3 komentarze: