niedziela, 2 sierpnia 2020

Zuchwalec.


Projektowałem jakąś wieczność. Niedużą, taką, na miarę moich możliwości. Malutką, zaściankową, trudną do zauważenia. Schowaną w tłoku innych, krzyczących głośniej i poubieranych w sukienki o kwiatach pachnących z daleka. Moja… biedniuteńka się zdawała. Szara. Prosta, jak droga, którą się chodzi do pracy każdego dnia, by w końcu nogi niosły bezwiednie, a głowa błądziła w chmurach – tych najbardziej szarych i pospinanych w girlandy nieprzychylne, pod którymi przemyka się na wzór spłoszonego zająca.

Nie umiałem marzyć odważnie. Nikt mnie nie uczył. Każdy chłostał za myśl, w jakiej udało mi się przemycić cień koloru. Chwytali za ręce, za nogi, za skrupuły. Ciągnęli mocno, aż tyłkiem osiadłem w błotnistej kałuży, żeby szlochać wespół, albo i pomimo. Uczyłem się milczeć, bo sądziłem, że dopiero, kiedy nauczę się ukrywać marzenia, stanie się. Że wtedy zdążę dokończyć kolorowy sen i uśmiechnąć się tak, że obeschną z błota witryny sklepów, na które mnie nie było dotąd stać.

W końcu uznałem, że potrafię milczeć wystarczająco wytrwale, żeby rozsnuć w sobie nici delikatniejsze od pajęczych labiryntów i zacząć. Zacząłem. Znów nieumiejętnie, ostrożnie i z dużym strachem. Bo ludzie uczą się bać, że zepsują, nim na dobre zaczną działać. I każdy boi się skosztować nowego, bo to parzy, kłuje, boli i kończy się nieodmiennym skarceniem przez tych, którzy z pogardą patrzą nie robiąc nic.

Nauczyłem się milczeć tak, że nawet kiwnięcie głową raniło moje wargi do krwi. Wtedy dopiero rozpuściłem myśli, żeby pozaczepiały się nieśmiało po zakamarkach, porozciągały mgły, minęły zasieki zakazów i moralnej obłudy. Niewiele brakowało, żebym krzyknął ze strachu. Moja odwaga oszałamiała mnie, ale obraz rodził w brzuchu smak, jakiego nie znałem od dzieciństwa. Smak nieokreślony, tajemny i błogi. W takim smaku można było utonąć i nie stracić oddechu. W nim, jak w łonie matki można było żyć i koziołki fikać bez obawy, że stanie się cokolwiek złego.

Z każdą chwilą stawałem się bardziej odważny. Dalej sięgałem i ściągałem obrazy, które prócz smaku miały zarys kształtu. Przestawały być fantomami o miękkich ścianach i konsystencji rozcieńczonej ciepłem rzeki. Zaczynałem prostować grzbiet, żeby zerknąć, co dzieje się za rogiem, za najbliższą przecznicą, dawałem drążyć się tęsknotom, które chciały zejść z utartej ścieżki i miast praca-dom-praca, wpleść w ten triumwirat element fantastyczny. Jakieś lody z nieznajomą, albo kwiatek zerwany w parku, by podzielić się nim z płacząca dziewczynką, która właśnie obdarła kolano biegnąc za motylem-barbarzyńcą, który zwiódł ją na manowce przelatując nad zasadzką krawężnika.

Chciałem. Budowałem. Powoli, ale uparcie. Może nawet zbyt uparcie, bo wzrok mi zhardział. Bałem się, że zostanę wykryty i sprowadzony na ziemię. Piorunochrony przyglądały mi się z nieukrywaną złośliwością i niemal szydziły, że przyjdą po mnie. Przyjdą i wypiją ze mnie każdą z niegrzecznych myśli. Odbiorą to, co z takim zaangażowaniem budowałem. Wtedy… Wtedy ujrzałem w sobie dojrzałość buntu. Nosem rozorałem chmury. A co! Niech nie myślą sobie, że będę się czołgał pod nimi i ze strachu gryzł paznokcie do krwi.

Okazało się, że potrafię patrzeć nie tylko pod nogi. I nie boli. „Na razie” – szeptali zlęknieni i zawistni. „Poczekaj tylko” – wtórowali inni. A ja na przekór i pomimo. Niosłem głowę i zerkałem chciwie na horyzont. Na moją wieczność… „Moją”… - jak to pięknie brzmiało wtedy… Mogłem wszystko, nic, że tylko w głowie, ale wreszcie mogłem. Nie musiałem nic, a wszystko mogłem. Smarowałem język tym słowem i czułem się jakbym był pełen szampańskich bąbelków.

I stało się! Nie zauważyłem, nie pomyślałem, moja zuchwałość przekroczyła progi ostrożności i dostałem po nosie. Bolało. Dłonie zawistnych chwyciły za nogawki, za kark, za uszy. W dół, do kałuży! Taplać się w błocie. Razem. We wspólnej, brudnej wieczności. Zachłysnąłem się pianą, szumem wydeptanym z ich entuzjazmu. Bo znów po żebrach dostał ten, któremu SIĘ ZDAWAŁO, ŻE MOŻE. Leżałem z oczami suchymi, bo łzy wypaliłem wszystkie. Tam wysoko, w słońcu. Było warto. Było… Jest nawet. Teraz, w tym błocie nie burczę. Nie stękam, ocieram twarz i choć głowę trzymam nieruchomo, to oczy wiedzą, że tam, wyżej… jest moja wieczność, dla której warto się wspinać. I niechbym spadł jeszcze sto razy, to ona tam jest. Moja.

11 komentarzy:

  1. "myślałem że jak wreszcie stanę na nogach
    uchylą przede mną czoła
    a oni w mordę"

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wyrasta się wysoko bezkarnie, nie wyrywa się przed szereg bez konsekwencji

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pozostanie na miejscu również nie pozostawia bez konsekwencji. ciekawe.

      Usuń
  3. Czasem trzeba stanąć do walki z Wszechświatem, po to by przekonać się , że można zwyciężyć, gdy rzeczywiście bardzo się chce. Tyle tylko, że musi mieć to głębszy sens... Tak mi się wydaje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. walczyłaś? wygrałaś? opowiedz proszę.

      Usuń
    2. To są takie małe osobiste zwycięstwa lub klęski (gdy cele były... egocentryczne) :)

      Usuń
    3. A dokładniej -wychodzi na to, iż to co uznawane jest za zwycięstwo po pewnym czasie okazuje się hmmm...niewypałem.

      Usuń
    4. rozumiem. można wygrać przegrywając - to takie dość specyficzne działanie, ale zdarzyło mi się.

      Usuń
    5. To też, ale mam na myśli taką sytuację,kiedy dopięliśmy swego, a tu za jakiś czas mamy problem z tym o co tak zabiegaliśmy. Zwykle mamy wcześniej jakieś przeszkody ( życie stawia opór naszym planom), ale przeważnie ignoruje się je i wkłada się nieproporcjonalnie duży wysiłek w osiągnięcie zamierzonego celu( z powodu własnego ego). A potem...płacz i zgrzytanie zębów lub posypywanie głowy popiołem...itp. przyjemności...

      Usuń
    6. przyjemności... świat ich pełen. tylko korzystać.

      Usuń