poniedziałek, 18 stycznia 2021

Niedowiarek.

 

- Ten nóż, to oryginalny? Z kości? – spytałem nieśmiało, a kiedy skinął głową kontynuowałem – słoniowa?

 

- Prawie. Dokładniej, to z mamuciej. Wiesz…

 

- Zalewasz – przerwałem raczej niegrzecznie – Jak zwykle robisz mnie w konia, a potem zaczniesz snuć te swoje niesłychane opowieści, żeby uzasadnić mrzonkę i stajesz dumny, kiedy komuś we łbie zawrócisz. Ale dobrze, spróbuj raz jeszcze!

 

- A pamiętasz, że był taki czas, kiedy nie było mnie przez ruski rok i to z grubym okładem? Byli tacy, co już mnie oficjalnie uznali za zaginionego i nawet nekrologi w lokalnej prasie opłacili, żeby wykazać się ostatnią posługą temu, którego nikt nigdy nie zasłużył na taka uwagę, jak wtedy, kiedy zniknął bez śladu?

 

Zadumałem się przez chwilę, bo po rodzinie krążyła plotka, która powoli stygła, jednak, gdy rodzinnych gawędziarzy dobrze podlać gorzałką i zahaczyć o temat, to jednak nadal potrafili zakwitnąć opowieścią, od której policzki cierpły zżarte gęsią skórką. Lubiłem takie chwile, ale zawsze słuchałem ich w bełkocie, poprzedzonym taką ilością promili, że nawet płotki stawały się krwiożerczymi żarłaczami, a we mnie wiary było już tak niewiele, że uznawałem każdą z opowieści za fabułę, jakiej dotąd nie wymyślił Lem z Polańskim do spółki.

 

- Lecieliśmy we dwóch – najwyraźniej stracił wzrok i słuch, bo niezrażony moimi wątpliwościami kontynuował, a słowa jego nakładały się na koniec moich mrzonek, w których usiłowałem polemizować z rodzinną plotką. – Syberia…

 

Sapnął i zaciął się w sobie. Najwyraźniej przeżywał i nie potrzebował słuchacza. Wyglądał na oszołomionego, kiedy powrócił do opowieści:

 

- Lądowaliśmy na lodzie porowatym tak bardzo, że cud tylko sprawił, że przeżyłem lądowanie. Pilot umarł, rozbijając łeb o pulpit sterowniczy w chwili przyziemienia. Szlag trafił przytomność, a kiedy się obudziłem, z niebytu wydostawał mnie jęzor husky. Za nim stało dwóch gości odzianych w skóry reniferów, czy łosi, którzy coś do siebie szemrali w nieznanym mi języku. Załadowali na tobogan, a w wiosce miejscowy szaman posklejał moje ciało i kości.

 

- Leżałem potem tydzień, albo dwa. Musieli mieć wprawę, o jakiej nie śnią europejscy fachowcy. Wiem, bo po powrocie sprawdziłem u zawodowca chlubiącego się opinią niemal cudotwórcy. Po cichu przyznał, że sam nie dałby rady poskładać mnie tak, jak uczynił to lekarz z wioski wędrownych Innuitów. Potem, wciąż leżąc w kojcu, w toboganie, gdy przyszło zmienić miejsce postoju, uczyłem się języka. Oni byli ciekawi mnie tak samo, jak ja ich. Do tego potrzebne było porozumienie. Byłem dziwolągiem z nieba, który chciał z nimi rozmawiać. Wolno, ale jednak udało się nawiązać nić porozumienia. Oni wiedli życie, jakie cywilizacji nawet się nie śni, ale potrafią marzyć, czy posługiwać się logiką. Daliśmy radę dzięki wzajemnej otwartości. Uczyłem się żyć pośród nich, jak swojak, jak osesek, który w końcu, na chwałę wioski dorósł i była nadzieje, że upoluje fokę, czy renifera.

 

- Nim minęła rekonwalescencja, ruszyliśmy w drogę. Kiedy szaman kiwnął głową osada stanęła, czekając na rozkazy. Rozpoczęła się bodowa, igloo stawały jedno za drugim, a psy wierciły się w granicach nowej osady. Usiłowałem pomagać, wciąż nie do k0ńca sprawny, jednak nawet ja rozumiałem, że osiedle zapewni nam harmonię i spokój. Kopaliśmy w zmrożonym śniegu i lodzie. Dłubaliśmy doły i długie szańce, wyrywaliśmy z lodu prostopadłościany na nowe, czyste i zimne domy, a potem wypalaliśmy ogniem ich szczelność, żeby wiatr nie zakłócał snu dzieci.

 

- Sił miałem niewiele, a dni były już krótkie. Pomagałem zagryzając wargi, aż jeden z kopiących krzyknął w takim zdumieniu, że poderwał cała wieś! A potem wieś opanowała radość niepojęta. Nie rozumiałem, ale cieszyłem się wraz z nimi, a oni tańczyli i obejmowali się. Czyste szaleństwo pośród arktycznej zimy!

 

- Zrozumiałem, gdy zaczęliśmy wszyscy, na zmiany drążyć śnieg w jednym miejscu Dłubaliśmy jamę głębszą i rozleglejszą niż potrzeby osady. Zrozumiałem, kiedy spod śniegu zaczęło wystawać futro. Bez polowań, bez ryzyka, że młodzi myśliwi zginą, wioska miała utrzymanie, mięso wprost z arktycznej lodówki. Nie musisz wierzyć, ale nie zmarnowało się nic. Wioska trwała w miejscu prawie rok i przez ten czas wydobyliśmy spod lodu i zjedliśmy mamuta – ze siedem ton mięsa, skóry i kości…

 

- Nie zmarnowało się nic. A ten nóż… Być może zrobiony z kości, którą ogryzłem z mięsa zdjętego znad ognia?

8 komentarzy:

  1. ...odpowiedź jest banalna. Klawisz jest do dupy albo i więcej , ich, dozywa swoich dni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niech dożywa, a co mi tam. szczęśliwie, to tylko bajka, więc każda odpowiedź jest równie dobra.

      Usuń
  2. W takie nasze minus 18 cudnie się czyta takie opowieści i wcale nie wydają się zmyślone. A Syberia i Innuici to moje skryte fascynacje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. od razu się robi cieplej, gdy się wspomni to, co się czuje w kole podbiegunowym, czy w pobliżu wierzchołków himalajskich. tam lodówka wydaje się wynalazkiem nieco przesadzonym.

      Usuń
  3. Zimowe opowieści :) Ja, podobnie jak Pellegrina wyżej, uwielbiam zimowe krainy. Może w poprzednich życiach? Kto wie? Może nawet smak mamuciego mięsa sobie przypomnę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kto wie. dziczyzna jest zdrowa. w mamucich czasach zapewne tym bardziej, że i natura nie była skażona - smacznych wspomnień.

      Usuń