poniedziałek, 6 maja 2019

Dejavu.


Otwieram, bo cóż innego mógłbym zrobić z drzwiami? Nie nadają się na kompana do spacerów – jedynie do tego, aby odciąć się od świata, albo od przeszłości. Dzisiaj miałem ochotę na świat. Na zewnętrze niepoznane i być może wrogie. Pewnie dlatego, że lodówka pusta, a dwie setki wypite na czczo dodały mi animuszu. Trzasnąłem z fantazją – nie powstrzyma mnie mebel wrośnięty w ścianę.

Kurz się posypał na klatce schodowej, jak zwykle, kiedy nadmiar energii wyniesie w drogę organizmy buńczuczne z niespożytkowaną energią. Jakby mi kopa wprost w plecy kto wymierzył. Powietrze przesunęło się i zaatakowało mnie, aż się potknąłem na nierównościach klatki schodowej, która poprzedni remont przeżyła chyba zaraz po wojnie i był to raczej prymitywny, amatorski występ jakiegoś lokatora, niż fachowa restauracja przestrzeni.

Odwróciłem się, by skląć owe drzwi, że tak nieobyczajnie i wrogo ze mną postępują, ale co ja wiem. Zanim otworzyłem usta zapieczone wrastającym z podłogi kurzem drzwi stęknęły i poniosły echami larum. Od każdej strupieszałej ściany niosły się dźwięki, które oczywiście musiały zalęgać się w moich uszach powodując kakofonię niezrozumiałych dźwięków. Zupełnie, jakby po persku przemawiał ktoś do mnie. A drzwi przecież uczciwie dębowe i piasek na zaprawę z najbliższej okolicy z Persją miał równie wiele wspólnego, co ja.

- No i po co z taką fantazją walisz, jakbyś miał świat zawojować właśnie dziś?

- Drzwi do nie gadają – pomyślałem – nie wypiłem aż tyle, żebym popadł w omamy i wtórną świadomość.

Zerknąłem na nie podejrzliwie. Dobrze, że sam sobie chuchnąć nie musiałem, bo pamiętam, że dwie setki, to wszystko, co uniosła lodówka. Zdaje mi się, że przez tydzień usiłowałem przetrwać, jak jakiś traper pośród zapasów zgromadzonych i z domu wyszedłem jak wyżeł zagłodzony. A teraz w lodówce smętne lodowe obrazy zasiedlają tylną ścianę i gdybym do rzeczy podszedł ze zrozumieniem, to odłączyłbym kabel i pozwolił lodowcom spłynąć na podłogę, nim wypełnię ją zawartością.

- Ty! – drzwi szczeknęły do mnie skrzypiąc mosiężnymi zawiasami i cała tą biżuterią skromnie ukrytą pod niezliczonymi warstwami olejnicy.

- Ja? – powiedzieć, że byłem zdumiony, to nic nie powiedzieć – Do mnie mówisz? Eeee… mówicie?

- A widzisz tu kogoś innego cymbale jeden? Pewnie, że do ciebie. Skoro wreszcie zdecydowałeś się na odmianę, to dokończ, coś zaczął!

- Ale… Co zacząłem?

-Wróć do środka i sam zobacz! – drzwi były zdecydowane i jednoznacznie apodyktyczne.

Wróciłem, a drzwi usłużnie rozpostarły skrzydła, żeby syna marnotrawnego przyjąć. Od wewnątrz, na podłogę spłynęła płachta farb odsłaniając nagie drewno. Ciemne. Nie wyglądało na dębinę, choć nie był to mahoń. Sam nie wiem, co to było, ale drewno udawało spalone. Puknąłem w nagą przestrzeń, a ona oddała dźwięk, jakbym zapukał w pancerz czołgu. Drzwi skwapliwie zatrzasnęły podwoje i zostałem w środku, dość smętnie wspominając, że w lodówce przechowuję jedynie lód o znikomej wartości energetycznej, a żołądek przystąpił właśnie do trzeciego requiem. Czysta improwizacja, jednak na tyle wyrazista, że nie pozostawiająca złudzeń. Byłem głodny. A drzwi były zamknięte.

Chciałem nacisnąć klamkę i uciec, bo w końcu resztka starej farby na podłodze nie była warta mojego głodowania. Klamka wiła się w rękach jak wąż i wyślizgiwała, ale o zaczepieniu języka i uwolnieniu mnie mowy nie było. Kopać nie próbowałem, bo prędzej nogę złamię, niż osiągnę coś konstruktywnego. Pamiętałem ich grubość. To nie była tektura spinająca ramę z sosnowych żerdek, tylko masywna jednolita konstrukcja. Drzwi rycerskie, odporne na atak tłuszczy. Może nawet wytrzymałyby napór ZOMO podczas szturmu bez wsparcia artylerii.

Byłem więźniem we własnym domu, a strażnikiem stały się drzwi. Czwarte piętro, kamienica pamiętająca schyłek dziewiętnastego wieku i standard budowlany z tamtych czasów połączony z prostą algebrą podpowiedział wynik – 13 metrów nad poziom chodnika. Z grubsza, bo nikt na milimetry mierzyć nie będzie. Przez okno nie wyjdę, chyba, że skoczę na tę brzozę sponiewieraną wichurą, której kikut sterczy i straszy niebo z pięć metrów niżej. Chodnik niechlujnie betonowy gryzł szarymi zębami moją wyobraźnię i obiecywał, że dla ciała będzie równie bezlitosny.

Postanowiłem negocjować, ale nie miałem w ręce żadnych kart. Mogłem tylko słuchać, chowając dumę do kieszeni. Popatrzyłem raz jeszcze na drzwi. W górnej części drewno pokryte było galimatiasem jakichś kresek, jakby przepełzł przez nie wąż, który uciekł z kałamarza. Wzorek był nawet elegancki i mógł się podobać, a jego reszta kryła się pod farbami.

- Najpierw wyskrobiesz do końca – drzwi poinformowały mnie beznamiętnie o własnym kaprysie – tylko ostrożnie, żebyś nie zatarł treści. A potem… Zapewne nie znasz arabskiego? Pamiętając twoje wcześniejsze zachowania, to pewnie żadnego języka nie znasz łącznie z własnym. W takim razie przemalujesz starannie wszystko i pójdziesz poszukać tłumacza. Trochę ten napis łaskocze, ale zanim się coś zetrze dobrze jest wiedzieć czym to grozi.

Skrobanie drzwi, to nie jest piknik na działce u sąsiada, tylko orka na ugorze. Szpachelka złamała się nim nią pięć razy machnąłem, a noże kuchenne niezbyt się nadawały do takiej pracy. Pazurami olejowych farb zedrzeć się nie da, a wiertarkę wyposażoną w papier ścierny drzwi wykluczyły. Dobrze, że trochę pomagały i starały się oswobodzić we własnym zakresie, gdyż bez wsparcia nie miałbym żadnych szans. Farby na jadalne nie wyglądały, a drzwi były nieubłagane. Dzień cały i pół nocy zeszło nim farby spadły na podłogę, a ja wraz z nimi. Spałem zwinięty w kłębek i głodny wciąż bardziej.

- Tylko patrzeć, jak drzwi mnie kopną! – z takim przesłaniem się zbudziłem i poderwałem się na nogi patrząc z nieukrywanym strachem na mojego prześladowcę. Drzwi pozwoliły na skopiowanie zygzaków i zaakceptowały jakość, choć poskrzypiały odrobinę nim mnie wypuściły.

Szczęście pełne. Uciekłem nie siląc się na zamykanie – niech same sobie radzą. Uciekłem zziajany i tak głodny, że trzy rundy w barze mlecznym musiałem obsłużyć, nim rękawem otarłem usta. Miałem już wyjść i zastanawiałem się niespiesznie, czy wracać, czy dać sobie spokój i poszukać innego lokum, albo wręcz innego miasta. Nim podjąłem decyzję zauważyłem człowieka w turbanie, który dość płynnie posługiwał się językiem tubylców usiłując zamówić coś jadalnego. Naleśniki z serem? W końcu nie mój problem. Podszedłem wyciągając kartkę z przemalowanymi obrazkami i pytaniem, czy nie byłby uprzejmy wyjaśnić o co chodzi z tymi szlaczkami.

Przyłożył palec tak suchy, jakby omyłkowo zostawił go na pustyni i wrócił po roku. Od drugiej strony, jak jakiś bezbożnik! I wiódł tym paluchem do początku. A potem roześmiał się.

- Tu jest napisane, że ze złej strony prawdy szukałeś, bo ona jest po przeciwnej. Żeby nie zbudzić demonów, powtórz po drugiej stronie, a prawda cię oświeci.

- Demony? – zabił mi ćwieka, ale pamiętałem już jednego… no… jedne – Jeśli drzwi mają mnie ścigać i straszyć do śmierci, to może lepiej pozwolić sobie na oświecenie?

Na wszelki wypadek okulbaczyłem się prowiantem i narzędziami. Wróciłem nim zmierzch ogarnął okolicę i wziąłem się do pracy. Drzwi popiskiwały cieniutko i chyba były zadowolone, a ja zgrzany, upocony skrobałem je bez litości. Powierzchnia wynurzała się powoli i pokryta była również szlaczkami. Nie patrzyłem, bo fragmenty niewiele mogły mi powiedzieć. Całość zresztą też. Kiedy skończyłem nie miałem siły patrzeć, czy rysować. Miałem nadzieję, że gdy się obudzę przerysuję te ślimacze harce i znajdę tego gościa w turbanie. Tyle bandaża na łeb zakładać może chyba tylko ktoś, kto z drzwiami gada i boi się, że łeb mu pęknie. A ja nie miałem bandaża i czytać nie umiałem.

Kiedy wstałem zacząłem przemalowywać znaki. Dziwne. Nie znałem języka, a miałem wrażenie, że znam napis! Kiedy skończyłem gapiłem się na malunek i na drzwi, które szepnęły do mnie coś na kształt „dziękuję” i przestały mnie zauważać. Zupełnie, jakby odarte z tego futra straciły głos. Mogłem wejść, albo wyjść bez kłopotów. A ja stałem z kartką szlaczków w ręku i dumałem co dalej. Podrapałem się po tyłku, a w kieszeni coś zaszeleściło – wyjąłem wcześniejszą kartkę i porównałem… Obrazek był identyczny!

22 komentarze:

  1. Rewelacja!
    I powiem Ci w tajemnicy /bo znam sprawę/ że z wiekiem dejavu jest coraz częstsze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dejavu to uświadomiona konieczność ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dlatego drugą stronę drzwi koniecznie trzeba było oskrobać świadomie.

      Usuń
    2. I wcale nie chodziło o napis, tylko o skrobanie ;-) Proces, kurtkażesz.

      Usuń
    3. dokładnie tak - o skrobanie drzwi! dla równowagi.

      Usuń
  3. Miewam także, dziwne jest nasza podświadomość...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może jednak coś ze świata snów przecieka do rzeczywistości?

      Usuń
  4. 'De­ja vu da­je drugą szansę wejścia do tej sa­mej rzeki'. W innych przypadkach niezalecane... podobno.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha, ha, ha. Uśmiałam się, co prawda to prawda, ale... z tą "złośliwością" rzeczy martwych - coś jest na rzeczy.
    kasta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niech idzie na zdrowie. stare drzwi, to przekleństwo. grzech wyrzucić, a strach trzymać.

      Usuń
    2. Zawsze można przerobić na jakieś siedzisko tudzież skrzynię na... piach :)
      kasta

      Usuń
    3. dębina zamknięta na sto lat w gabaryt drzwi jest twarda jak kamień. nawet jej przetworzenie nie jest łatwe.

      Usuń
    4. Pozostaje więc wykorzystanie drzwi w całości- np. do sławojki, tudzież jako zadaszenie :) o ile da się je ruszyć z miejsca.
      kasta

      Usuń
    5. no dobra - przyznam się. takie drzwi były w starym mieszkaniu rodziców, ale teraz nie mam z nimi kontaktu. to tylko fantazja. zabawka, na pobudzenie wyobraźni.

      Usuń
    6. Sto lat - piękny wiek. Zabytek. Swoją duszę ma.Pozostaje konserwacja.
      kasta

      Usuń
    7. nowy właściciel niech powojuje. ciekawe, czy coś odkrył.

      Usuń
    8. Może... zmarszczki. :)
      Za to Twój tekst je odświeżył w myślach czytelników.
      kasta

      Usuń
  6. Albo za szybko piszesz, albo ja za wolno czytam. ;) Dopiero znalazłam chwilę na napisanie komentarza. A opowiadanie naprawdę przedniej jakości.
    Czy to znaczy, że prawdy nigdy nie znajdziemy? I że stale nas zwodzi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znajdziemy. ale nie za darmo. pozory są znacznie tańsze i łatwiej dostępne. dla koneserów dania są znacznie droższe.

      Usuń