niedziela, 14 lipca 2019

Poszarzałe wspomnienie.


Chociaż śmiałem się głośno, kiedy powtarzał swoje nieprawdopodobieństwo, to jednak po jakimś czasie ze zdumieniem odkryłem, że miał rację. W ogóle podejrzanie często miewał rację, chociaż usta otwierał rzadziej, niż gorliwy katolik po eucharystię. Wydawało się, że żartuje, że droczy się ze mną i usiłuje wykazać mi ignorancję, a przecież on tylko inspirował i wskazywał ścieżkę. Niemożliwą, pełną wykrotów i pułapek, ale przecież ścieżkę, którą mogłem podążać, a jeżeli dopisze szczęście, talent i wytrwałość, może doprowadzi mnie do czegoś, czego wstydzić się przed światem nie będę musiał. A on wzruszał ramionami i bez cienia złośliwości mawiał wciąż, że dobry malarz z czerni i bieli wyczaruje najbarwniejszą tęczę i nie potrzeba żadnej ultramaryny, żeby pokazać jak niebo przegląda się w oceanie, ani jak czysty potrafi być śnieg, nim dotknie go wzrok wieczoru.

Gruntowałem płótno za płótnem i godzinami malowałem rosnącą za oknem lipę motając się w szarościach i popielach. Z moich lip mogłem już zbudować spory park, albo aleję wiodącą do bardzo odległego dworu, a one wciąż wyglądały, jakby Bóg spalił inne kolory i zostawił mi w oczach pogorzelisko. Ojciec zaglądał tu rzadko, lecz za każdym razem gdy przychodził wyjmował z paczki niemiłosiernie wygniecioną paczkę papierosów bez filtra i palił, jakby mu się dokądś spieszyło, a ja miałem wrażenie, że rozsnuwa mgły pomiędzy moimi lipami, żeby dorobić wszystko, czego nie udało mi się namalować. Czasem kiwał głową, a ja patrzyłem na moje martwe lipy ze łzami w oczach i niemal czułem, jak je spowija dym śmierdzącego papierosa. Nigdy nie namaluję życia, choćbym kupił najdroższe farby…

A potem ojciec wychodził zabierając jeden z nieudanych obrazów, a ja zaciskałem zęby i kląłem głośniej niż wolno. Sąsiedzi wybaczali mi, bo to jedna z niewielu fanaberii na jakie sobie pozwalałem, a i to niezbyt często. Wychyliłem się przez otwarte okno, a wyglądać musiałem jak blady duch ubrany w resztki siwego dymu. Z dołu przyglądała mi się dziewczynka. Miała może sześć, może siedem lat, ubrana była w niebieską sukienkę w wielkie białe grochy, a buzią jasną z oczami pełnymi ciekawości zarażała świat uśmiechem. Trochę mi było wstyd, że była świadkiem mojej ekspresji , więc zapytałem, czy napije się ze mną herbaty. Na ławce pod lipą, którą malowałem od dawna.

Kiwnęła głową zaintrygowana, więc zaparzyłem w dzbanku jakąś pachnącą kwiatami i egzotycznymi owocami, na tacę postawiłem dwie filiżanki, słoik z cukrem, bo oczywiście nie używałem srebrnej cukiernicy, gdyż ta brudziła się od samego powietrza zbyt szybko. Porwałem resztkę herbatników, które robić miały za ciasto do herbaty i zszedłem na dół. Dziewczynka dygnęła grzecznie aż zmiękłem cały. Ostrożnie postawiłem tacę na ławeczce pod lipą i zaprosiłem ją na poczęstunek. Siedziała machając nóżkami zbyt krótkimi, żeby sięgnąć ziemi, a może to ławka była zbyt wysoka?

Okazało się, że mieszka całkiem niedaleko, w sąsiedniej kamienicy i właśnie czeka na koleżanki, które wciąż jeszcze jedzą obiad i dlatego stała sama pod lipą, bo samemu bawić się jest trudniej. Rezolutnie zapytała mnie czym się zajmuję i czy potrafię się bawić, a potem uznała, że malowanie, to dobra zabawa, byle nie przesadzać. Że czasami trzeba pobyć z ludźmi i zatańczyć, albo poskakać na skakance. Nawet miała skakankę i koniecznie chciała mi pokazać, jak się to robi. Patrzyłem, jak podrygują jej kucyki, gdy skakanka obijała się o ziemię, a ona przeskakiwała lekko i z niemożliwą do opisania radością. Kiedy podała mi skakankę oczy miałem tak pełne zachwytu, że niemal mokre od szczęścia. Zapomniałem już radość młodości, ale poddałem się jej woli i skakałem niezgrabnie, jak tłusty pies przez ten przykrótki sznurek, a ona klaskała w ręce i dopingowała mnie do większej gracji.

Oddałem jej skakankę, gdy tylko posłyszałem młode głosy wołające do niej wesoło. Podziękowała za herbatę i zapytała, czy jutro też przyjdę, więc kiwnąłem głową, bo głos mi się łamał i wolałem nie mówić nic. Pobiegła zupełnie zapominając o mnie, a ja zostałem pod lipą, żeby ochłonąć. Przysiadła się sąsiadka wracająca z zakupów. Wesoła, okrąglutka pani, która jak się okazało miała więcej dobrego humoru, niż zmarszczek. Przysiadła się i dogadywała serdecznie poklepując mnie po kolanie. Moje herbatniki nie pytając o zdanie pokruszyła i rozsypała wróblom na żer i wyjęła z siatki jakieś ciasteczka nakrapiane różanym dżemem. Kupne, ale miękkie i świeże. Napełniła filiżanki i siedzieliśmy razem oddając się rozkoszy nieróbstwa. Nawet nie zapytała, ale sam z siebie opowiedziałem jej o lipie i o tym, jak maluję ją, a ona wciąż nie chce ożyć i ciągle smutna i spalona.

Pani westchnęła i wtuliła się w moje ramię zamykając oczy. Wąchała mnie chyba, albo dłońmi szukała czegoś, czego w sobie nie podejrzewałem, ale trwała tak nie ruszając się, jakby zbierała się na odwagę. Potem zaczęła mi opowiadać cichym, niepewnym głosem własną historię i całe życie, które tu, w cieniu malowanej przeze mnie lipy spędziła. Aromat lipowy otulił nas, a cień, niczym miękki kot położył się na naszych kolanach, żebyśmy nie zmarzli. Pani twarz rozciągała się w uśmiechach wspomnień, albo marszczyła w chwilach grozy. Samą mimiką mogła opowiadać historię, bo jej twarz była otwartą księgą. Nigdy nie musiała chyba ukrywać uczuć, bo malowały się na jej buzi czytelniej niż literki w elementarzu. Czas cofnął się, a jej twarz wygładziła się. Nie mogłem się powstrzymać i chciałem pogłaskać ją po policzku, kiedy otworzyła oczy.

- Pokażesz mi twoją lipę? – zapytała cicho – Ja o swojej ci opowiedziałam i bardzo chcę zobaczyć twoją. Przyjdź jutro tu na herbatę i przynieś ją, dobrze?

Odprowadziłem ją do drzwi niosąc siatki, a potem wróciłem po tacę. Wróble szczebiotały wydziobując z niej okruchy po ciastkach, ale na mój widok rozpierzchły się i z wysokości lipy krzyczały, żebym zostawił to, czego i tak nie zjem. Wysypałem okruszki na ławkę i poszedłem do domu. Wyjrzałem przez okno i zamknąłem oczy… Patrzyłem na lipę z zamkniętymi powiekami, a ona wyciągała do mnie ramiona… Malowałem zawzięcie, aż nadeszła noc. Zapaliłem dwie ostatnie świeczki, jakie znalazłem w kredensie, bo elektryczne światło wydało mi się zbyt brutalne i malowałem dalej. Księżyc zerknął przez otwarte okno, ale poszedł do swoich spraw, a ja w zapamiętaniu malowałem, jakby moje życie miało od tego zależeć. Mieszałem czerń z bielą na miliardy odcieni szarości i modliłem się, żeby ożyły do złota kwiatów, do wiosennej, pełnej życia zieleni. Do błękitu sukienki uśmiechniętej dziewczynki i uśmiechu starszej pani, od którego zmarszczki topiły się i skóra nabierała jędrności. Nawet brązowe wróble szarą smugą pociągnięte zaczynały wiercić kuperkami niecierpliwie i napastliwie, dopóki czubkiem pędzla nie rozsypałem pod lipą okruszków…

Słońce zaglądało do pokoju z niemym pytaniem, po co świece palę w dzień, a ja usiadłem na fotelu zmęczony, ubrudzony farbami i poszarzały z wysiłku. Koniec. Wiedziałem, że w prostokącie płótna nie zmieści się ani jedna kreska, ani najdrobniejsza nawet plamka. Obraz sechł lizany słońcem, a ja siedziałem wyzuty z uczuć. Kiedy usłyszałem dziecinną radość za oknem podbiegłem do okna i szukałem niebieskiej sukienki, ale nie było jej dzisiaj. Chciałem się pochwalić, pokazać jej swój obraz, na którym ona skacze na skakance i uśmiech ma tak piękny, jak tylko można. Zrezygnowany chciałem się już cofnąć, kiedy zobaczyłem staruszkę. Popatrzyła na mnie pytająco, więc kiwnąłem głową, że owszem – już schodzę na dół.

Wziąłem obraz i sztalugi, a drzwi zatrzasnąłem nogą. Schody pojękiwały ze starości, ale nie zwracałem na nie uwagi. Wyszliśmy razem. Pani niosła wiklinowy koszyk dzwoniący cichutko porcelaną. Na ławce już czekały puchate kulki wiecznie głodnych wróbli i przekomarzały się z nami o miejsce na niej. Pani z uśmiechem przekupiła je sypiąc garstkę kaszy pod lipę, żeby pozwoliły nam usiąść i już wyjmowała naczynia. Ustawiłem sztalugi tak, żeby mogła patrzeć nie wstając z ławki i oparłem o nią obraz. Wciąż pachniał bielą i czernią. Poprawiałem obraz, kiedy usłyszałem, jak zadzwoniła łyżeczka spadając na bruk pod ławką. Zanim się zdążyłem obrócić zobaczyłem, że ulicą nadchodzi ojciec. Ledwie otworzyłem usta był już przy mnie i chciał coś powiedzieć, ale pokazałem mu ręką ławkę, więc usiadł obok starszej pani, której z oczu ciekły perłowe łzy. Ojciec machinalnie sięgnął po filiżankę i podniósł ją do ust, gdy zerknął na obraz i znieruchomiał.

- Skąd wiedziałeś? – zapytała pani łamanym głosem, a mój ojciec bez słowa przytulił ją do siebie – Miałam taką niebieską sukienkę w białe grochy…

- Ja też ją pamiętam – chrząknął niepewnie ojciec – I dziewczynkę z kucykami, która podała mi skakankę, żebym spróbował…

14 komentarzy:

  1. Witaj, Oko.

    "czas, wieczność bezstronna
    nie ma nic do rzeczy
    w jednym człowieku
    gubi się wieczność
    a między dwoma przez wieki
    może zahaczyć się
    ta sama chwila"
    ("Stara proza. Nowe wiersze" - M. Białoszewski)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie między wszystkimi chce się zahaczyć taka chwila. a pewnie wielu by chciało.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. skoro zdarzają się krwiste opowiadania, to i na ciepłe przyszła pora.

      Usuń
    2. To zdecydowanie lepsze od krwistych. Lubię takie klimaty.

      Usuń
    3. kawałki z artystami generalnie wychodzą jakieś takie mocno uczuciowe.

      Usuń
    4. Bo artyści widzą i czują więcej, głębiej. dlatego mam do nich słabość.

      Usuń
    5. najwyraźniej pisząc o nich zarażam się i udziela mi się.

      Usuń
    6. I na dobre Ci wychodzi.

      Usuń
    7. malować, to ja się w ten sposób nie nauczę na pewno.

      Usuń
    8. Ale słowami malujesz.

      Usuń
    9. tylko tak mogę próbować.

      Usuń
  3. Jesteś niesamowitym Mistrzem Klimatu Oko 😃 Tekst długi ale piękny, barwny. Super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skoro sprzedaję mgłę, to chcę, żeby każdy mógł ją poczuć na skórze.

      Usuń