niedziela, 7 lipca 2019

Złodziej.

Na nocnym niebie pioruny rozprawiały się z jakimś nieszczęśnikiem na tyle daleko, że można było wyłącznie zgadywać. Dołem kołysało się morze. Trochę pijane, snuło się wydając odgłosy przypominające niekończące się pochlipywanie. Widać urżnęło się na smutno i melancholia łzawo skraplała się na nadbrzeżnych kamyczkach wypychając je głębiej na plażę. Kompletnie pijane meduzy umierały w piachu podrygując w nocnej bryzie. Niebo wyrzygało jakieś badyle i chwasty podmorskie, które wlokło z daleka zapewne i z większych głębin.

Bezmyślnie trąciłem nogą. But wbił się w zieloną oślizgłą masę z obrzydliwym mlaśnięciem. Wyszarpnąłem nogę. Coś się przykleiło do buta i chciałem to strzepnąć z nogi, kiedy zaświecił księżyc. Może zbierał gwiazdy ze sznurka, albo chciał pospacerować chwilę, zanim burza go przegoni precz, gdy niechcący oświetlił mojego buta pełnego zgniłej, mokrej zieleni. Na wierzchu błyszczał spocony bursztyn wielkości małego jabłka. Lekki był i gdyby nie księżyc kopnąłbym go w to morze, które właśnie głowę myło, bo spienione grzywacze śliniły się wynosząc biało-żółtą brudną pianę na brzeg, który dziwnie zaczynał się kurczyć.

Ledwie podniosłem skamieniałą żywicę, kiedy morze obmyło mi but. Nieudolnie, ale jednak. Chciałem podziękować, choć sól zapewne zniszczy skórę zanim zdążę ją spłukać. Patrzyłem na bryłę żywicy i na zieloną gnijącą wyspę, którą właśnie tarmosiło morze. Pewnie jest na niej więcej takich okazów. Kiedy zastanawiałem się, czy zanurzać się w tę cuchnącą bryłę poczułem, że mokry piach pęta mi nogi. Każdy, kto stał tuż przy brzegu zna to uczucie, kiedy woda wypłukuje spod stóp piasek i człowiek niezauważalnie pogrąża się w nim, aż z powodu utraty swobody ruchów zaczyna się szamotać.

Chciwość wyciągała szpony po tę pływającą już wyspę, kiedy niebo warknęło. Może to Zeus skarcił Krakena? A może ostrzegał mnie, żebym nie pchał się nieproszony? Cofnąłem się o krok. Piach wygryzł mi z butów zielony nalot, a stopy zaczęły łaskotać drobniuteńkie ziarenka. Wiedziałem, że kwestią chwili jest, kiedy przestaną mnie pieścić i zaczną kąsać do krwi. Cofnąłem się o krok, potem kolejny, a morze napierało. Gwiazdy rozpierzchły się jak spłoszone stado wróbli i pochowały się gdzieś w księżycowych kieszeniach, a i sam księżyc wychudł i gęba mu się wyciągnęła, kiedy zmykał z nieba galopem, by suchą stopą do domu wrócić.

Morze usiłowało mnie zajść od tyłu i przy kolejnym rozbłysku gniewu dostrzegłem, że drogę na wydmy przecina rosnący pas czarnej wody. Odwróciłem się plecami do żywiołu i pobiegłem. Pod stopami nie chrzęściło nic, tylko klaskało i mlaskało. Plaża zamieniła się w trzęsawisko pokryte rozgniewaną, syczącą wodą. Kroki kosztowały wiele wysiłku. Mrok sprawiał, że strony świata zlały się w jedną. Miałem nadzieję, że przychylną. Biegłem. Metry stawały się milami, a sucha żółć wydm opierała się o horyzont. Sucha żółć? To zapewne fatamorgana wiodąca na pokuszenie, albo zgubę.

Woda atakowała również z góry. Tłuste krople rozbijały się na mojej twarzy, oślepiając mnie doskonale. Włosy przyklejone do skóry zdawały się być mackami glonów, czy mątw – żywe, złośliwe bestie wsuwające czułki w uszy i oczy. Krzyknąłbym, ale się bałem, że wślizną się do ust i mnie uduszą, albo zagryzą od środka. Biegłem niekończący się maraton przez plażę, którą pokonałem w przeciwnym kierunku sam nie wiem kiedy. Zdyszany potknąłem się i nie chciałem wiedzieć, co mi podcięło nogi. Ręce wyrzucone instynktownie przed siebie wbiły się w piach niemal po łokcie.

Wbiły się w piach – nie w wodę! Na kolanach wspinałem się na wydmę kalecząc dłonie o suche trawy twardsze chyba od kamieni. Pod dłonią zachrzęściło coś i poczułem, jakbym dłonią rozdeptał jeża. Ostre igły wyschniętego mikołajka wbiły się głęboko w skórę i piekły. Wrażenie spotęgowane solą i strachem sprawiło że krzyknąłem z bólu. Jeszcze bałem się zatrzymać, bo miałem wrażenie, że morze podgryza wydmę od dołu i usiłuje strącić mnie w otchłań niczym larwa mrówkolwa. Wspinałem się z obolałą dłonią, z kolanami, do których woda z piaskiem przykleiła się kalecząc ciało do krwi.

Wreszcie osiągnąłem szczyt piaskowego wzgórza. Wiatr wył morską wściekłość i szarpał mnie za włosy, bił po twarzy wszystkim co znalazł. Nawet piasek opity do nieprzytomności potrafił udźwignąć i sypnąć mi w twarz. Cofałem się przerażony, zmarznięty i ciężko dyszący. Kolejne wyładowania tłukły wodę gdzie popadnie, jakby chciały wymordować w niej całe życie. Rozglądałem się uspokajając oddech. Gdzieś w prawo ode mnie niczym w karetce na sygnale kręciło się światło latarni morskiej. Wirowało pospiesznie, jakby natarczywością chciało przebić się przez noc pełną przeszkód i wesprzeć zabłąkanego śmiałka. Mnie?

Zsuwałem się ze zbocza wydmy i chyba wypłoszyłem jakieś zwierzę, bo pognało na oślep wystraszone bardziej ode mnie. Morze go nie ścigało, a Zeus nie dojrzał, więc umknęło szczęśliwie za kolejną hałdę piasku i znieruchomiało. Niebo rozprute błyskawicami wylało się całkiem. Jakby ktoś bogom pod tyłkami odkorkował wannę. Doliny na wydmach nie nadążały spijać, choć piach chętnie przytula wodę i nie grymasi nigdy. Tej nocy nie nadążał. Stokami spływały strumienie, a we wgłębieniach piekliła się niewypita woda rozstrzeliwana niecierpliwymi kroplami, które spóźniły się z wizytą.

Czas przyglądał się temu wszystkiemu ponuro, bo nie znosi, kiedy się go popędza. Stał i patrzył jak ziemia usiłuje złapać oddech i zachłystuje się potęgą niebios. Miał w nosie, czy ziemia przeżyje. Bardziej bolało go, że to nie on jest sprawcą, a tylko widzem. Wstałem niepewnie i zrobiłem kilka kroków, bojąc się, że morze dopadnie mnie i tu, gdy pozostanę na skraju zasięgu. Szedłem szczytami szukając ustronia. Sosnowy las majaczył zupełnie blisko. Nawet zbyt blisko, bo wiatr przygiął korony niemalże do ziemi. Mogłem powąchać kwiaty z samego czubka stuletnich drzew. Nie chciałem. Schodziłem z drogi i sosnom i wiatrowi.

Sosny mają wystarczająco sękate życie, żeby podołać gniewom rozpętanym dla kaprysu niebios. Przeczesane, ze szczerbami gałęzi potrafią przetrwać zimowe sztormy i wiosenne burze, a blizny i szramy posklejane żywicą noszą dumnie jak medale za odwagę. Pomacałem kieszeń – jest! Nie zginęła w ucieczce bryła znaleziona w zielonej wyspie. Powlokłem się w stronę wioski i zupełnie bezmyślnie wszedłem do gospody. Pełna była ludzi. Tubylców, którzy wątrobami i piszczelami wyczuwali pogodę, więc wiedzieli, że ten wieczór należy spędzić w gronie znajomych. Na kominku strzelały szczapy sosnowe, bo o sosnę tu najłatwiej. Zapach i wesołe poćwierkiwanie płonącego drewna dawało chwili odświętny nastrój. Barman tylko na mnie popatrzył i bez słowa postawił przede mną setkę wódki.

- Pij! – nawet nie zakręcał butelki, tylko czekał, aż skończę przełykać płynny ogień. To nie była wódka, jaką się trzyma na półce w knajpie. To było coś tylko dla swoich. Kiedy przełknąłem, a zanim łzy skapnęły na ladę nalał po raz drugi – Warto było szlajać się po nocach?


Sięgnąłem do kieszeni i w milczeniu położyłem na ladzie kamyk. Zielony, jak niedojrzale jabłko i wciąż oblepiony wodorostami…

2 komentarze:

  1. Woda miesza, jak czas...
    Morze z falami przesuwa we wspomnienia ..
    Jutro otrze Ci oczy blaskiem słońca 🌞 oślepi wspomnenia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ciemność też miesza i zabłądzić łatwo.

      Usuń