niedziela, 2 lutego 2020

Coś

- Ratuj chłopie, bo mi się impreza zmarnuje!
- Jaka impreza, jakie ratuj? Stachu, o czym do mnie gadasz?
- Józek. Iść miałem do Franka, gałęzie jakieś pomóc spalić i coś tam o kartoflach gadał, a to wiadomo, że węgiel, to popić będzie trzeba, żeby zdezynfekować. No nie chce ognia na darmo palić, a po zimie mu hałda gałęzi urosła i chce to przez ogień puścić, żeby się kury tam nie chowały i jaj nie niosły w kolczaste, bo jego Baśka przecież ręce już poharatane do łokcia i pod nos mu podstawia, że jej się krzywda dzieje. Sam palić nie chce i darmo z dymem puszczać też, to se wymyślił, że ognisko z kartoflami będzie i parę osób skrzyknął, żeby wesoło było. No i iść już miałem, kiedy się moja Kryśka napięła i mówi, że albo z tobą idę, albo ona ze mną na te kartofle pójdzie. To dzwonię i ratuj Józku, bo baby tam nie zabiorę, a iść trza.
- A Jolce, to co powiem?
- A bierz ją do mnie, to se z Kryśką poplotkują troszkę, albo jakiego winka wypiją i siądą przed telewizor na babskie pogaduchy.

Poszliśmy w końcu, bo żyć nie da ten Stachu. Kobitki w domu zostały, a my we dwóch przez pola, na wskroś, bo tak bliżej do Franka i nie będziemy się po asfalcie męczyli, żeby nas jaki pijany do rowu spychał. Ziemia kleiła się do buciorów, dobrze, że w gumiakach poszedłem, bo te iły takie lepkie, gdy trochę wilgoci podłapią, że pół tony pod nogę jedna się łapie i iść ciężko, a buta zgubić nie problem.

- Bo wiesz Józek, ta moja Kryśka, to mówi, że jak z tobą idę, to choćbym na czworakach miał iść, to do dom trafię, a kiedy bez ciebie, to i trzy dni wracać gotowym i nie wiadomo, czy cały dotrę. Bo ciebie coś gna do chałupy, a innych nie. No i się zaparła, bo niegłupia przecie i wie, że to ognisko, to tylko kawałek prawdy, a chłopy się zabawić chcą, zanim w pole pójdą i nawet się nie dziwi, bo roboty w polu nie brak i kiedyś trzeba. A swoją drogą Józek, to jak to jest z tym twoim talentem do wracania? Bo to od kiedy pamiętam, zawsze do domu trafić możesz i jakoś żadnej nocy po rowach nie pamiętam. Wypilim tyle, że konia by przewróciło, a ty jak maszyna, jakbyś miał kompas wszyty w nie wiadomo co i do chałupy zewsząd trafisz. Widzę, że równo ciągniesz, jak wszystkie chłopaki, że oczu nie masz jak każdy, i drobny wiatr nawet na boki cię niesie, a jakoś pod lasem nie spałeś nigdy. I Jolka cię u mnie nie szuka, najwyżej do stodoły zerknie, czy zipiesz.

- Nie lubię Stachu gadać za wiele, bo to wiesz sam, jak ludziska patrzą. A jak sobie człowiek popije, to potem te plotki to rosną i rosną, i zaraz się człeka co przyczepi głupiego, albo go w knajpie palcem zaczną pokazywać, odsuwać się i przychodzi siedzieć samemu jak palec. Nie gadam, bo to trudny temat jest i taki na wiarę. Jak gęby nie rozpuścisz, to ci powiem, bo do Franka kawałek jeszcze jest, a tak mrukiem iść, to niedobrze, bo się w żołądku kwasy boczą. Pamiętasz może, tę starą Wieśkę? Wariatka mówili, czarownica, No tę, co pod lasem mieszkała bez chłopa żadnego i padła chyba z piętnaście lat temu i teraz tam pusto, a nikt dalej nie chce tam łazić nadaremnie, bo dalej strach w ludziach siedzi i nawet myszy nie chcą do tej chaty zaglądać? No. Ona właśnie. To ja u niej za karakana jeszcze byłem, raz jeden jedyny. Nawet nie z własnej woli, tylko tak, jak teraz do Franka idziemy i się twoja Kryśka boi, że gdzie zabłąkasz się po kielichu, tak mnie matula wysłała po ojca, żebym go do dom sholował przed świtem, coby się ludziska nie śmiali, że krąży po świecie bez oka. Bo staruszek, to główkę miął kiepską i ledwie parę kieliszków przechylił, a tracił się dla świata natychmiast. I zamiast do domu, to jak po złości zupełnie w inna szedł stronę. Taki mu się szwendaczek włączał, żeśmy go nieraz dzień cały szukali, a on trzy wsie dalej gdzie w zbożu spał, bo do spania to melodie miał niewąską. I kiedy już tak polazł na większą jakąś zabawę, to wiadomo było, że jak zacznie go nosić, to ktoś go musi pokierować, żeby nosem w naszą stodołę trafił i dopiero, kiedy się przewróci, zostawić można. Niech sobie trzeźwieje, bo chorować, to on nie umiał wcale. Sam pamiętam, jak zima w śniegu noc przechrapał, rano się po jajkach podrapał i do chałupy wrócił, a w nocy drzewa pękały i nawet rankiem policzki szczypały, gdy tylko za drzwi nos wystawiłem. Nic. Ani katarku nie złapał. Dopiero go jakieś nowoczesne choróbsko za kiszki złapało i padł. Tak od razu, w tydzień czy dwa. No. I jak mnie matula po niego wysłała któregoś razu, żebym go w stronę chałupy nakierował, to mi się jakoś tak omsknął, wiatr go zepchnął, czy co i takim slalomem poszedł na Wieśki chałupę. Próbowałem go jakoś nawrócić, ale chłopisko silne i nie dało się absolutnie, bo ja szczeniak jeszcze, to sam wiesz, jak ciężko takiego bezwładnego king-konga przekonać do zmiany kierunku. Szedłem z nim, żeby nie zaginął i czekałem chwili, aż się znów wahnie i skręcić go na chałupę chciałem. Naszyty był nieźle, ale wędrował, aż miło. Dopiero, kiedy się o jakieś koryto u Wieśki potknął, to się wyłożył. I dramat. Bo nie uniosę, a tam go zostawić, to strach. Szarpałem, krzyczałem, ale sił za mało, on za wielki i ten bezwład. Siadłem na tym korycie i dumałem co teraz. Zostawić go tam i wracać do domu, czy po kogo pójść do pomocy, ale to chyba furmanką bym musiał. Noc, nikogo do koła, a chłopy w większości w stanie podobnym. Baby mi nie pomogą, bo za słabe chucherka na tego mojego staruszka. Ciepło było, więc posiedziałem chwilę na tym korycie i miałem go już zostawić, gdy stara Wieśka wyszła przed dom. Mówię ci Stachu, strachu się wtedy nażarłem tyle, ze mało w portki nie narobiłem. A ona w nocy, to tylko oczami świeciła i światła żadnego nie potrzebowała, bo jak kot widziała. I przyszła do mnie i na ojczulka zerknęła, i coś tam skrzeczy, a ja przerażony. Trzy razy gadała, zanim zrozumiałem, że pomoże mi z nim, żebym poszedł do jej chałupy, bo sama rozpalać po nocy nie będzie. Nie wolno jej, czy coś takiego. Jakieś przesądy, albo czary. Zapaliłem, bo kominek miała sprawny. Lepszy niż cała chałupa. Ledwie drzazgę zapaliłem, a już się ciepło zaczęło robić. Wzięła taki czarniawy garnuszek, wody nalała i ziół nasypała. Coś tam mruczała i pluła w ten ogień, jakby się jej do języka co przykleiło. Zanim się toto uwarzyć zdążyło, zanim przestygło, by pić się dało, to mnie tak wzrokiem zmierzyła, jakby mi chciała garnitur do ślubu uszyć. Grzebała w tych swoich rupieciach, jakieś dziwactwa z tych szuflad nawyciągała i zanim ojca do pionu postawić poszliśmy, to mi na szyje zawiesiła taki maluśki woreczek na rzemyku. Lekki był, nie przeszkadzał, a ja się z nią kłócić nie chciałem. Jeszcze się obrazi i nie pomoże mi ojca do domu wyprawić, albo jaką klątwa obrzuci. Macnąłem woreczek łapą, żeby sprawdzić, co w środku. Coś było. Ale woreczek taki zaszyty że nie wiadomo, jak się do środka dobrać. nawet próbowałem parę razy, ale nic. Trzeba by go chyba kozikiem ciąć, żeby to ze środka wydostać, bo nijak nie idzie. A ona, wtedy w tę noc ciemną, ona mi mówi, żebym nie ściągał, kiedy z chałupy wychodzę, to do dom trafie niechybnie i bez najmniejszych kłopotów na własnych śmieciach spać będę. Żeby się po ojcowizny spuściźnie nie tułał po świecie, jak jaki latawiec. I mówi, żebym do środka nie zerkał, żebym ciekawość poskromił i nie wyjmował, żeby to coś, co w środku światła nigdy nie zobaczyło, bo działać przestanie. Wiesz Stachu. Ojcu wlała do gardła trochę tego napoju, a ten jak wstał, to już trzeźwiutki. Ukłonił się tylko, za fraki mnie złapał i popedałował do domu takim galopem, żem się spocił by za nim nadążyć. A Wieśka to śmiała się tak głośno, że całą ją drogę słyszałem. Do dzisiaj ja słyszę, kiedy noc ciemna i do chałupy czas wracać. Nie wiem, co mi w ten worek wcisnęła, co w środku tam siedzi, lecz kiedy z chałupy wychodzę, to wieszam, albo w kieszeń gdzie wcisnę. Małe, lekkie i nie przeszkadza. I nie kłamała – choćbym się czołgał i nóg już nie miał, do domu trafię. A co w tym woreczku schowała? Pojęcia nie mam – coś. Czary, kamień, stary ząb? Nie wiem i wiedzieć nie będę. Noszę ze sobą „coś” i sam to tak nazywam. „Coś”. Bo to takie śmieszne… nawet twoja Kryśka mówi, że „coś” mnie gna. No i gna. „Coś”. Dokładnie „coś” i sam nie wiem co. Tylko Stachu, jak gębę rozpuścisz, to cię ukatrupię – jak cię lubię, tak ubiję. Koniec gęby strzępienia – patrz, jak ładnie się pali, do kartofli jeszcze brakuje, ale chyba niewiele, a flaszeczka widzę że świeci niedaleczko. Chciałeś zabawy, to się bawimy, a o drogę do domu już się nie martw – za uszy, ale doholuję.

1 komentarz:

  1. Po kielichu to można się i w lesie na grzybach zgubić. Znam taki przypadek.

    OdpowiedzUsuń