sobota, 13 czerwca 2020

Talent.


Wuj Zenobii poprawił się w siodle. Znaczy – spodnie podciągnął nie całkiem dyskretnie. Ciocia Krysia znów kupiła mu odzież o numer większą od aktualizowanego stale rozmiaru. Wuj pobłażliwie znosił tę drobną fanaberię i błyskawicznie adaptował swoje gabaryty do zapotrzebowania cioci wyrażone w wielkości zakupionego okrycia. Trochę podobny był do tego ślimaka żyjącego na morskim dnie, który korzysta z porzuconych muszli, a ilekroć wyrośnie z jednej, bez żalu i wahania zamienia ją na większą. Wuj również potrafił rosnąć bez końca i zasiedlić dowolnie duże spodnie, przy czym nigdy nie narzekał. Poklepywał delikatnie wierzch dłoni cioci Krysi i pocieszał ją:

- Nie przejmuj się złociutka. Wiem, jak trudno kupić coś na miarę. Dzisiaj nie ma już fachowców i trzeba kupować fabryczne, a oni nie dbają, żeby pasowało, bo ludzie i tak kupią.

Potem zasiadał do stołu. Nie grymasił, nie wybrzydzał. Szanował każdą potrawę i każdą z diet, a także kobiety im hołdujące. Ba! Pomagał im nawet, poniekąd bezinteresownie. Widząc, że siedzą w cieniu czegoś, co akurat znalazło się poza horyzontem dopuszczalnych elementów, pochylał się i proponował, że uwolni ich talerze od toksycznej zawartości. W jego towarzystwie kobiety odżywały. Brał na siebie ewentualny wstyd i potencjalną szkodliwość potraw, poddając surowej cenzurze każdy, wzgardzony okruch i rubasznie, bez cienia złośliwości nachylał się w stronę nieszczęśliwej niewiasty obarczonej zbyt rozpustnym daniem, mówiąc:

- Nie będziesz tego jadła moja droga? Pozwól, że skosztuję.

Po czym zgrabnie sprzątał talerz, a wychudła, pobladła kuzynka, czy córka brata powoli odzyskiwała kolory i panowanie nad własnym oddechem, racząc się tym, co można zjeść już bez grzechu i pod przychylnym okiem katechizmu dietetycznego. Kobiety mogły liczyć na Zenobiego o każdej porze dnia, czy nocy, a im trudniejsze stawało przed nim zadanie, tym mężniej je znosił, jakby przysłowiową buławę nosił w tornistrze. Nie potrafił odmówić żadnej. Bez względu na wiek i stopień pokrewieństwa, nawet, gdy ten, był iluzoryczny.

Zenobii potrafił powiedzieć „kuzynko” nawet do sąsiadki wracającej ze spaceru z pieskiem i nauczycielki jego jedynej córki – Joanny. Asia, gdyby jej pozwolono, jadłaby tylko to, co zostało po frontalnym przejściu Zenobiego, czyli powietrze. Zenobii był jak tornado. Podrywał w górę wszystko, co nie było przymocowane. Nie dręczył się wątpliwościami, czy niepewnością. Degustował zawzięcie i potrafił pochwalić każdą potrawę. Serca gospodyń rosły przy Zenobim, widzącym, z jakim animuszem przystępuje do zwarcia i wychodzi zeń zwycięsko, dumnie prężąc to i owo ponad niedawnym polem bitwy. W jego wzroku zachwyt i pożądanie zasadniczo nie schodziły do podziemia i trwały na posterunku wytrwale jak geny, a talerzy nie zdobiła zbyt długo żadna martwa natura.

Ciocia Krysia (jak podejrzewam) prowadzi harmonogram spontanicznych wizyt rodzinnych, żeby nikt z rozlicznych członków nie poczuł się urażony zbyt długą absencją wuja. Tyle ostatnio się mówi o produktach wyrzucanych na śmieci, z głupoty, lenistwa, czy rozrzutności. Wuj wolny był od od tych przywar, a może miał zmysł dydaktyczny i usiłował nauczyć pozostałych członków rodziny oszczędności? Zenobii potrafił oczyścić lodówkę ze wszelkich resztek i pozostałości z minionych uczt, albo skromnych, nie zawsze udanych kolacyjek. Przedwczorajsza zupa, na którą nikt już nie ma ochoty, plasterki żółtego sera zwijające się jak płatki stokrotek gdy nadciąga noc, czy kwaśniejące powoli resztki ciasta schnącego nadaremnie i niepostrzeżenie.

Krystyna dawno już przestała walczyć z jego apetytem. Teraz, przy wsparciu rodziny i znajomych usiłowała realizować się w zakresie ekologii i zagospodarowaniu dóbr naturalnych, pośród których wuj był okazem najbardziej okazałym. Niczym szlachetny rak nie pozwalał żywności niszczeć daremnie, bez względu na poziom rozkładu, a szczury i karaluchy, mając tak zawziętego przeciwnika – zmieniały miejsce zamieszkania ewakuując się w trybie alarmowym. Migracje były zauważalne niemalże gołym okiem. Pierwsze wynosiły się bezpańskie psy, potem drobnica, jeśli szczury i wrony można tak nazwać.

A dzisiaj wuj był gościem, na jednym z wielu rodzinnych wesel. Siedział (jak zwykle) dość daleko od młodej pary zazdrosnej na ogół, że wuj skupia uwagę kamer i aparatów bardziej, niż dziewicza w swoim akcie para młodych ludzi. Wuj nie umiał występować, jako tło. Zawsze zajmował miejsce w pierwszym szeregu i wypełniał kadr z wdziękiem i ostatecznie, co nie w smak było głównym bohaterom uroczystości.

Wuja rozpoznawała nawet obsługa, bo wieści o specyficznym gościu rozchodzą się w branży niezwykle szybko. Tak i teraz, za przeszklonymi drzwiami dzielącymi kuchnię od sal biesiadnych zebrał się kwiat gastronomii wieloosobowo załamując ręce. Gdyby mogli, wuj dostałby wilczy bilet i zakaz udziału w jakichkolwiek uroczystościach. Kiedy pojawiał się na liście gości, obsługa była skazana na degustację potraw przed ich podaniem, bo szansa na resztki drastycznie malała. Niechybnie wuj musiał być potomkiem Zagłoby w linii najprostszej z możliwych. Był żywym dowodem na jego istnienie. Sienkiewicz mógł wymyślić Trylogię. Zenobiego wymyślić było nie sposób. Jego trzeba było obserwować w boju.

8 komentarzy:

  1. Stąd morał - lepiej kupować ubrania nieco przyciasne, co byśmy się za bardzo nie rozpasali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sądzisz, że wuj byłby w stanie adaptować kubaturę w dół?

      Usuń
    2. On pewnie nie, ale może ktoś inny skorzysta.

      Usuń
    3. przekażę myśl dalej. może zaszczepię nową jakość.

      Usuń
  2. Niektórzy kupują mniejsze ubrania, w nadziei, że schudną...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe czy wuj kiedyś już nie będzie mógł chodzić na przyjęcia, gabaryty przeważą i możliwość przemieszczania się zmaleje niemal do zera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. logistyka, to bardzo rozwojowa gałąź biznesu.

      Usuń