piątek, 9 października 2020

Nawiedzony.

    Litery krążą, mieszają się, układają w słowa. Czarny tumult w białej mgle. Oczy krystalizują ropą ponocną, oblekają wilgotnym niewidzeniem. Dzień zapomniał nastać, a noc odejść. Oczy… Ja… Nie ma nic, jest wir, w którym wszystko, co w środku, wypychane jest na zewnątrz. Wyrzygiwane, wyplute, wyzute z sensu. Litery… Same litery. Dyktat niezwykły, oszałamiający, kłamliwy. Zazdroszczę powietrzu, bo potrafi zachować chłodne spojrzenie – ja nie umiem nawet patrzeć. Kręci się świat, a w epicentrum martwa, granitowo obojętna głowa pozwala obrazom przepłynąć. 

    Miłość, zapałki, horyzont – przypadkowe rzeczowniki, które już nigdy nie będą miały żadnego znaczenia, gdy nadejdą epitety – szklany, omszałe, martwa… A przecież miałem obudzić się czasownikiem czynnym, teraźniejszym. Udało się? Przecież wiruję, nie widzę, jestem, choć ciężko oszołomiony. Spadają na mnie tony próżniowych niedomówień. Nieważkie znaki zapytania, szukające we mnie odpowiedzi, wygryzające tkankę i wysysające szpik. Miałem się urodzić bezbarwnym fioletem czarniejszym od czerni. Miałem trwać pomimo. Być jak kosmos – niezbadany i niepojęty. Bezgraniczny. 

    Miałem, to jednak szyderstwo - czas przeszły. Imago nie zerka wstecz, a jednak skamlę wczorajszość swoją niedoskonałą. Jak na spowiedzi, przed czarnoksiężnikiem fałszywie pokornym, w czarnej sukni i z białą koloratką. Katiusze wspomnień nękają moją duszę erekcją deszczu. Rąbią, jak górnik sunący za żyłą. Jak żagiel węszący pośród oceanu goździkowe plantacje. Nicują, lecz erupcje torsjami osiadają wewnątrz. Zaczynam rozumieć oddanie – łatwiej się oddać, niż znosić. Kłębię się w sobie, zwijam, jak liść jesienny, albo sreberko po czekoladowej trufli, z którym dłoń niepewna nie wie, co począć. Tumult kołysze się cyklicznie. Dopiero czas rozwinie go w sinusoidę, jeśli mu na to pozwolę. 

    Nie pozwalam! Zapalczywie krzyczę stańczykowe zawołanie, choć koszul białych nie posiadam wcale. Ale przynajmniej frenetycznie deklaruję niezgodę. Na cóż mi sinusoida, kiedy świt wciąż poza zasięgiem, kiedy wzrok kołacze przedzierając się przez gradobicie czarnych liter. Galimatias. Mazidło ze spopielonych śliwek, koktajl z niestrawionych zdań osłodzonych egzotyczną klątwą. Hebanowojęzyczną. Dredoodporną runą, napiętnowaną ekslibrisem atramentową wiecznością. Boję się, że nawet litery są w obcym języku, że kręcąc się zadają światu kłam. Wirują. Bezwstydnie nago wirują. Lepią do siebie, liżą, spółkują. Tworzą niezabliźnione rany i znaczenia zbyt odważne dla małych ludzi. Młyn. Tygiel. Pralka. Otchłań rzeczowników, spadająca spiralnie w nicość. Cień życia krąży resztkami nadziei pośród więdnących przymiotników, jak wygłodniały orzeł kołujący nad pustynią zagryzioną przez słońce. Chcę kląć, lecz nie potrafię. Nawet do tego jestem niewystarczający. 

    Jazzowe rytmy kołyszą firanami w synkopach dzieląc mnie od najbliższego zewnętrza. Trylion lat świetlnych dalej firany kołyszą światem – tym za i tym przed. Fotel kurczowo trzyma się dywanu, dywan podłogi, a ona grawitacji. A ja? Nie trzymam się. Bestie nie trzymają się niczego i nikogo. Pozwalam tajfunowi liter porwać się, obnażyć, obedrzeć ze skóry i skrupułów. Z łusek niewidzenia. Z idiomatycznej, nieweryfikowalnej ułudy, że COŚ MOGĘ. Fizjologia mnie przerasta. Przeraża. Krwawię pęcherzem z wysiłku, z bezzasadnego domniemania, że jednak jestem normalny. Nie jestem. Może wcale mnie nie ma, bo krew kapie nie barwiąc niczyjego sumienia. 

    Konflikt. Baza. Zaufanie. Kolejne rzeczowniki wypluwa tumult i stawia mnie wobec nich. Znów bezradność. Nie wierzę ich starannie dobranej przypadkowości. Nie wierzę, że są skłonne istnieć bez czasownika, bez przymiotnika. Głupi człowiek potrzebuje partnera, a co dopiero słowo? Samotny, porzucony podmiot bez przydawki, pożarty przez wygłodniałe, zsiniałe z zimna rekiny fruwające pośród cumulusów. Zasypiający w rozpaczy na skraju przechodniej bramy i szczający w portki ze strachu, że nadejdzie gargulec-dzień i go obnaży jeszcze bardziej. Obedrze z resztek znaczenia. Połknie i wypluje co cna zachodzone trzewiki nieskutecznie udające świńską skórę. Ech! 

    Instynkt sierocy każe mi się kiwać w rytm serca. Za szybko. Brak matki wyjaławia ruch z dostojności. Dostaję zadyszki. Dostaję… to zbyt parszywe słowo. Perfidne łgarstwo. Raczej samobójczo odbieram sobie oddech. Kto chciałby cokolwiek mi dawać? Stopa drga naśladując coś, co dotąd nie urodziło się jeszcze. Pod zamkniętymi, zaciśniętymi konwulsyjnie powiekami rodzą się krwiste nieokreśloności. Wypłukuję je z organizmu, a cyklon porywa w swoją sieć. Może opluje nimi okolicę? Nie wiem. Zaprzeczyłem idei czasu. Pewnie pora zapłacić. Tornado. Chaos. Entropia rośnie – dzień nie! Nie jestem wachlarzem. Wahadłem spaczonym przez czas i upstrzonym przez muchy. Po co. Nawet muchy potrzebują uzasadnienia. Choćby siłą szytego przez natchnionych. 

    Rój. Krążący rój czarnych liter w pozbawionej barw nieoznaczoności. Muchy przynajmniej bzyczą… litery ledwie są…

2 komentarze:

  1. Faktycznie rój, tylko taki na przykład pszczeli ma swój cel. Twój miota się "nieoznaczoności".

    OdpowiedzUsuń