czwartek, 19 listopada 2020

Nie takim bladym świtem.

 

Bo mi wciąż chce się zadzierać głowę i zachwycać tym, czego dotknąć nie mogę. Niebo, nim świt nastał już zaczęło spektakl i przymierzało fatałaszki nie mogąc się zdecydować, w czym dzień rozpocząć. Chmury o kształtach wymyślniejszych niż zwykle stroiły się we wszystkie odmiany czerwieni – od pomarańczu po fiolet. Patrzyłem zachwytem wypełniony po brzegi i nie wiedziałem, ile jeszcze zmieści się we mnie obrazów. Ile spokoju napłynie, kiedy chmury przekomarzały się ze sobą leniwie i stroiły we wciąż nowe błyskotki. Jakieś psy wybielone genami ciągały na krótkich uwięziach swoje bogato uposażone cieleśnie właścicielki, jakby chciały je skłonić do minimum wysiłku, ale te wolały gaworzyć, jak przejść od stępa do kłusa. Noc wytrwale lizała chodniki i reszta wilgoci lśni nadaremnie, bo nikt nie chce podziwiać. Brzozowe włosy pozbawione girlandy liści żałośnie falują niesione niewyczuwalnym oddechem wiatru, czereśnie i klony rozbierają się dla towarzystwa – cóż, jak przysłowiowy cygan porzucił niepewny życiorys dla godziwego towarzystwa.

4 komentarze:

  1. Mało kto w porannym pospiechu podziwia, czasami zbaczam z trasy, bo zadarta głowa ścieżki nie widzi, ale nic to...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pewnie, że nic to. grunt, żeby w sobie nieść radość. niechby całkiem drobną.

      Usuń
  2. Ja marzę by podziwiać, i spełniam te marzenie...

    OdpowiedzUsuń