środa, 16 grudnia 2020

Życiowa szansa.

    Ileż razy klęczałem z wypiętymi pośladkami, jeszcze w makijażu, schodząc ze sceny po trzecioplanowej roli w dwusetnej odsłonie opery, na którą przychodziły matrony onanizujące się dyskretnie, korzystając z mroku okrywającego widownię, albo tych młodszych – jednodniowych gwiazd oddających się bezwstydnie w zaciszu balkonowych lóż, kiedy ich pan i władca z zapałem, bądź mozołem realizował prokreacyjne imperatywy… 

    Wiedziałem, że wypinając pośladki wybrałem drogę bez powrotu. Dyrektor konsumował lubieżnie, bezwstydnie i bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia. Ja – zagryzałem wargi, znosząc upokorzenie i szukałem w tej niegodziwości choć cienia pozornej, wątłej rozkoszy. Potem? Dyrektor wydawał krzyk spełnienia i odpychał wypięte pośladki, a wzrok miał tak mglisty, jakbym nie był jednym z wielu klęczących przed majestatem, ale operową diwą pochłoniętą ogniem pożądania i pragnieniem, by oddać się tej kipiącej męskości skrytej skromnie pod tupecikiem… 

    Kąpiąc się – łkałem. Żal, zawód i nadzieje niespełnione. Minął rok, potem drugi. Epizod na scenie okupiony klęcznikiem, potem zapomnienie. Pustka. Potem kolejne i wciąż nowe role w tle, ćwiczenia wokalne bez końca i połajanki dyrygenta, kierownika produkcji i menadżerów, starszych koleżanek, które nakładały na siebie tyle pudru, żeby łzy zastygały w nim przed spłynięciem na policzek. Boże! Ależ chciałem z tym skończyć! Zaistnieć i uwolnić się od satyra, który mimo poszroniałych skroni kopulował, jak królik w kwiecie wieku i nie gardził żadnymi pośladkami, które zatrudniał… Wszystkim płacił jedną nadzieją, że kiedyś się spełni. 

    Wreszcie stało się – operę miał odwiedzić przebywając na gościnnych występach dyrektor Metropolitan… Marzenie każdego ambitnego głosu na świecie. Przyjeżdżał Bóg, który MÓGŁ WSZYSTKO! Dyrektor z emocji stracił głos tydzień wcześniej i zakulisowo, gorączkowo szukał informacji na temat preferencji Boga i jego najbardziej skrywanych upodobań. Namaszczony wiedzą z głębokiego zaplecza sceny przyszedł do mnie mówiąc: 

    - Szansa! Niepowtarzalna, wielka, jedyna! 

    A potem wysłał do magazynu kostiumów, do kierownika, żeby tamten znalazł, dopasował, błyskawicznie i bez względu na koszty transformował mnie w łabędzicę piękniejszą od tych, które na premierach oszałamiają tłumy. Stałem przed lustrem, a szpilki, kościste dłonie, wzrok kpiący i pełen pogardy przemieniał mnie w łabędzicę. Rajtuzy… Miałem łzy w oczach, kiedy naciągali je wciąż mocniej, żeby uwypuklić pośladki kalecząc mosznę… Nawet król nie miał tyle służby, ile uwijało się wokół mojej blond główki o niebieskich oczach. Wokół moich bioder zdeprawowanych wielokrotnie. Próba generalna… W pointach przeszedłem raz i drugi przed rzędem luster i dostałem w twarz. Nie raz, nie dwa. Miałem stać się divą, nie kurwą! 

    Ćwiczyłem tydzień po szesnaście godzin, zanim w końcu mogłem wystąpić przed dyrektorem, który czekał niecierpliwie, jak ogier, który zwęszył chętną klaczkę. Drobiłem kroczki i wdzięczyłem się – wiadomo – życiowa szansa. Widziałem, jak pęcznieje mu rozporek i wiedziałem, że nie uwolnię się od tego pożądania, że weźmie mnie nim zejdę ze sceny… Wziął! Oczywiście, że wziął. Jak swe! 

*** 

    Na palcach chodząc obsługiwałem Boga i dyrektorskich gości zaproszonych, by uświetnić nieoficjalną wizytę, która miała odmienić świat obecnych. Bóg łaskawie szepnął jakąś angielsko brzmiącą niedyskrecję, a dyrektor błogosławił mnie na drogę, przestrzegając, żebym pamiętał o przyszłości. Klęczałem w tiulach łabędziego puchu, kiedy realizował potrzeby. Bóg może. Był większy, bardziej zuchwały - zażyczył sobie, żebym towarzyszył mu do końca wizyty i nie oddalał się odeń zanadto. Dyrektor był wniebowzięty. Publiczna nominacja na najbliższą premierę była wisienką wieńczącą trud. Nieśmiertelny książę Zygfryd płonący uniesieniem do Odetty! Czajkowski potrafił ustawić na scenie szachowe figury tak, by cała publiczność zapłonęła! Kwiaty i uwielbienie tłumu. Owacje… 

    Płakałem ze wzruszenia, gdy pijany Bóg ponownie sięgnął po moje ciało, nie bacząc, że obok stoi skrępowany dyrektor i parę łabędzic trzeciego sortu, pierwszy skrzypek i kilka osób z działu technicznego wciąż trzymających się na nogach, pomimo dostojeństwa stołu. 

    - Yes! – wrzasnął przy eksplozji, a moje jelita napełniły się wrzącym nasieniem. 

    Yes, stanowiło wszystko, co mogłem osiągnąć. Co mógł osiągnąć dyrektor. Gdy Bóg poszedł spać dyrektor MUSIAŁ sprawdzić. Mnie i doznania, jakich był użytkownikiem Bóg. Rżnął mnie z pasją, jakiej dotąd nie okryłem we flaczejącym cielsku, a wytrysk skwitował parodią boskego: 

    - Yes! Yes, yes, yes! 

    W końcu zdjąłem łabędzi puch z siebie i spłukałem zbiorowe pożądanie. Kąpałem się dłużej, niż noc chciała gościć za oknami. Bolał mnie każdy nerw, a jednak czułem dumę i ekscytację nadchodzącymi dniami. Wreszcie miało się stać i miałem wstąpić w szereg sław i zostać solistą. Mieć własną premierę i wieczór pośród rozgorzałych kandelabrów i dam w kreacjach za miliony, paniczyków ociekających kasą bardziej, niż amerykanki tłuszczem! Boże! Ależ tego pragnąłem! Ręką sięgnąłem członka – siermiężnie, po męsku wziąłem sprawy we własne ręce i wykrzyczałem ekstazę, jakiej nawet Bóg nie wykrzyczał. 

    - Yeeeees! 

   *** 

    Proscenium gotowe było na wielką fetę. Poza kurtyną zwarłem pośladki eksploatowane bez końca przez mego satyra-dyrektora. Od dziś… Nigdy więcej tam nie zawita. Nie pozwolę mu, niech tylko premiera zakończy się sukcesem. Wtedy ja zacznę zwiedzać peryferia dyrektoriatu. Odpłacę mu pięknym… Zapłaci mi za upokorzenia. Wejdę w tę tłustą, zarozumiałą dupę i poczekam na krzyk udawanej rozkoszy, żeby sprowadzić go na ziemię wulgaryzmami, jakich dotąd nie słyszał. Niech się zeszcza ze strachu i obawy przed nowym królem! A ja będę go łajał bez końca! 

    Na widowni kipiało od bogactwa. Kobiety objuczone makijażem i biżuterią wyjmowaną z bankowych schowków od święta, dziś świeciły jaśniej niż odrestaurowane, barokowe kandelabry. Z widowni płynęła ciepła, kusząca smuga potu, podniety i perfum z najwyższych, renomowanych półek. Panowie prężyli więdnące członki dyskretnie czające się w podcieniach grafitowych garniturów, z których najtańszy wystarczał, żeby wyżywić wszystkie, nawet rezerwowe, operowe łabędzice przez pół roku z okładem, bar serwował drobiazgi dostępne tylko celebrytom, których stać na dietetyczną rozpustę. Zegar beznamiętnie odmierzał ostatnie minuty do entrée. Walczyłem z erekcją, bezskutecznie dopominającą się spełnienia.

    - Dam radę! – powtarzałem bezdźwięcznie – Dam radę, nie pozwolę temu zwierzęciu spętać moich ruchów. To mój wielki dzień, zwierzę musi poczekać, ale przyjdzie jego czas i dyrektorskie okulary spadną na dywan, kiedy... będzie MÓJ!

    Patrzyłem okiem lustra na własne biodra, które zdawały się ode mnie uwolnić i bodły przestrzeń przede mną… Kipiało we mnie wszystko. Obym tylko głosu nie stracił, bo nie moją będzie ta noc, a dyrektorską. I nigdy już nie uwolnię się od fal przypływu jego żądz! Rzygać! Szybko! Choćby na kotarę oddzielającą mnie od euforii i zachwytu. Dla zbliżającej się chwili oddałem w życiu wszystko – godność, młodość, inicjatywę. Zaraz będę odcinał kupony! Dożywotnio. Zemszczę się, zmiażdżę głosy krytyki, zawistnych obedrę ze skóry, posypię solą i zjem, jak carpaccio! Z kropelką oliwy i grubo mielonym pieprzem! 

    Drobiłem w miejscu nie mogąc doczekać się uwertury. Nie wiem, czy ktokolwiek w historii świata aż tak czekał na swój czas. Orkiestron brzęczał niczym ul pełen głodnych pszczół. Ćwiczyli fagociści, waltorniści flirtowali z obojami. Kontrabasistka stroiła instrument i łkała basową czkawką - wiem od niej samej, że na premiery przychodzi bez majtek, bo i tak wilgoć przegryza się przez najgrubszy materiał, więc zdecydowała się zrezygnować bielizny. Choć nie powiedziała wyraźnie, to podejrzewam, że perkusista spija jej ekstazę, nim umilkną finałowe brawa publiczności, a trójkąty rytmicznie dźwięczą ponad ich ekspresją wolną od zainteresowania otoczenia. Tyle ludzi… Teatr pękał w szwach, temperatura rosła pośród gwaru i niesubordynacji. Niemal słyszałem niedyskrecje płynące z balkonów, pochrząkiwania pianisty, marudzenie bileterek, bo znów ktoś przyszedł na ostatnią chwilę, a maniery ma, jak udzielny książę… 

    Wreszcie ruch! Pomyślałem, że może konferansjer, chcący przywitać przybyłych, ale nie. Poprzez szczelinę w kurtynie dostrzegam zaaferowanego gościa w granatowym fartuchu! Magazynier? Szef warsztatu? Nie znam człowieka, chociaż każdego dnia spędzam tu po kilka godzin. Anonimowy, jak tłum widowni. Służba, mająca uświetnić występ GWIAZDY – MNIE! W fartuchu? Wobec tych niewiast cuchnących starością ukrytą pod pięcioma warstwami kosmetyków? W obliczu gibbonów w smokingach, którzy nie wiedzą, co to poszetka? Jezu! Przyszło mi wystąpić przed stadem neandertali! Z wielką sztuką. Z dziełem doskonałym, z erekcją, która uwiera mnie w obcisłe trykoty i głodem pań z pierwszych rzędów, przez lornetki usiłujących obedrzeć pejzaż z tekstyliów… Łykam ślinę i oddech. Nerwowo. Mój czas czeka na mnie, a na scenie króluje wzburzony woźny! Gestykuluje wściekle, macha ramionami niby nietoperz, skupia na sobie całą uwagę. 

    - Wojna! – granatowy głos krzyknął w stronę widowni wypełnionej po brzegi – Uciekajcie! Ruscy znów… 

    Panika! Zabrakło mu tchu, ale przez tłum przebiegł już elektryczny dreszcz i ogarnęła go niepohamowana wola ucieczki. Co bardziej krewcy łokciami torowali sobie drogę do wyjścia, maltretując słabszych. Bo dzieci zostały same z nastoletnią opiekunką, bo trzeba natychmiast cukru i soli dokupić, zanim nadejdą, bo ostatnia szansa ukryć precjoza i dzieła sztuki, gdyż „sałdaty” nie docenią i gotowi Picassa strzałkami z darta potraktować podczas pospiesznego wyżerania zawartości lodówki, albo w wazie z dynastii Ming sporządzić koktajl śmierci ze znalezionych posiadłości trunków i uwalić się w czarnoziem, nim lejtnant zbeszta ich za niesubordynację, co mogłoby nastąpić jakiś tydzień po inwazji. 

    Wojna nigdy nie jest dobrą wiadomością. Najlepiej wiedzą to doświadczone życiem kobiety. Po widowni zaczęła krążyć delikatna smuga smrodu. Strach potrafi przedrzeć się nawet przez zdrowe zwieracze, a co dopiero przez te doświadczone i nadszarpnięte wieloletnią eksploatacją. Lament, zgiełk, chaos i rozgardiasz. Gdzie sztuka! Gdzie moje wielkie wejście? 

*** 

    Uciekli. Wszyscy uciekli. Depcząc słabszych, wolniejszych i mniej zdeterminowanych. Uciekali nie tylko ci z widowni, ale orkiestra też. Porzuciła tamburyny i altówki, flety i czynele… Przed frontem opery zaroiło się od łabędzic pierzchających w mrok, daleko poza światła opery. Szukających wsparcia i nadziei. Niewiele czasu było trzeba, żebym został w budynku sam. Bileterka nawet drzwiami nie trzasnęła z pośpiechu – wiadomo – Ruscy idą, a oni, jak już idą, to wcale wolno! Idą szybciej, niż tajemnica poliszynela, a to wyczyn, jakiego nie zna Wielka Księga Rekordów Guinessa. 

    Zostałem sam. Teatr i ja. Nikogo. Operatorzy reflektorów uciekli tylnym, służbowym wyjściem. Obsługa techniczna też. Gwiazdy i gwiazdeczki odjechały beemkami, maybachami, czy lexusami do swoich zagrożonych bytów, niszcząc skórzane tapicerki wyciekającym spod kusych spódniczek strachem. Niczym w jakimś horrorze stałem na scenie mijając kurtynę i patrzyłem na pustą widownię pełną porzuconych drobiazgów – jakaś lisia etola, lorgnon walające się na podłodze, gazety, programy, palta i płaszcze, być może cylinder niknący w mroku odległych rzędów, peruczka wyglądająca jak zdechły jamnik. 

    - Mój wielki dzień – wyłem bezradnie, a echo niosło skargi pod sklepienie – Dzień, któremu poświęciłem się cały. Nastał i teraz, kiedy do orgazmu została chwila, gilotyna zdarzeń bezpardonowo zabiła moją przyszłość. Jeśli ktoś, prócz Chrystusa, ma prawo kląć, to czułem, że jestem jedynym, który miał prawo. Trykoty wżynały się we mnie, rozrywając moje ego na pół. Pragnąłem tej chwili, a ona… 

*** 

    Piłem. Szklankami, bo małe opakowania nie były w stanie zaspokoić wielkich potrzeb. Przechylałem kolejne opakowania z zawartością, która powinna być stosowana do dezynfekcji, a nie spożywania. Głowa rosła mi w żalach i niesnaskach. Cierpiałem za miliony, za siebie. Za jutro gówniane, za mój byt niepewny. Rozpacz ogarniała mnie, siląc się na spazmy. Uległem wódce. 

    - Pamiętaj – szepnąłem do siebie – tylko nie sięgaj po papierosy i nie myśl o tej gałęzi, która kusi, żeby na niej zawiązać powróz. Ty wiesz, który konar, bo przecież na innym... Niech tam zakołysze się cudze niespełnienie i żal! Każdy ma własną gałąź, tylko nie każdy ją zdążył znaleźć. 

    Noc krwawiła mrokiem, nie przestawała uwodzić nieskończonością przestrzeni. Nieznane gwiazdy grały w GO, ale kto pozna, czy na planszy kosmosu zwycięża dobro, czy zło? Przed operą zamieszkała cisza. Niecierpliwość i pozorność uciekły daleko, a noc snuła się tu i tam, pacyfikując wciąż nowe przestrzenie. Na scenie osiadał kurz historii. Tej samej, która właśnie unicestwiła mnie! 

    Knajpa nie była z tych „wysokich lotów”, a osobliwości w niej zasiadające pachniały octem, zsiadłym mlekiem, wilgocią wplecioną w ziemiste spódniczki i zrudziałe na kolanach dżinsy, świadczące o wierności tradycji kontaktów międzyludzkich na łonie natury. Za to barman był sprawny nad wyraz i wystarczył mu błysk w oku i otaksowany na wejście stan posiadania, żeby obsługiwać gości na poziomie zawartości ich portfeli. Mi serwował „brudasy” – wódkę, którą ktoś wcześniej wyczyścił rdzę w kolejowych wagonach, albo robił płukankę po farbowaniu sierści rudowłosej nimfy. 

    Nikt, kto uważa, że zdrowe zmysły mieszczą się w jego gabarycie nie mógłby policzyć, ilekroć barman napełniał moją żałość. Wyłem-piłem, piłem-wyłem! Noc mijała na niekończącej się eksplozji zawodu. A ja? Nawet porządnie upić się nie umiałem. Wlewałem toksyny w siebie, a one spływały i odchodziły w niebyt oka klozetu. Mimo to nie ustawałem w samobójczym żalu i wciąż próbowałem uzyskać efekt godny epickiej opowieści. 

    - Setkę! – strzelił ktoś obok – Albo dwie, bo noc taka upojna! 

    Niemal zerknąłem na pięknoducha, który widział poezję tam, gdzie ja dostrzegałem jedynie katastrofę. Zatopiony w kieliszku pulsującym kręgami wszystkich piekieł świata nie podniosłem wzroku, aż gość nie zaczął chwalić się dalej. 

    - Dzisiaj! – młody, energetyczny głos pałał entuzjazmem – Dzisiaj właśnie udał się nam taki PERFORMANCE, jakiego nie da się chyba powtórzyć! Nawet Wells ze swoją Wojną Światów musi się schować! Wiali wszyscy, jak ławica sardynek przed stadem głodnych rekinów! 

    Mgłę miałem już przed oczami, ze zmęczenia, z napięcia, niespełnień wszelakich i farmakologicznego wpływu trunków, ale gość tryskał niespożytą energią i nie sposób było uciec przed tą nieposkromioną siłą. 

    - Wieczorem – kontynuował chwaląc się barmanowi i każdemu, kto wytężył słuch – wieczorem wyszedł nam PERFORMANCE życia! Ogłosiliśmy wojnę! I ludzie uwierzyli. Ależ wiali z opery! Chłopie, żałuj, że tego nie widziałeś!

6 komentarzy:

  1. Żart. Głupi żart zepsuł wiele lat pracy i przygotowań i poświęceń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. co dla jednego szczęściem, innemu odbija się czkawką. chyba tak w życiu bywa.

      Usuń
    2. To nie bywa, a jest raczej notorycznością. Tak mi się czasami wydaje...

      Usuń
    3. obyś stała po właściwej stronie lufy...

      Usuń
  2. Mocna rzecz. Jest w tej historii coś obrzydliwie fascynującego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. najgorsze w tej historii jest to, że może okazać się prawdą.

      Usuń