wtorek, 29 grudnia 2020

Zmierzch nadziei.

 

Spotkałem ją na ulicy. Wyciągała rękę po drobne chyba od niedawna, bo jeszcze wstydziła się prosić. Spuszczała oczy, a na policzkach kwitły rumieńce. Nim podeszła dało się dostrzec niepewność przed pierwszym krokiem naprzeciw obcym spieszącym miejskim deptakiem ku znacznie bogatszej przyszłości. Ubrana skromnie, lecz wciąż czysto. Grube rajtuzy i bezkształtna spódnica, kurtka niedopasowana, za duża, ale ciepła – to chyba decydowało, że miała ją na sobie, nawet, gdy słońce roztapiało skrzep niewielkich kałuż osiadłych w dziurach brukowych chodników. Twarz bez cienia makijażu, dłonie szorstkie. Twarde i tak odległe od przypisywanej kobietom delikatności, jakby to były dłonie kamieniarza zbliżającego się do emerytury.

 

Byłem świnią. Stanąłem, gdy zaczęła dukać formułkę, że prosi, że głodna, że drobne… Czekałem, aż skończy. Aż wyczerpie repertuar gotowych recept żebraczych i wyciągnie rękę, być może chwytając mnie za ramię, czy połę płaszcza. Aż podniesie wzrok. Podniosła, gdy skończyły się jej słowa, a ja stałem w zawziętym milczeniu. Nie odtrąciłem jej, nie poszedłem obojętnie. Gorzej. Stałem, jak ofiara bazyliszka - wrośnięty w trotuar, niemy i zimniejszy od granitowych pomników w środku styczniowej nocy.

 

Wargi miała spierzchnięte. Klimat nie sprzyja tym, którzy nie mają dokąd pójść, by się ogrzać i zjeść coś ciepłego. Zaraziła mnie najwyraźniej, bo oblizując wargi miałem wrażenie, jakbym lizał papier ścierny. Nerwy? Nie podejrzewałem siebie, o emocjonalną reakcję, jednak kontakt niósł w sobie jakąś fascynację i uzależnienie. Oszałamiał. Nie była piękna, bieda odziera z urody i trudno w niej wyszukać zalety. Patrzyłem w wyblakłe, poszarzałe oczy, na skórę twarzy przebitą bez litości kośćmi policzkowymi.

 

Widywałem ją już wcześniej, może gdzieś tu miała gawrę, niezamkniętą komórkę piwniczną, czy śmietnikową budkę stanowiącą schronienie, gdy z nieba ciekło, a wiatr zawodził bez rubaszności i wykradał resztki ciepła z zabiedzonego ciała.

 

Teraz stała przede mną odarta z godności i chyba uświadamiała to sobie patrząc na moją niewzruszoność. Rumieńce nabrały głębi, a w oczach zaszklił się wstyd większy od tego, jaki pokonała podchodząc. A przecież nie uciekła! Stała przede mną z wyciągniętą ręką i mokrymi oczami, z wargami popękanymi i głosem, który uwiązł gdzieś w krtani i nie mógł się wydostać.

 

Była moja! Paskudna konstatacja dogoniła świadomość. Przekroczyła granicę i nie zawróciła. Mogłem pozwolić sobie na niegodziwości, a ostatnie iskry buntu zdławić chwytając ją za rękę. Nie znajdzie siły, by się uwolnić, żeby odepchnąć i uciec. Już nie!

 

Jeśli można kogoś upokorzyć tak, żeby został pomimo każdej obelgi – zrobiłem to i kontynuowałem spektakl podłości. Rozpiąłem guzik kaszmirowego płaszcza i wyjąłem portfel. Grzebałem pośród plastiku kart kredytowych, wyciągając w końcu żółto-różowy banknot o nominale dwustu euro. Wstrzymała oddech. Nie wiem, czy znała moc europejskiej waluty, ale pewnie tak, skoro żebrała w centrum miasta, na starówce, którą odwiedzało kilka milionów turystów rok do roku. Patrzyła na banknot jak zahipnotyzowana, głodem hiena.

 

- Będziesz moja! – wydusiłem wreszcie. Nie umiałem dotąd wygłaszać tak kategorycznych komunikatów, dopiero miałem się ich nauczyć – Całkiem i bez reszty. Od dzisiaj nie będziesz potrzebować pieniędzy i znikniesz z ulic, chyba, że każę ci na nie wyjść!

 

Ciężko było zacząć, kiedy jednak się stało, reszta popłynęła już bez zgrzytów. Szła trzy kroki za mną. Jak pies na smyczy, ale jej smycz była mocniejsza od rzemieni. Schwytałem jej wolę na lasso i poddała się praktycznie bez walki. Musiała być już bardzo słaba. Mimo to, chciałem zobaczyć ją na uwięzi. Sprowadzić do roli podwórzowego psa. Do sługi idealnej. Stała przed witryną sklepową, kiedy kupowałem obrożę i smycz. Rzemienie… Niosła je w skostniałych dłoniach drepcząc za mną wciąż.

 

Zamknąłem ją w hotelowej łazience, kładąc na umywalce zegar – dwie godziny. Ani minuty mniej. Kąpiel bez końca, żeby zmyć z niej jełczejącą ulicę. I kubeł podstawiłem, żeby wyrzuciła ubrania. Czekałem pijąc jakiś zardzewiały alkohol powodujący zmarszczki nawet na niebie, a co dopiero na podniebieniu. Padało. Zupełnie, jakby pogoda asystowała moim zamiarom i starała się odebrać resztki tlącej się gdzieś głęboko w ukryciu nadziei, że może stal się cud i trafiła los na loterii. Uchyliłem drzwi łazienki i wrzuciłem do środka skórzane rzemienie. Obrożę nabijaną ćwiekami. Chwilę później usłyszałem szlochanie – zrozumiała, ze nie. Że los nie zamierzał kolaborować z nią, a sprzymierzył ze mną, żeby…

 

Wyszła. Drzwi nie umiały skrzypieć, ale gdyby się nauczyły wydałyby jęk, jakich nie słyszeli żywi. Wyszła. Nago, na kolanach. Na szyi miała zapiętą obrożę, a smycz wiła się obok niej grzęznąc w dywanie salonu. Deszcz z rozkoszy doznał jakiegoś paroksyzmu, szaleństwa, oberwania chmury, atmosferycznego orgazmu, bo zagłuszył płacz kobiety zmierzającej w totalną niewolę. Zbędne łzy nie chciały ciec po policzkach wystarczająco już umęczonych. Głowa wpadła między ramiona – to koniec. Ostatnia iskra zgasła. Teraz była już moja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz