piątek, 12 września 2025

Prasówka cd.

    Po raz kolejny Stwórca okazał się do niczego. Na szczęście, na straży ludzkości stanął Naród Wybrany i rzecz od wieków udoskonalał. Teraz, do grona mędrców dołączyło WHO i ich lekarze, w toku studiów wykształceni tak doskonale, że potrafili wykazać szkodliwość napletka.


    Niby drobiazg, a niesie tyle zagrożeń, że jego likwidacja staje się absolutną koniecznością, gdyż uparte przechowywanie tego kawałka skóry zalet nie ma żadnych, no, może poza detalem, że osłonięta żołądź jest delikatniejsza i prowadzi do spełnienia szybciej, niż poocierana o szorstkie materiały naga żołądź – ale, jak wszystko, tę kwestię można potraktować również jako zaletę, bo stosunek będzie trwał dłużej!


    Ważniejszym staje się precyzja, z jaką określono zalety zdrowotne obrzezania. Na przykład – brak napletka zmniejsza ryzyko zarażenia się wirusem HIV o sześćdziesiąt procent! Równiutkie sześćdziesiąt. Tylko patrzeć, jak pośród zaleceń światowego organu znajdzie się obowiązkowe rzezanie mężczyzn - oczywiście dla ich dobra, bo przecież sześćdziesiąt procent robi różnicę.


czwartek, 11 września 2025

Kreda i kredki na kredyt.

 

Młoda Dama, znów zaspała i doganiała autobus, a ja wciąż nie umiem się zdecydować, czy to młodziutka dziewczyna, czy dorosła kobieta o dziecięcej twarzy. Za to w autobusie trafiam panią z chyba-mamą, dwiema bordowymi walizami i szczekającym plecakiem, wywołującym rozbawienie u pań wystrojonych w sztuczne rzęsy. Panie od bagażu wysiadły przy dworcu i udały się na trawnik, żeby przed podróżą wysikać plecak.


Z wrażenia ochlapał mnie tramwaj wodą zebraną w szynach. Wsiadłem mokry, a wewnątrz prysznic – kapało z dachu, więc można powiedzieć, że to kabriolet mało odporny na działanie czynników atmosferycznych. Wysiadając potykam się wzrokiem o kompaktowego elegancika w przymałej marynarce, którą z trudem zapiął na jeden guzik. Gdyby usiłował eskalować, zapięcie drugiego nadszarpnęłoby materiał niechybnie.



     A w radio, jeśli nie padłem ofiarą omamów słuchowych, zapoznałem się niestety dość pobieżnie, z reklamą usługi świadczonej za pomocą bezprzewodowego światłowodu. Chyba każdy gadżeciarz chciałby zderzyć się z takim narzędziem i je wypróbować. Cudo. Pałam miłością od pierwszego usłyszenia, chociaż nie zdążyłem zorientować się, w jaki sposób owa usługa mnie uszczęśliwi, za to sposób podania – wykwintny, wyszukany, subtelny i elegancki. Postaram się bardziej uczulić słuch na reklamy świadczone w tak wyrafinowanej woalce.

środa, 10 września 2025

Prasówka cd. Ech!

 

Media gorączkują, internet wrze:

    - Realne zagrożenie. Rosyjskie drony nad Polską

    - Jako pierwsze informację podały ukraińskie media…

- Może nawet przed startem dronów – pomyślałem z przekąsem.



A gdzie są Angole i Usaki? Przecież od lat prowadzą nadzór nad przestrzenią powietrzną Ukrainy, śledzą pasma radiowe i szpiegują Rosję od zawsze za pośrednictwem satelitów i służb specjalnych najlepszych podobno na świecie. A gdzież nasze służby wczesnego ostrzegania postawione w stan gotowości tak dawno, że już usnęły?



OK. Czepialski ze mnie i tyle. Ruskie drony nad Rzeszowem, to coś. Ale przecież najbliżej do Rzeszowa mają z Donbasu bo przecież nie z terenów będących pod ukraińską kontrolą, więc takie drony musiały przelecieć milion kilometrów niepostrzeżenie. Pamiętam, jak kozackie służby specjalne szykowały akcję terrorystyczną na głębokim zapleczu Rosji. Dwa lata przygotowań, żeby przetransportować cichcem drony w głąb Rosji, ustawić w samochodach, które podjadą blisko obiektów docelowych i dopiero stamtąd spuszczonych ze smyczy. Bo dron, to kupa złomu, która do latania potrzebuje silnika, a silnik potrzebuje paliwa. Im więcej paliwa, tym mniej ładunku, więc daleko się nie lata, żeby coś zdołał udźwignąć. A kogóż to mamy blisko Rzeszowa? Nieprawdopodobne – granicę do naszych nowych braci!



Kolejna sprawa – cóż takiego Ruskie mieliby atakować w Rzeszowie? Każdy wie, że transporty z dobroczynnością militarną świata idą przez Rzeszów, bo innej drogi nie ma, ale, żeby od razu je atakować tam? I to kilkoma dronami? Przecież wiadomości piały i czkały nad bandytami z Rosji, którzy nocą napadli na Kijów i spuścili bomby. Wtedy drony sunęły setkami, a może i tysiącami, a na Rzeszów wystarczyło kilka? Taka wiocha?



Kto ma interes? – złota policyjna zasada. Kozacy od początku konfliktu usiłują wciągnąć Unię Europejską w swój bajzel. Nie udało się, więc próbują wciągać sąsiadów, z oczywistej wdzięczności. Ze Słowacją, a tym bardziej z Węgrami rzecz nie może się udać, bo w ramach zamachów i sabotażu non stop atakują rurociągi z paliwem dla tych krajów, choć Węgrzy dzielą się z nimi wyprodukowaną z ruskiego gazu energią elektryczną. Więc kaprawe oczka kierują ku Polsce, bo tu gorących głów nie brakuje, a Angolowie i Usaki przeboleją następujący w wyniku dołączenia do walki potworny niż demograficzny w Polsce, tak, jak nie przeszkadza im brak półtora miliona Kozaków zabitych dotychczas.



Nie wierzę. Algolom, Usakom, Kozakom i „naszym” mediom, tym bardziej, że powtarzają tylko cząstkę kłamstw, którymi zostali nakarmieni z zewnątrz. Prawda byłaby zbyt okrutna nawet dla skorumpowanych elit. Anglosasi gotowi są na niezwykłe poświęcenia, szczególnie, gdy dotyczy obcych. Dlatego poświęcili Kozaków, tak jak poświęcą nas, byle tylko osłabić Rosję.



Przy okazji. Skoro dron spadł niedaleko wioski w łódzkim, co zapewne celem strategicznym być nie mogło, tłumaczyłoby, czemu Wielikaja Rasija tak długo męczy się z Kozakami – skoro nie potrafi trafić we wrogie skupiska ludzi/broni/zapasów i nawet w wiejską knajpę pod Łodzią, to zapewne źle im wróży. To co prawda raptem tysiąc siedemset kilosów między Donbasem, a Łodzią, ale historia zna podobne przypadki. Weźmy takich Żydów – szukając Hamasu, rozwalają stolice Syrii, Kataru, Iranu, lekko tylko tarmosząc peryferia Libanu, Jemenu i Bóg raczy wiedzieć, kogo jeszcze. Mając ochronny parasol Usaków pozwalają sobie na coraz więcej, więc może wzorem wziętym od protektora zafundują światu nalot dywanowy na Drezno i ostateczną eliminację zbrodniarzy hamasowców?



    Ostatnia dygresja – rano dronów było kilkanaście, po południu już „chyba-osiem i jakieś rakiety” więc sztab kryzysowy, który zamiast nocą portki na dupę wciągać w drodze na posiedzenie nadzwyczajne wyspał się i zebrał po ósmej (też niemożebnie wcześnie), mógł debatować nie ziewając. Ile ich będzie ostatecznie, to się dopiero okaże za czas jakiś, a może za sto lat, czego sobie życzę szczerze. A najpewniej okaże się, że to jak z Przewodowem było – ponoć ruski atak okazał się ukraińską zgubą, a pocisk poleciał nie w tę stronę zabił dwie osoby, traktor, a Polska do dziś nie doczekała się nawet skromnych przeprosin, a co dopiero zadośćuczynienia. Tumany nie potrafiły w dobrą stronę wystrzelić rakiety, chyba, że dla nich „dobra” była akurat u nas.

Prasówka cd.

 

    Przeczytałem wyznanie masywnej pani, oficjalnie przyznającej się do stu siedemdziesięciu kilogramów (z małym ogonkiem) jak najbardziej żywej wagi. Pani bez zażenowania mówi, że mężczyźni zachwyceni są seksem z jej ciałem, potrafiącym dać emocje, jakich drobne ciałka nie są w stanie. Cóż. Seks niewątpliwie niesie doznania niezwykłe; coś jak flirtowanie z lawiną – tylko skrajny farciarz przetrwa, a i to posiniaczony. Pani ma problem ma tylko z jednym. Po (f)akcie panowie wstydzą się z nią pokazać publicznie, a tym bardziej przedstawić rodzicom. Tym ciałem podobno prywatnie zainteresowane są również gwiazdy Internetu.


    W sumie, to lubię czytać o udanym pożyciu, bardziej niż o wojnach, korupcji, czy morderstwach, więc współczuję, że historia nie kończy się pełnią szczęścia. Jednak szczęście, to tylko epizody i (chyba) nie istnieje szczęście ciągłe, więc cała seria fantastycznych wspomnień z udanego seksu również ma swoją wartość. I nie każdemu się trafia.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 29.

 

    Była prawdziwym demonem seksu, w trakcie stosunków robiła porządną listę zakupów, ustalała tygodniowe menu, starannie dobierała detale stroju wyjściowego. Nikt nie zakłócał planowania, nawet sapiący chłop pracujący na orgazm, choć mógłby być ciut lżejszy. Wpadła na genialną myśl; odchudzi go!

wtorek, 9 września 2025

Droga na szczyt.

 

    I stało się. Zostałem wezwany. Do naczalstwa, znaczy, na górę. Wiadomo, kto siedzi na najwyższej gałęzi – ten który kracze najgłośniej, ma najostrzejszy dziób i zawsze będzie pierwszy przy korycie. Kiedy ktokolwiek ośmieli się zbliżyć do wierzchołka, zostaje skarcony boleśnie, czasem ranny, czasem niespełna rozumu, innym razem bezrobotny, by usiłować wytłumaczyć rodzinie, dlaczego jutro nie będzie kotlecika na obiad. Więc, po pierwszych niepoważnych próbach zajęcia wygrzanego fotela stado okrzepło i jedynie powarkuje ostrożnie z niższych gałęzi, rozglądając się przy tym, kto słucha i kto donosi. Jasnym jest, że warkot jest cichszy od pierdnięcia niemowlęcia, że ta z częstochowska uderzę w łzawą nutę.


    Tymczasem ulizałem przedziałek, który rewolucyjnie postanowił nie kolaborować, wciągnąłem brzuszysko, co nie wyszło mi na dobre, bo wypchnęło mi tyłek. Wtedy, a było już za późno, postanowiłem wciągnąć tyłek. Kto nie próbował, ten może domniemywać, że to zajęcie dla zawodowców, a nie oferm z niższych szczebli. Oczywiście brzuszysko skorzystało z chwilowej nieuwagi i zrobił oto, do czego było stworzone – tzn wybrzuszyło się efektownie, a falę tsunami lustro odbiło z lekkim czknięciem, gdy zadrżało wisząc na metalowym haczyku.


    Niepomny braku sukcesów, bez nadziei na rozgrzeszenie udałem się w podróż, kto wie, czy nie w jedną stronę. Zdarzało się (innym) wracać z góry z wilczym biletem. Szedł niemalże-pracownik-miesiąca, a schodził cywil, którego należy na ten tychmiast wydalić (każdy rozsmarowywał owo słowo na języku z podejrzaną lubością) poza teren zakładu. Uppppsss! Przepraszam, Zakładu. O Zakładzie należy myśleć dużą literą, nawet, jeśli się to czyni w łazience, czy w czasie wolnym od służby. Nigdy nie wiadomo, skąd pójdzie nasłuch.


    Złośliwe uśmieszki wspólników w nieszczęściu żegnały mnie, mało brakowało, a doszłoby do protekcjonalnych poklepywań w plecy z siłą rosnącą w satysfakcji, że to nie na klepiącego spadł ów wątpliwy zaszczyt. Lazłem z wdziękiem idącego na szafot, aż dotarłem do schodów. Wiadomo – góra zasiedliła najwyższe piętro, więc trzeba się wspiąć, by przyjąć pokutę. Strefa śmierci zaczynała się od siódmej kondygnacji (kadry i płace). Ósma, to już dach świata. Najwyższy z wielkich otoczony aureolą sekretariatu, twierdzą głównego księgowego, dyrektorów ds produkcji, inwestycji, sprzedaży, zakupów i pijaru, zasobów ludzkich i czego tam jeszcze. Istne mrowisko, za którym pośród trzech wiceprezesów tkwił jak brylant w złotych łapach Wódz Naczelny. Brrr… Zwykle widywany po dwakroć. Najpierw, po przejściu toru przeszkód w trakcie rekrutacyjnego wieloboju, a następnie u schyłku kariery, by po pożegnalnym kopniaku w miętkie zwolnić etat dla istoty bardziej profesjonalnej.


    Już na parterze chciałem założyć Base Camp celem chwycenia wstępnej aklimatyzacji, jednak popychany szyderczym wzrokiem pracowników, którzy błyskawicznie zwietrzyli krew, wspiąłem się na piętro. Byłbym zdumiony asystą, bo atak szczytowy i tak musiałem przeprowadzić indywidualnie, z komu chciałoby się za Szerpę robić, bez nadziei na wynagrodzenie, czy choćby zwyczajowy kieliszek kawy na koszt zespołu szczytowego. Szczytowałem więc samotnie, a mijając toaletę męską, zastanawiałem się nawet nad zrzutem wszystkiego, co tylko zdoła zrzucić moja skazana na porażkę fizjologia. Nie wiadomo, czy wracając na tarczy pozwolą mi skorzystać z dobrodziejstw już-nie-mojego Zakładu. Obcy miałby uryną zanieczyścić ISO 2005? Narazić na szwank tajemnicę służbową, albo bezprawnie wykorzystać dane osobowe, by nasmarować na ścianie/drzwiach/lustrze wulgarny epitet względem Wodza i jego najbliższych? Któż wyszedłby bez szwanku, gdyby jakakolwiek toaleta zawierała hasło typu: Waldek, ty skończona łachudro, nawet, jeśli rzecz obyłaby się bez błędów ortograficznych, a Waldek wypisany zostałby największymi możliwymi literkami z szeryfami i szczątkowym szacunkiem. Nie. Trzeba było załatwić wszystko przed. Poza tym – po kiego czorta nieść w strefę śmierci wydzieliny? To zbędny balast, mogący kosztować życie, jeśli nie w drodze tam, to w powrotnej. Skorzystałem, ulżyłem układowi pokarmowemu i rozrodczemu, spluwając na koniec z fantazją. Fantazja była ok, ale celności brakło i ślina spływała po kaflach popędzana grawitacją. Co mi tam. To-już-nie-mój Zakład!


    Obóz numer jeden zaplanowałem na drugim piętrze. Sala konferencyjna. Ta dla mniej ważnych spraw pracowniczych, wewnętrznych, a na co dzień jadalnia w której co bardziej zuchwali spożywali drugie (ponoć) śniadanie, kosztem czasu pracy. Zwykle stołówka świeciła pustkami, lecz dzisiaj behapowiec szkolił parę studentek, którym szkolenie przydawało rumieńców i chichotów sięgających nawet mojej skołatanej duszyczki. Trzeba było mi zostać behapowcem i rozprawiać się z ignorancją młodzieży, a nie leźć na ścięcie. Obóz minąłem w stylu lekkoatletycznym. Szedłem „na lekko”, bez sprzętu, namiotów, butli tlenowych i aklimatyzacji. Nie było już wyjścia. I tak minąłem najmarniej dwie strefy. Jeżeli pójdę jednym ciągiem, powinienem wrócić, zanim organizm zorientuje się, że został oszwabiony. Szczęśliwie kondycję miałem, jakbym od dziesięciu lat swobodnie wygrywał wielkiego Rzeźnika, potrójny trójtriatlon i zawody ajronmena.


    Siódme piętro zastało mnie skołowanego. Rzadsze powietrze robiło swoje. Krew rozcieńczona, kipiąca, pieniła się szumiąc w uszach i tętniąc w nozdrzach. Płace? Zignorowały mnie kompletnie. Matki Boskiej Pieniężnej było zaledwie tydzień temu, więc nie mogłem być na prawie. Co innego Kadry? Biuściaste, nieufne, żeby nie powiedzieć wrogie skontrolowały stan zewnętrzny, hipotetyczne promile, zasadność opuszczenia stanowiska pracy i wiele, wiele innych czynników znanych wyłącznie rasowemu profesjonaliście. Musiałem stanowić ciało niedoskonale czarne, bo zostałem potraktowany znieczulicą i obojętnością, co w tym przypadku było akurat środkiem skali reakcji Organu, jakim były Kadry. Przeżyłem. Szok. Oddychałem płytko, świadom, że niedotlenienie postępuje, ale pospieszne łykanie będzie jeszcze gorsze, wywołując zawroty głowy, wymioty i wykrwawianie się przez oczy, uszy i inne otwory ciała, o których wolałbym nawet nie wspominać.


    Ósme! Osiągnąłem szczyt. Podejście szczytowe wziąłem z marszu. Teraz zostało znaleźć kopiec, w którym zatknę chorągiew zwycięzcy i trzasnę selfie na tle pejzażu, a może nawet Zakładowego Boga. Właśnie. Nie przyszedłem tu nic wbijać, a tym bardziej trzaskać. Zostałem wezwany. Raczej na „dywanik”, niż dywan. Chociaż, kto wie. Z pierwszej wizyty pamiętałem niewiele. Spocone ręce, emocje i… każdy wie, jak to jest, kiedy się Boga za ręce, czy nogi ucapi. Błogosławieństwo spływało na mnie taplałem się w cieniu wielkości niemierzalnej i nawet moja pięcioletnia córeczka była ze mnie tak dumna, że popuściła w majteczki. Nie szkodzi, przyniosłem wówczas ANGAŻ i mogliśmy sobie pozwolić uświnić nie jedne, ale dwadzieścia par majtek! Ech! Pięćdziesiąt! Euforię czuję ilekroć wspomnę, nawet teraz, choć teraz, to ten… kopniak pożegnalny, więc może lepiej zapomnieć?


    Naczelny uniósł łeb, znaczy głowicę, tę no, głowę i przeciągnął wzrokiem, jak laser po polu minowym. Musiał mnie zauważyć, bo stanowiłem dysonans względem eleganckiej ściany pełnej portretów, dyplomów i wyrazów uznania. Ja, starszy nikt. A skoro już podniósł, to (o rany!) wystawił kły! Zamierza mnie pożreć? W przepoconym, roboczym ubraniu? Nie, chyba nie. Pogratulowałem sobie zrzutu przed tym widzeniem. Gdyby nie to jak nic doszłoby do spontanicznego, niekontrolowanego wypróżnienia. A tak? Stałem i czyhałem na najdrobniejszą szansę, by dożyć fajrantu. Ależ duperele mi chodzą po głowie – chciałem przeżyć kolejną minutę! Tymczasem wyszczerzony niebezpiecznie Naczelny… czyżby się uśmiechał?


    - Panie starszy! Gratuluję! Od dziś będzie pan starszym nie tylko wiekiem, ale i starszym kontrolerem. W trybie pilnym zostanie pan przeszkolony, przekwalifikowany i zaszeregowany według zasług. Więc ten, proszę mi tu nie zawracać niczego, tylko schodząc odwiedzić Kadry, żeby dokonać aneksu w umowie. Poradzi pan sobie, prawda? Nie darmo Zakład panu zaufał.


    - Taaa jest Panie Naczelny! – ryknąłem trzaskając obcasami, jak żołnierz na musztrze. Wykonałem w tył zwrot i przystąpiłem do odwrotu. Żeby tylko nie dowiedział się, że oplułem kafle w łazience, bo awans w niczym mi nie pomoże, a kopniak będzie bardziej soczysty niż zwykle.

Żuraw żre żur z żurawiną.

 

    Jesiony i klony zaczęły śmiecić na potęgę zbędnymi już liśćmi. Choć w skórzanej kurtce, to jednak w klapkach i czerwonej sukience, przez której rozcięcie wystawały nogi wypolerowane na gładko męskim wzrokiem. Melancholijny Karampuk oswaja się z budzącą się na dobre kobiecością, lecz skromnie rezygnuje z biżuterii, makijażu, czy malowanych pazurków. Do autobusu wsiadła młoda dziewczyna z walizką i wyglądała prawie tak szlachetnie, jak widywana o poranku kobieta o dziecinnej urodzie i ruchach godnych korony. Dziś doganiała swój autobus w dżinsach, co absolutnie nie umniejszyło jej gracji. Rozbraja mnie znaleziony na murze napis – ZRÓBMY SOBIE DOBRZE.

W koszu Uli koszula z Koszalina.

 

    Trzech młodzieniaszków wsiadając do tramwaju rzuca w stronę motorniczego „fajna czapka”. Czapka okazuje się być kapeluszem „kombojskim” jak mawiają dzieci. W sumie, to wolę słowo komboj, niż kał-boj, bo to drugie brzmi zbyt fekalnie i niezbyt atrakcyjnie. A motorniczy krzywdy żadnej mi nie zrobił, więc nie ma powodu mścić się na nim literacko. Na przystanku siadła dziewczyna, której dekolt chłodzi motyl siną barwą kłuty. Motyl, a może dekolt lizany jest przez sporego, rudego psa, więc chłodzenie jest dwutorowe. Kozaki najwyraźniej wylazły z szaf, bo pojawiają się coraz częściej w polu widzenia. Ale. Skoro poranne mgły snują się między budynkami, szukając ujścia dla siebie, skoro pociągi czają się w ciemnościach tak doskonale że dopiero gwizdnięciem zwracają na siebie uwagę i niepostrzeżenie mkną w dal wcale nie tam, gdzie mkną samoloty równie dyskretne wytłumione watą mlecznej wilgoci, to może trzeba tym kozakom przyznać miejsce w przestrzeni publicznej.

poniedziałek, 8 września 2025

Kwili kwitek, ćwierka ćwiartka, buczy buczyna.

 

    Uśmiechniętemu panu zęby wysunęły się z osłony warg i wyglądał, jak pirania, albo rekin przed atakiem, choć nie jestem pewien, czy rekin uśmiecha się do napotkanego jedzenia i merda ogonkiem jak zachwycony jamnik na widok chętnej jamniczki. A ten jegomość najwyraźniej uśmiechał się do czerwonego światła.


    Salon piercingu przedstawiał na plakacie nowe trendy i możliwości przedziurawienia ciała w miejscach dotychczas dziewiczych. Gdzie jeszcze można się wydziurzyć, żeby być pięknym jak-nie-wiem-co? Nie będę reklamował takiej wiedzy. Paląca papierosa na świeżym(?) powietrzu kobieta w czerni znienacka zaczęła tańczyć, co wyglądało, jakby dwie przeciwstawne fale schwytały ją za ręce. Mój wzrok raczej jej pochlebił, niż zawstydził, czyli wszystko jest w porządku.


    Dwie nastoletnie ekstrawagancje wizytują Rossmanna, by uzupełnić zapasy środków potęgujących niewątpliwa ich urodę. Na elewacji starej kamienicy ocieram się o wielką reklamę jakiejś bajki, a mój niepokój budzi drobna uwaga „zalecana kontrola rodzicielska”. Czyli bajka raczej nie dla dzieci a dla rodziców, żeby mogli skontrolować, wypróbować, czy też praktykować natchnienie zainaugurowane oglądactwem.


W autobusie poczułem się jak azbest – niechciany, prześladowany, czekający na utylizację. A wszystko to z powodu bagażu. Trudno. Nikt chyba nie zauważył, że rzeczy musiałem jakoś dotaszczyć przed i po jeździe. Grafitowa pani miała doskonałą koordynację ruchów i kontrolę nad ciałem. Potrafiła jednocześnie uwypuklić się zarówno z przodu, jak i z tyłu, a drobne peryskopowe ruchy głowy rejestrowały niegasnące zainteresowanie widowni.


    Jeśli czerń miała ją wyszczuplić, to się nie udało. Za to pozwoliła skryć się w cieniu tłumu jej podobnych. Czyżby większość kobiet ukrywała nadwagę? Choćby tę domniemaną i wszczepioną sobie samodzielnie? Oswajam się z ideą młodej mamy w elastycznym biustonoszu idącą na spacer z wózeczkiem pełnym egoizmów i bezwzględnej walki o zaspokojenie pierwotnych potrzeb fizjologicznych. Taka mama potrafi wykarmić narybek w czasie rzeczywistym i żaden katering jej nie podskoczy.

niedziela, 7 września 2025

Byczysko.

 

    Ćwiczebnie postanowiłem sprawdzić moc własną, lub, jak kto woli – ewentualne supermoce w kwestiach damsko męskich. Że za późno się zabrałem? Cóż. Gdybym był piękny i młody, a najlepiej jeszcze bogaty, interesujący, inteligentny, posiadający władzę, koneksje, drzewo genealogiczne sięgające łona Ewy pierwszej matki świata, to zadanie byłoby z gatunku trywialnych. A przecież supermoce objawiać się mogą tylko tam, gdzie bez wspomagania ni hu-hu.


    Dane wyjściowe do projektu:

    - Młodość z drugiej ręki, przechodzona nieraz, jak jesienny kaszelek. Oswojona, rozpoznana i wielokrotnie połatana na przestrzeni dziejów.

    - Stan posiadania kiepski. Niby portfel pustym nie bywa, jednak plastikowa karta chudziutka, jakby była na diecie wegańskiej – żart taki, że niby cała kasa poszła na humus i tym podobne składniki, na jakie stać bez szkody dla rachunku bankowego pana Bila od komputerów, a może i tego Muzga od Tesli.

    - Wygląd zewnętrzny to już prawie dramat. Niepodrasowany, nietatuowany, nieukolczykowiony, niedopompowany w żadnych rewirach, nawet tych zakazanych, mocno nieufny względem farmakologii i chirurgii erotycznej. Mało czerni w stroju i słowach uzupełnia wizerunek, który pognębić może kilka słów dotyczących coraz zuchwalej panoszącej się siwizny we włosach (na każdym poziomie człowieczeństwa), oraz przepuklina pępkowa wynikająca z nieco wystającej krzywizny brzucha, stanowiącej fragment sfery, kuli, czy innej bryły obrzmiałej trwale i nieoderwalnej od reszty, którą w ramach autoreklamy nazwałbym boską rzeźbą, lekko stłamszoną wieloletnim zaniedbaniem.


    Przy takich warunkach początkowych, jasnym jest, że bez supermocy o sukcesie mowy być nie może. A nawet niezły start może zakończyć się tragifarsą i katastrofą na finiszu. Ponieważ zadanie z braku śmiałości przeprowadzałem na płaszczyźnie teoretycznej, dzięki czemu nie wystąpiło ryzyko wyśmiania, obicia, czy zgoła kontaktu z organami… ścigania (po raz nie wiem który zastanawiam się nad frywolnością języka polskiego, jak można nazwać policjanta organem, które to określenie w formie wulgarnej brzmi tak, że połowa nie potrafi go wygraffitować bez błędu ortograficznego, choćby mur starał się jak szatan).


    Jak skłonić piękną, młodą samiczkę, by choć zerknęła na starucha, któremu szczytem elegancji wydaje się samodzielne ogolenie bez utraty ucha, czy nosa? Dodajmy do tego strój wyjściowy (jedyny, więc o grymaszeniu zapomnijmy), utrzymany w stylu „sportowa elegancja” sezon 2005-2006. Szczęśliwie wymknąłem się z zasięgu dżinsów potrafiących zwalczyć żywotność plemników, przy okazji potrafiących poprowadzić reakcję jądrową w kierunku masy krytycznej, grożącej niekontrolowaną eksplozją. Urodę portfelową, wizerunkową, a także społeczno-gospodarczą mam już za sobą i muszę przyznać, że to bolesna terapia prowadząca w szeroko otwarte ramiona depresji głębszej niż żuławska.


    Ale. Żeby nie być skrajnym pesymistą, ultrasem z ku… bez przesady, postanowiłem podejść do zagadnienia z jaśniejszej strony. Chodzę. Sam. Bez balkoniku. Ba! Bez laski i innych udogodnień typowych dla wieków minionych na rynku matrymonialnym. Potrafię wysłowić się nie korzystając z potykaczy, wulgaryzmów i cytatów z polskich komedii, co nie do końca jest oczywistością. Wreszcie, na koniec, choć nie taki znów ostatni – wciąż na chodzie. Elektrownia jądrowa utrzymana w doskonałym stanie i w ciągłej eksploatacji. Niestety na ogół pobór mocy następuje na wniosek zarządcy obiektu, a kontrahenci zewnętrzni cóż… ostatnie faktury dawno popłacone i rozliczone w urzędzie skarbowym.


    Tu pojawił się moment na melancholijne westchnięcie, jednak polecałbym błyskawiczne wynurzanie się z jamy, niechby na kolanach. Grunt, żeby unieść zmęczone oczyska nad poziom gruntu, wyprostować wszystko, co wyprostować się uda i wzrokiem zdobywcy sięgnąć ku młodszemu pokoleniu. Poko-lenie, być może pochodzące od gwarowego „spoko lenie”, ma czas. Na wszystko. Więc nie robi nic. Głównie penetruje przestrzenie wirtualne, lekceważąc całkowicie sferę rzeczywistą. Owszem, samozadowolenie to niebanalna sprawa. Najłatwiej wszak ze sobą dojść, choćby do ładu, jeśli nie do orgazmu, więc po cóż ryzykować odrzucenie, kpiny, czy też zacząć się jąkać, gdy świeżo poznana rusałka zerknie między własne nogi i zapyta „co, już?” Takiej szykany nie zniesie żaden osiłek, żaden młodziak zaprawiony jedynie w bojach 3D na konsoli, czy w kasku VR, ale nie na płaszczyźnie tak analogowej, że nawet fizjologia działa bez przycisków i sztucznej inteligencji.


    Przepatrując przestrzenie prasy dostępnej w każdej chwili można wyczytać, że:

    - Pokolenie Z będzie cierpieć samotność w 30% populacji, bo nie ma miejsca na poznanie drugiej połówki.

    - Drugie połówki, podobnie, jak pierwsze połówki, przeżywają kryzysy i depresje, konflikt płci faktycznej z urojoną i wiele innych, nieleczonych schorzeń psychiatrycznych.

    - Już dziś zgłaszają się do seksuologów, nie mogąc dogonić wyczynowców z filmów XXX, a bardzo by chcieli, więc peszą się, że współczesna wyczynowa Kamasutra „nie pykła”, gdy już się zdarzyła.


    Żal mi ich. Patrzę sobie przed siebie i współczuję tym ślicznotkom noszącym płeć być może nadaremnie. I tym wzwodom porannym gaszonym cyberfajeczką, monitorkiem kilka cali zawierającego więcej, niż życie. Prymitywne, zwierzęce. Oni zwyczajnie tego nie znają i kto wie, czy poznają. A ja? Duma mnie rozpiera, a czasami nie tylko duma. I patrzę sobie, śliniąc się jak buldog, bo może trafi się rusałka, której nie wystarcza miłość ekranowa, czy zestaw różowiutkich gadżetów odebranych z paczkomatu i schowanych w nocnej szafeczce.