I
stało się. Zostałem wezwany. Do naczalstwa, znaczy, na górę.
Wiadomo, kto siedzi na najwyższej gałęzi – ten który kracze
najgłośniej, ma najostrzejszy dziób i zawsze będzie pierwszy przy
korycie. Kiedy ktokolwiek ośmieli się zbliżyć do wierzchołka,
zostaje skarcony boleśnie, czasem ranny, czasem niespełna rozumu,
innym razem bezrobotny, by usiłować wytłumaczyć rodzinie,
dlaczego jutro nie będzie kotlecika na obiad. Więc, po pierwszych
niepoważnych próbach zajęcia wygrzanego fotela stado okrzepło i
jedynie powarkuje ostrożnie z niższych gałęzi, rozglądając się
przy tym, kto słucha i kto donosi. Jasnym jest, że warkot jest
cichszy od pierdnięcia niemowlęcia, że ta z częstochowska uderzę
w łzawą nutę.
Tymczasem
ulizałem przedziałek, który rewolucyjnie postanowił nie
kolaborować, wciągnąłem brzuszysko, co nie wyszło mi na dobre,
bo wypchnęło mi tyłek. Wtedy, a było już za późno,
postanowiłem wciągnąć tyłek. Kto nie próbował, ten może
domniemywać, że to zajęcie dla zawodowców, a nie oferm z niższych
szczebli. Oczywiście brzuszysko skorzystało z chwilowej nieuwagi i
zrobił oto, do czego było stworzone – tzn wybrzuszyło się
efektownie, a falę tsunami lustro odbiło z lekkim czknięciem, gdy
zadrżało wisząc na metalowym haczyku.
Niepomny
braku sukcesów, bez nadziei na rozgrzeszenie udałem się w podróż,
kto wie, czy nie w jedną stronę. Zdarzało się (innym) wracać z
góry z wilczym biletem. Szedł niemalże-pracownik-miesiąca, a
schodził cywil, którego należy na ten tychmiast wydalić (każdy
rozsmarowywał owo słowo na języku z podejrzaną lubością) poza
teren zakładu. Uppppsss! Przepraszam, Zakładu. O Zakładzie należy
myśleć dużą literą, nawet, jeśli się to czyni w łazience, czy
w czasie wolnym od służby. Nigdy nie wiadomo, skąd pójdzie
nasłuch.
Złośliwe
uśmieszki wspólników w nieszczęściu żegnały mnie, mało
brakowało, a doszłoby do protekcjonalnych poklepywań w plecy z
siłą rosnącą w satysfakcji, że to nie na klepiącego spadł ów
wątpliwy zaszczyt. Lazłem z wdziękiem idącego na szafot, aż
dotarłem do schodów. Wiadomo – góra zasiedliła najwyższe
piętro, więc trzeba się wspiąć, by przyjąć pokutę. Strefa
śmierci zaczynała się od siódmej kondygnacji (kadry i płace).
Ósma, to już dach świata. Najwyższy z wielkich otoczony aureolą
sekretariatu, twierdzą głównego księgowego, dyrektorów ds
produkcji, inwestycji, sprzedaży, zakupów i pijaru, zasobów
ludzkich i czego tam jeszcze. Istne mrowisko, za którym pośród
trzech wiceprezesów tkwił jak brylant w złotych łapach Wódz
Naczelny. Brrr… Zwykle widywany po dwakroć. Najpierw, po przejściu
toru przeszkód w trakcie rekrutacyjnego wieloboju, a następnie u
schyłku kariery, by po pożegnalnym kopniaku w miętkie zwolnić
etat dla istoty bardziej profesjonalnej.
Już
na parterze chciałem założyć Base Camp celem chwycenia wstępnej
aklimatyzacji, jednak popychany szyderczym wzrokiem pracowników,
którzy błyskawicznie zwietrzyli krew, wspiąłem się na piętro.
Byłbym zdumiony asystą, bo atak szczytowy i tak musiałem
przeprowadzić indywidualnie, z komu chciałoby się za Szerpę
robić, bez nadziei na wynagrodzenie, czy choćby zwyczajowy
kieliszek kawy na koszt zespołu szczytowego. Szczytowałem więc
samotnie, a mijając toaletę męską, zastanawiałem się nawet nad
zrzutem wszystkiego, co tylko zdoła zrzucić moja skazana na porażkę
fizjologia. Nie wiadomo, czy wracając na tarczy pozwolą mi
skorzystać z dobrodziejstw już-nie-mojego Zakładu. Obcy miałby
uryną zanieczyścić ISO 2005? Narazić na szwank tajemnicę
służbową, albo bezprawnie wykorzystać dane osobowe, by nasmarować
na ścianie/drzwiach/lustrze wulgarny epitet względem Wodza i jego
najbliższych? Któż wyszedłby bez szwanku, gdyby jakakolwiek
toaleta zawierała hasło typu: Waldek, ty skończona łachudro,
nawet, jeśli rzecz obyłaby się bez błędów ortograficznych, a
Waldek wypisany zostałby największymi możliwymi literkami z
szeryfami i szczątkowym szacunkiem. Nie. Trzeba było załatwić
wszystko przed. Poza tym – po kiego czorta nieść w strefę
śmierci wydzieliny? To zbędny balast, mogący kosztować życie,
jeśli nie w drodze tam, to w powrotnej. Skorzystałem, ulżyłem
układowi pokarmowemu i rozrodczemu, spluwając na koniec z fantazją.
Fantazja była ok, ale celności brakło i ślina spływała po
kaflach popędzana grawitacją. Co mi tam. To-już-nie-mój Zakład!
Obóz
numer jeden zaplanowałem na drugim piętrze. Sala konferencyjna. Ta
dla mniej ważnych spraw pracowniczych, wewnętrznych, a na co dzień
jadalnia w której co bardziej zuchwali spożywali drugie (ponoć)
śniadanie, kosztem czasu pracy. Zwykle stołówka świeciła
pustkami, lecz dzisiaj behapowiec szkolił parę studentek, którym
szkolenie przydawało rumieńców i chichotów sięgających nawet
mojej skołatanej duszyczki. Trzeba było mi zostać behapowcem i
rozprawiać się z ignorancją młodzieży, a nie leźć na ścięcie.
Obóz minąłem w stylu lekkoatletycznym. Szedłem „na lekko”,
bez sprzętu, namiotów, butli tlenowych i aklimatyzacji. Nie było
już wyjścia. I tak minąłem najmarniej dwie strefy. Jeżeli pójdę
jednym ciągiem, powinienem wrócić, zanim organizm zorientuje się,
że został oszwabiony. Szczęśliwie kondycję miałem, jakbym od
dziesięciu lat swobodnie wygrywał wielkiego Rzeźnika, potrójny
trójtriatlon i zawody ajronmena.
Siódme
piętro zastało mnie skołowanego. Rzadsze powietrze robiło swoje.
Krew rozcieńczona, kipiąca, pieniła się szumiąc w uszach i
tętniąc w nozdrzach. Płace? Zignorowały mnie kompletnie. Matki
Boskiej Pieniężnej było zaledwie tydzień temu, więc nie mogłem
być na prawie. Co innego Kadry? Biuściaste, nieufne, żeby nie
powiedzieć wrogie skontrolowały stan zewnętrzny, hipotetyczne
promile, zasadność opuszczenia stanowiska pracy i wiele, wiele
innych czynników znanych wyłącznie rasowemu profesjonaliście.
Musiałem stanowić ciało niedoskonale czarne, bo zostałem
potraktowany znieczulicą i obojętnością, co w tym przypadku było
akurat środkiem skali reakcji Organu, jakim były Kadry. Przeżyłem.
Szok. Oddychałem płytko, świadom, że niedotlenienie postępuje,
ale pospieszne łykanie będzie jeszcze gorsze, wywołując zawroty
głowy, wymioty i wykrwawianie się przez oczy, uszy i inne otwory
ciała, o których wolałbym nawet nie wspominać.
Ósme!
Osiągnąłem szczyt. Podejście szczytowe wziąłem z marszu. Teraz
zostało znaleźć kopiec, w którym zatknę chorągiew zwycięzcy i
trzasnę selfie na tle pejzażu, a może nawet Zakładowego Boga.
Właśnie. Nie przyszedłem tu nic wbijać, a tym bardziej trzaskać.
Zostałem wezwany. Raczej na „dywanik”, niż dywan. Chociaż, kto
wie. Z pierwszej wizyty pamiętałem niewiele. Spocone ręce, emocje
i… każdy wie, jak to jest, kiedy się Boga za ręce, czy nogi
ucapi. Błogosławieństwo spływało na mnie taplałem się w cieniu
wielkości niemierzalnej i nawet moja pięcioletnia córeczka była
ze mnie tak dumna, że popuściła w majteczki. Nie szkodzi,
przyniosłem wówczas ANGAŻ i mogliśmy sobie pozwolić uświnić
nie jedne, ale dwadzieścia par majtek! Ech! Pięćdziesiąt! Euforię
czuję ilekroć wspomnę, nawet teraz, choć teraz, to ten… kopniak
pożegnalny, więc może lepiej zapomnieć?
Naczelny
uniósł łeb, znaczy głowicę, tę no, głowę i przeciągnął
wzrokiem, jak laser po polu minowym. Musiał mnie zauważyć, bo
stanowiłem dysonans względem eleganckiej ściany pełnej portretów,
dyplomów i wyrazów uznania. Ja, starszy nikt. A skoro już
podniósł, to (o rany!) wystawił kły! Zamierza mnie pożreć? W
przepoconym, roboczym ubraniu? Nie, chyba nie. Pogratulowałem sobie
zrzutu przed tym widzeniem. Gdyby nie to jak nic doszłoby do
spontanicznego, niekontrolowanego wypróżnienia. A tak? Stałem i
czyhałem na najdrobniejszą szansę, by dożyć fajrantu. Ależ
duperele mi chodzą po głowie – chciałem przeżyć kolejną
minutę! Tymczasem wyszczerzony niebezpiecznie Naczelny… czyżby
się uśmiechał?
-
Panie starszy! Gratuluję! Od dziś będzie pan starszym nie tylko
wiekiem, ale i starszym kontrolerem. W trybie pilnym zostanie pan
przeszkolony, przekwalifikowany i zaszeregowany według zasług. Więc
ten, proszę mi tu nie zawracać niczego, tylko schodząc odwiedzić
Kadry, żeby dokonać aneksu w umowie. Poradzi pan sobie, prawda? Nie
darmo Zakład panu zaufał.
-
Taaa jest Panie Naczelny! – ryknąłem trzaskając obcasami, jak
żołnierz na musztrze. Wykonałem w tył zwrot i przystąpiłem do
odwrotu. Żeby tylko nie dowiedział się, że oplułem kafle w
łazience, bo awans w niczym mi nie pomoże, a kopniak będzie
bardziej soczysty niż zwykle.