sobota, 8 listopada 2025

Instynkty.

 

    Szliśmy wąską, skalną półką. Dzień miał się ku końcowi i wszyscy byliśmy mocno zmęczeni. W pionie trzymała nas świadomość, że już niedaleko do celu. Idąca za mną dziewczyna, choć dzielnie nie przyznawała się, miała dość i coraz śmielej chwytała mnie za kurtkę, albo szukała dłoni, żeby tym iluzorycznym wsparciem podeprzeć nadwątlone siły. Przede mną szedł chyba najsilniejszy z nas. Niewiele mówił, ale teren znał i prowadził pewnie. Zostało nam do pokonania ostatnie przewężenie, na które wchodziliśmy ostrożnie. Raptem kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od wygodnego i szerokiego traktu turystycznego wiodącego do schroniska. Dziewczyna chyba tylko dlatego nie upadła jeszcze na duchu, mimo że ciało ledwie mieściło się na tej półce i o komforcie, czy cieszeniu się krajobrazem mowy być nie mogło.

    - Jeszcze chwila skupienia – idący przodem odwrócił się na moment i uśmiechał się – ostatni trudny fragment i jesteśmy w domu. Już czuję jak pachnie bigos, a i kapka grzańca przyda się po takim spacerze. Co?


    Nim skończył mówić omsknęła mu się noga. Poleciały daleko w dół drobne kamyczki, a on stracił równowagę i otchłań wezwała go do siebie. Dobry humor zbladł natychmiast i twarz okryło przerażenie. Ciało wychylone poza granicę równowagi wiedziało już, że nie ma dla niego ratunku, a mimo to zdążył wyciągnąć do mnie rękę. Odruchowo chciałem ją łapać, ale strach mnie sparaliżował. Strach? Nieprawda. Nie miałem odwagi się przyznać nawet przed sobą, że na widok jego wyciągniętej ręki myśl pomknęła jak błyskawica – podam mu rękę, a on waży z dziewięćdziesiąt kilo, szarpnie mocno, polecę za nim i ta biedna dziewczyna z tyłu, trzymająca się mnie raczej kurczowo, zanim się zorientuje też będzie w drodze na dół, bo nie puści wystarczająco szybko. Zabiję nas. Mnie i ją, jeśli teraz wyciągnę rękę. Nie wyciągnąłem. Patrzyłem jak spada w przepaść, jego oczy wykrzywione nagłą nienawiścią i krzyk rozpaczy, bezradności i przerażenia tłukł się echami po wszystkich wierzchołkach. Potworność.


    - Dlaczego, dlaczego go nie złapałeś – dziewczyna dostała histerii i szarpała mnie za kurtkę – mogłeś go uratować, a tylko patrzyłeś jak spada draniu!


    - Uspokój się – grobowym głosem osadziłem ją w miejscu – Nie mogłem mu pomóc. Gdybym podał mu rękę, teraz bylibyśmy we trójkę na dole. Więc zamilcz i ciesz się, że nie zginęliśmy. A z tym widokiem będziemy musieli żyć do końca świata. Ja będę musiał. Więc, jeśli łaska, przestań się drzeć, bo został nam jeszcze kawałek, zanim będziemy bezpieczni. Musisz się opanować i iść. Nie możemy tu zostać na noc, ani wrócić. Z tyłu zostawiliśmy znacznie więcej, niż zostało. Więc otrzyj piękny nosek, te wielkie oczy i chodź, póki cokolwiek widać. Płakać będziemy dopiero na szlaku.

piątek, 7 listopada 2025

Duma nie dumanie.



    Na czternastej stronie listopadowej Gazety Rawickiej pojawił się artykuł na temat konkursu literackiego wraz z moim (zwycięskim) opowiadaniem.

Sztuka wyboru.

 

    Namalował mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na mnie. A może nie?

    

    Lata mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg, ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały. Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych. Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem. Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet z kimś tak nieudanym, jak ja.


    - Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie patrzeć?


    Postanowiłem rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny, zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas, mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.


    Wreszcie znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.


    Robiłem z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem, gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach, to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam, skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne, różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się przez jedwab bluzki.


    - Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i już.


    Uczyłem się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.


    Pani najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska ciekawskie, nie znające wstydu.


    - To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.


    Skrępowany byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by zaprzeczyć.


    - No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.


    Jej kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot lubieżników.


    - Stary! Ale miałeś branie...

    - Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?

    - Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!


    Milczałem aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo. Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł, by wyznać jej miłość.


    - Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się nie uniósł.


    - Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje wyznanie.


    - Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego pomieszczenia.


    Miałem łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów. Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja. Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?


    Kocham cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany. Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach poczułem palec.


    - Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów. Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…


    Nie dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym zszedł z obrazu. Do niej.


    - Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć. Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze kochanym, to chodź. Ze mną.

Kości ludzkości złości pościg waszmości.

 

    Dziewczynie na przystanku, spod czapki wystawał stóg włosów, którymi spokojnie mogłaby obdzielić dwie niedysponowane włosowo koleżanki. Długonoga gazela w dżinsowej minispódniczce cierpiała w porannym chłodzie, ogrzewana myślą, że już w południe zada szyku. Inna, w krótkich spodenkach ogrzewała myśli kawą z termosu. Gość w przyłbicy i zielonym garniturze kosił właśnie krawężniki, niedostrzeżony przez piękną panią, obok której usiadłem. Pani była chyba wyłączona, bo ani drgnęła w podróży i gapiła się w okulary-matrixy od wewnętrznej strony. Dopiero impuls zewnętrzny – wiadomość przychodząca w jakimś stopniu ją aktywował, lecz na krótko. Najwyraźniej wieści nie były szczególnie istotne, więc znów zapadła w letarg.


    Pryszczaty dryblas z pryszczatą dryblaską (dryblerką?) wymieniali pryszczate myśli, równie efektowne, jak ich oblicza. Kobieta bez skarpet uczyła się wprost z monitora tekstu na pamięć. Bezgłośne słowa wybiegały z ust oprawione w ekspresję mimiczną. Może ćwiczyła rolę? Nad osiedlem samoloty namalowały na niebie trójkąt równoramienny (zgadnij, gdzie jest najbliższe czynne lotnisko) i jedząc śniadanie podziwiałem jak tworzy się „naturalna” chmura. A potem przyleciał kolejny i wygląda na to, że usiłuje przekształcić tę figurę w gwiazdę Dawida. Jesli liczy na mój aplauz, to nie, dziękuję.

czwartek, 6 listopada 2025

Ula kuli się w kuli na kuligu.

 

    I tak patrzę w ciemność za oknem i myślę, że mam być grzeczny, dawać przykład i olśniewać cechami pożądanymi, pozytywnymi i nigdy, ale to nigdy nie wypinać do świata tyłka, by nie skazić go słowem nieprzystojnym, choć zło dramatycznie drzemie we mnie i zawsze jest gotowe zawłaszczyć aurę z wulgarną brutalnością.


    A potem to już tylko łysiejące wiązy, klony i jesiony. Głęboki cień pod nagą lipą, bo latarnie ostentacyjnie stoją z dala, nie chcąc mieć z lipą nic wspólnego. Dźwigam łeb skażony schematami codzienności na przystanek i jest mi doskonale obojętne, gdzie i czy w ogóle spotkam Nóżkę. Przecież nikt nie oczekuje, że zmienię bieg historii, czy chociaż okaleczę teraźniejszość czynem, bądź zaniechaniem (o co w moim przypadku łatwiej), więc żadnego znaczenia mieć nie może czas, w którym dotrę tam, gdzie zwykłem docierać z przyzwyczajenia.


    Przypomina mi się wczorajsza pani w bieli, o wzroście nie powiem nikczemnym, gdyż nieznajomej cech negatywnych absolutnie przypisywać nie powinienem, więc powiem po prostu, że wzrostu zabrakło, albo nie upominała się o tenże, z nawiązką za to rekompensując niedobory w pozostałych dostępnych osiach. Dość powiedzieć, że wcięcie talii było wyprofilowane doskonale, a tkanka miękka poniżej i powyżej podkreślała talię rasowo i w pełni profesjonalnie. I nawet bieg po pasach przy gasnącym świetle nie był w stanie urągać tej urodzie podróżującej w butach na wysokim obcasie.


    Lotnisko zamknięte na głucho, ale najwyraźniej przepływ informacji szwankuje, bo nad Miastem niemal całodobowo krążą zdezorientowani piloci i szukają kartofliska, czy coś, żeby wylądować w miarę bezpiecznie. Na wszelki wypadek już w powietrzu sprawdzają hamulce i ćwiczą zmiany biegów, co widać doskonale po smugach kondensacyjnych pojawiających się znienacka i równie niespodzianie gasnących. Może ktoś by ich wreszcie uświadomił, że nie mają czego szukać aż do Mikołaja?


    PS. Zgodnie z podejrzeniem Nóżki nie spotkałem na styku naszych światów. A słońce, gdy już wzeszło skupiło się zamiast na grzaniu, na oślepianiu ludzi.

środa, 5 listopada 2025

Ile guzów mają guźce?

 

    Mgły podpaliły noc i snują się między budynkami udając dym czekający, aż wiatr go rozproszy. Sądząc po odgłosach w koloniach ptaków doszło do zmiany turnusu i tylko parka osiedlowych kosów zajęła miejsce po jednej stronie stołu do Michałków i cierpliwie czeka aż pojawi się przeciwnik, by rozegrać partyjkę dla rozgrzewki.


    Na przystanku czeka już niskopienna kobieta o łydkach i udach umięśnionych tak, że z trudem zmieściły się w rajstopy. Autobus wlókł się i pasażerów też, jakby ogarnęła kierowcę melancholia, albo mgła stawiała opór. Nie dziwota więc, że Nóżkę trafiam już na światłach i muszę pośladki zewrzeć i krok wyciągnąć w drodze do teraźniejszości. Manekiny w ślubnych sukniach udają, że mnie nie widzą – najwyraźniej nie jestem dobrą partią.

wtorek, 4 listopada 2025

To nie perz, to nietoperz.

 

    Wróżba Na Dzień Dobry spieszyła na przystanek wyraźnie spóźniona, lecz autobus także niewyrywny, więc zdążyliśmy wszyscy. Archeopan podziwiał naprzemiennie kolby broni z okresu drugiej wojny światowej i kolana zdecydowanie powojenne, a nawet dalece postkomunistyczne. Pani wyglądająca na bokserkę kategorii koguciej zbijała wagę biegając po bulwarach, a słońce lekko popychało ją w stronę czynów wielkich, czyli wyczynów. Plac zabaw otulony liśćmi szczelnie, żeby nikt nie widział kto pod nimi korzysta z rozrywki. Pani wyprowadza na spacer sporego psa ubranego w garniturek wyjściowy – skoro już teraz trzeba go ubierać w plandekę, zimą zapewne przyjdzie otulić go kożuszkiem. Interesujące, że pies spaceruje alejkami i trawnikami, choć specjalny wybieg dla psów czeka na zasiedlenie i jest wyraźnie bezludnym i bezpsim.

Głuszce są głuche, czy ogłuszające?

 

    Ogryzek psa zamknięty w samochodzie robi za auto-alarm, pigwy ciężko trzymają się wątłych gałęzi, żeby nie potłuc brzuszków o asfaltowy chodnik, dziewczęta w galopie krzyczą do siebie po co ja tak biegnę?, Krzysztof Wielicki zerka na mnie z kasownika tramwaju i zaprasza na spotkanie o górach wysokich, kobiety w leginsach grzeją dłonie między udami, jesienny mrok podarty ostrzami reklam, starsza pani rozgląda się ostrożnie, po czym znienacka zajmuje wolne miejsce i udaje, że zawsze tam siedziała, z galerii handlowej wypływają młode, rozwydrzone i zepsute bogactwem, o językach wulgarnych, może nawet rynsztokowych, po podłodze turla się ogryzek jabłka, kobietę w rajtuzach podrywa telefon, więc stoi i rozmawia przepatrując zaokienną ciemność, drobnolatki wymieniają uśmiechy i historie o wizytach w toalecie, chłopak o pogryzionych paznokciach oswaja się z dredami i sprawdza ręką, czy jeszcze tam są, jakaś dama ustanawia rekord świata w ulicznym crossie o kulach, dziewczyna o sukience założonej na spodnie tańczy na przystanku czekając na autobus, który wreszcie przyjeżdża i jest ciepły od obfitości ludzi, obżarty księżyc zerka z wysoka na światła latarni, jakby uczył je świecenia, ogródki działkowe pogrążają się w zimowym śnie, staruszka w kolorowym berecie przypominającym łuczniczą tarczę wysiada obok cmentarza i jej głowa stanowi ruchomy cel – tylko patrzeć jakiego Wilhelma Tella, czy Robina Hooda, by skorzystali z pokusy.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Klik bez liku klika.

 

    Deszcz rozmieniony na drobne stał się niemal niewidzialny, ale podłogi piją wilgoć zachłannie i nie zawsze nadążają, więc toną bez krzyku. Na wystawie podejrzanie wychudły Budda z obwisłym biustem udziela nauk, jednak ludzie mijają go bez zauważenia. Czy można uzyskać błogosławieństwo mimochodem?

 

    Nóżka dramatycznie daleko zaszedł, kiedy się mijamy. Obciążam go bezsennością, żeby jakoś uzasadnić siebie-tam. Ludzie niepiękni, schowani w sobie gapią się w fugi chodnikowych płyt, jakby grali w klasy. Ciężko spotkać kogoś z uniesioną głową. Elektryczni kolarze w połyskujących kaskach mkną poza zasięg wzroku.

sobota, 1 listopada 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.4

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html

a po korekcie p. Anny wygląda jak niżej.


Wymarzone wakacje


Siedziałem na brzegu omszałym od wodorostów, grzałem się w południowym słońcu i beztrosko się gapiłem, jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują z niej okruchy. Absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie, serwowana całodobowo każdemu, nawet niechętnemu. Wdychałem ją, pasąc się bezwstydnie i bez umiaru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się niczym przekupki w dzień targowy, kiedy obok sołtys w gumofilcach wyzbywa się tony koperku po dumpingowych cenach, katastrofalnie rujnując rynek lokalny. Dobrze, że to nie hotelowa plaża ze zmieloną na miałki piasek skałą, bo tam sielski hałas wzbogacany jest wzmacniaczami radioodbiorników i nawoływaniem lodziarzy mozolnie brnących po kolana w piachu przez ciżbę turystów.


Podpłynął niekochany przez nikogo rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się od brzusznej strony wieloma rzędami wyposzczonych zębów i coś tam po rekiniemu do mnie szemrał. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Taki morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale bardziej nie chciało mi się ruszać, niż chciało kosztować. W końcu rekin zrozumiał daremność swoich wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińskich kucharzy. Może należało chociaż go nadgryźć?


Skała cierpiała katusze od wieków – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie, sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie rączki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastając, zatęsknią za żywą babą. Wzruszyłem ramionami: a może zatęsknią za plastikową babą? Obecnie plastik w natarciu. Furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze. Przy zamówieniu bezpośrednio u producenta można rys charakteru wybrać z katalogu, wydziwiając przy tym nad rasą czy kubaturą. Instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji do fantazji użytkownika w procesie realizacji wizji perfekcyjnej miłości, niekończącej się aż po grób. Albo po szrot – w zależności, kto pierwszy padnie pod naporem płomiennego uczucia.


Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot wynurzył się niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie. A może to glonojady były…? Nie wiem. Przepływając nieopodal, zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne gwizdałby ciężkim basem, a tak wypluł tylko grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki ma co domykać! Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na kaszalota okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On wyznawał stoicyzm, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków, i odpłynął we własną przyszłość, pogardliwie machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean przecież jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju, jaki można sobie wyobrazić.


Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Gdy popatrzeć na obie nieskończoności, to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mnie również ćmiło się w oczach, dlatego omijałem wzrokiem widnokrąg, tylko gapiłem się na fale pożerające skałę, ryzykując chorobę morską. Łowiłem okiem podrygujące ślimaki, małże i drobne, żywe świństewka czepiające się wszystkiego wystającego ponad słoną wodę. Wszystko – jak mikroskopijne krowy – zachłannie żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty. Słońce dołączyło do mnie i kontemplowało te wysiłki mieszanego towarzystwa. Mimochodem usiłowało wypalić im cechę fabryczną na plecach – słońce do Unii nie należy i żadnych metek czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala piętno ogniem, jak to drzewiej bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie zepsutą rybą i skisłą zieleniną. Całe otoczenie nasiąkło na podobną modłę. Dopiero tam, gdzie natura uschła na pieprz, pośród skały mniej zerodowanej, wątpliwy aromacik zachowywał się ciut dyskretniej i nie atakował nozdrzy wonią przeterminowanego sushi.


Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa narwale udawały jednorożce wojujące o prymat w krainie baśni, groźnie wymachując połyskującymi mieczami. Ale czy to był prokreacyjny pojedynek o nimfę wodną w rozmiarze XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” zachwycająco przelewały się od czubka ogona aż po wypielęgnowane wąsiska, czy jedynie płocha igraszka ku uciesze ławicy zabiedzonych rybek o gabarycie stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach – to już nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie zmartwił. Szanowałem własną ignorancję, pozwalając zauważeniu pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby „a dlaczego?”. W każdym razie żadne, któremu miałbym obowiązek odpowiedzieć, siedząc na dudniącej oceanem skale. Jakieś niepozorne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, jednak żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.


Tramwaj wodny zamachał do mnie sturęczną życzliwością, turyści bowiem czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe. Ktoś pstryknął mi fotkę, którą zapewne w domowym zaciszu doprawi odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną fejsbukowej grupy wsparcia, jako że biustonosza nie miałem wcale (wzorem gwiazd Instagrama – zapomniałem), a moje zielone slipki chyba się wstydziły obcych, bo wczepiały się w te wodorosty i wyglądały, jakby ich tam wcale nie było. Może wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako ten Wodnik Szuwarek z dobranocki? Wynurzę się z piany wzorem boskiej Afrodyty? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się chce sikać albo że usiłuję zakopać pirackie perły. Szukam konchy adekwatnej do mojej kategorii wagowej i godnej dotykać stóp majestatu, żebym mógł wystąpić w całej krasie (w krasie i zielonych slipkach, dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów, telefonów i kamer, chociaż konchy nadal nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i wpasował w sztalugi własny geniusz. Szukał nieśmiertelności w wiekopomnym dziele o formacie naturalnym i pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” – za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli tylko malarzowi wystarczy cierpliwości, by wstrzymać się z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że motorniczy zlitował się, otrąbił gawiedź i powiódł w odmęty wizytować kolejnych robinsonów.


Uff… Spociłem się z tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły na mnie wytęsknioną lagunę. Wytrwale prasowałem własnymi pośladkami oceaniczne mchy, którymi niezbyt hojnie okryte zostały kamienne wypukłości. Warstwa dobrana zbyt skąpo do moich upodobań siedziskowych sprawiała, że zaczynałem odczuwać dyskomfort na zapleczu. Nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności również brak oparcia, baru i kelnera w trzcinowej spódniczce, który przyniósłby szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie wyparował, zanim zacznie przemierzać ścieżki krwiobiegu konsumenta, czyli mnie. Przez resztę roku byłem niewolnikiem świata luksusu i wielogwiazdkowej cywilizacji, wymagając wsparcia zaawansowanych technologii do degustacji romantycznych uniesień, lecz moja destynacja bieżąca była od nich najwyraźniej wolna.


Choć dzień jeszcze nie minął, słońce już wytopiło ze mnie ostatnie, skrzętnie ukrywane przed światem miligramy tłuszczu i wody. Pod stopami szerzyła się geologia brutalna i twarda, obok dryfował świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią wywołać obrzydzenie kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schła i ciemniała w takim tempie, że cokolwiek poniżej lodowej kąpieli w ptasim mleczku w ogóle w grę nie wchodziło. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości – zachwyciłbym karnacją. Jednak strefa komfortu oddalała się w panice ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną, monotonną codzienność. Ogarnęła mnie rozpaczliwa dychotomia: czułem się tak miękki, że można było mną świeżutkie bułki smarować nawet szczerbatym widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która może potrwać najbliższe pięćset lat…


A ja, głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień w raju to za mało?