Namalował
mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak
się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął
o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo
Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na
mnie. A może nie?
Lata
mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i
wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie
mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg,
ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że
ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie
dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały.
Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się
starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił
mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może
czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą
wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki
podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć
do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich
nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że
ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły
spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych.
Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja
cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli
jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem.
Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących
nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już
tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet
z kimś tak nieudanym, jak ja.
-
Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym
kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie
patrzeć?
Postanowiłem
rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z
wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny,
zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały
spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich
anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich
żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego
ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w
lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas,
mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć
mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i
inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie
chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy
skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.
Wreszcie
znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili
na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale
najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła
obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła
do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać
we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak
wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.
Robiłem
z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale
nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo
stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem
nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej
miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem,
gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach,
to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam,
skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna
ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne,
różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła
się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała
niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się
przez jedwab bluzki.
-
Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i
już.
Uczyłem
się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok
i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże
pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie
palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt
obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka
była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę
moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem
wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko
kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.
Pani
najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć
wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się
wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i
miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska
ciekawskie, nie znające wstydu.
-
To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć
moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt
tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby
głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki
chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.
Skrępowany
byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały
moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak
rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak
miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale
nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w
czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał
wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej
starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro
słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by
zaprzeczyć.
-
No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i
nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a
ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że
przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.
Jej
kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot
lubieżników.
-
Stary! Ale miałeś branie...
- Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?
-
Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!
Milczałem
aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi
oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo.
Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z
drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym
wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by
wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na
zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej
kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i
wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie
garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki
pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł,
by wyznać jej miłość.
-
Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się
nie uniósł.
-
Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje
wyznanie.
-
Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego
pomieszczenia.
Miałem
łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem
próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie
widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów.
Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem
wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja.
Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie
oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?
„Kocham
cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany.
Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach
poczułem palec.
-
Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja
ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów.
Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…
Nie
dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył
pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się
dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym
zszedł z obrazu. Do niej.
-
Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz
Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć.
Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze
kochanym, to chodź. Ze mną.