Tańczyła mnąc w dłoni klapę marynarki dyskretnie pachnącej lawendą, przeciw molom, które częściej z niej korzystały niż ja. Popatrzyłem na tę dłoń, słabą, o skórze pomarszczonej, pełnej plam i pachnącej mydłem. Jej głowa nie była siwa. Ten czas dawno już minęła. Dziś jej włosy były białe, rzadkie i spod nich przeświecała skóra malutkiej głowy z uchem wetkniętym w kieszonkę marynarki zamiast poszetki.
Trzymałem ją mocno, a Cohen swoim matowym głosem namawiał mnie, żebym tańczył po kres. Miłości, a może życia. Sumowaliśmy wzrok, żeby dostrzec kraniec parkietu, a słuchem omijaliśmy szyderców siedzących przy stolikach zastawionych tak, że brakłoby jednej emerytury na rachunek bez napiwku. Przy naszym… Wstyd się przyznać, ale szklanka wody i druga z niedopitą herbatą. Za to na parkiecie byliśmy sami. Nic to, że orkiestrę zastąpiły wielkie, czarne głośniki, dyszące dźwiękami z płyty kompaktowej, że róże w wazonach były sztuczne, a kelnerzy więcej energii poświęcali zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, niż obsłudze biedniejszych stolików.
Jej drugą dłoń trzymałem w swojej, a kiedy poczułem, że płacze – pocałowałem ją. Światło litościwie nie przesadzało z oświetleniem, więc uniosłem delikatnie jej brodę, by popatrzyła na mnie i skosztowałem tych łez.
- Nie – szepnęła pomiędzy mnóstwem wielokropków – to nic, ja tylko, tak bardzo nie pamiętałam, a przecież kiedyś.
Moje usta nie były już tak sprawne i szybkie, a łez nie ubywało. Wcale nie były gorzkie. Może lekko słonawe, jak bób gotowany chwile zbyt długą. Sięgałem po kolejne, a ona patrzyła na mnie oczyma wypłukanymi z koloru przez lata użytkowania. Blade najlepiej oddawało ich barwę, i nieważne, jakie tło miały, bo straciły je podobnie do barwy grzywki. Ja też wiedziałem, co znaczy kiedyś. Okropne słowo. Ci, przy stolikach milionerów też wiedzieli, ale dla nich kiedyś było odległą przyszłością, a dla nas wątłym wspomnieniem czającym się w cieniu pamięci pokruszonej, pokaleczonej, zagubionej i niepewnej.
Cohen robił co mógł, ale nie był Bogiem. Może to ciepło, może determinacja, ale przecież, kiedy znów zaproponował chrypką tańcz mnie, poczułem, jak jej biodra przesiadły się w czasie i zakołysały się delikatnie, niczym łódka tknięta ruchem wody. Dłoń rozprostowała się i puściła klapę, wsunęła się pod marynarkę i sięgnęła koszuli. Serce przyspieszyło, a kręgosłup zapomniał o latach niewdzięcznej pracy. Stopy już nie szurały po parkiecie, a skąd wzięły siłę, nie musiałem wiedzieć. Zerknąłem jej w oczy i patrzyłem, jak wracają barwy na całą twarz. Oczy… Tak, były niebieskie, jak wtedy, kiedy pierwszy raz pozwoliła mi trzymać twarz w dłoniach. I włosy. Niby zwykłe, brązowe, nie znające farb, czy lakierów, ale piękne w swojej naturalności. Usta wypełniły się, a na policzkach pojawił rumieniec i na pewno nie z wysiłku.
- Tańcz mnie! - śpiewała cichutko i Cohen duszę by oddał, żeby śpiewać tak pięknie.
Przy stolikach ucichły nieprzyjazne komentarze, może nawet szepty. Za nic nie oderwałbym wzroku od tej twarzy. Niech ich szlag trafi, niech robią co chcą, nie zepsują tej chwili, bo jest idealna. Tańcz mnie, powiedziała, a ja z każdym krokiem czułem, jak mięśniom wracają siły witalne. Już nie dreptaliśmy staruszkowym krokiem. Teraz wirowaliśmy, aż jej sukienka zataczała koła odsłaniając nogi. Wiedziałem, że żaden szyderca nie znajdzie na nich skazy. Niech siedzą i zazdroszczą. Niech robią co chcą – tańcz mnie!
Cohen zmęczył się już propozycjami i najwyraźniej chciał gdzieś przysiąść na szklaneczkę whisky z lodem, czy inną rozpustę. Skończyły mu się słowa, a nam wciąż było mało.
- Zapłacimy za to szaleństwo – szepnęła, a jej drobna dłoń zacisnęła się na koszuli – zapłacimy, ale nie będę żałowała.
- Ani ja – przyzwyczajony bylem, że widzi dalej ode mnie i bardzo rzadko się myli.
Stanęliśmy na parkiecie, a od strony stolików doszły nas ciche oklaski. Patrzyłem jak jej oczy gasną. Jak kolory cofają się, bo przyszły jedynie na chwilę, na moment w czasie, który pochłonął wszystko. Każde źdźbło, ostatnie ziarnko energii przeciekające uchem klepsydry. Oparła się o mnie. Ciężko, ale z uśmiechem. A potem zaczęła się zsuwać, a moje ręce nie miały siły jej powstrzymać. Choć wątła, była dla starczych dłoni za ciężka. Robiłem co mogłem, ale niewiele mogłem.
- Dziękuję – szepnęła, a może tylko mi się wydawało?
Zamknęła oczy po raz ostatni. Tym razem łzy wyszły ze mnie. Klęczałem obok, a od stolików zerwał się ktoś, rozumiejąc powagę sytuacji. Powieki miałem tak ciężkie, że musiałem choć na chwilę je zamknąć, a przecież się bałem. Bałem się, że kiedy to zrobię, nie znajdę sił, by je znów otworzyć.
- Przepraszam – szepnąłem zawstydzony, zamykając je – Już nie zdołam nawet zapłacić rachunku.