sobota, 5 lipca 2025

Dobre wychowanie.

 

    Tańczyła mnąc w dłoni klapę marynarki dyskretnie pachnącej lawendą, przeciw molom, które częściej z niej korzystały niż ja. Popatrzyłem na tę dłoń, słabą, o skórze pomarszczonej, pełnej plam i pachnącej mydłem. Jej głowa nie była siwa. Ten czas dawno już minęła. Dziś jej włosy były białe, rzadkie i spod nich przeświecała skóra malutkiej głowy z uchem wetkniętym w kieszonkę marynarki zamiast poszetki.


    Trzymałem ją mocno, a Cohen swoim matowym głosem namawiał mnie, żebym tańczył po kres. Miłości, a może życia. Sumowaliśmy wzrok, żeby dostrzec kraniec parkietu, a słuchem omijaliśmy szyderców siedzących przy stolikach zastawionych tak, że brakłoby jednej emerytury na rachunek bez napiwku. Przy naszym… Wstyd się przyznać, ale szklanka wody i druga z niedopitą herbatą. Za to na parkiecie byliśmy sami. Nic to, że orkiestrę zastąpiły wielkie, czarne głośniki, dyszące dźwiękami z płyty kompaktowej, że róże w wazonach były sztuczne, a kelnerzy więcej energii poświęcali zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, niż obsłudze biedniejszych stolików.


    Jej drugą dłoń trzymałem w swojej, a kiedy poczułem, że płacze – pocałowałem ją. Światło litościwie nie przesadzało z oświetleniem, więc uniosłem delikatnie jej brodę, by popatrzyła na mnie i skosztowałem tych łez.


    - Nie – szepnęła pomiędzy mnóstwem wielokropków – to nic, ja tylko, tak bardzo nie pamiętałam, a przecież kiedyś.


    Moje usta nie były już tak sprawne i szybkie, a łez nie ubywało. Wcale nie były gorzkie. Może lekko słonawe, jak bób gotowany chwile zbyt długą. Sięgałem po kolejne, a ona patrzyła na mnie oczyma wypłukanymi z koloru przez lata użytkowania. Blade najlepiej oddawało ich barwę, i nieważne, jakie tło miały, bo straciły je podobnie do barwy grzywki. Ja też wiedziałem, co znaczy kiedyś. Okropne słowo. Ci, przy stolikach milionerów też wiedzieli, ale dla nich kiedyś było odległą przyszłością, a dla nas wątłym wspomnieniem czającym się w cieniu pamięci pokruszonej, pokaleczonej, zagubionej i niepewnej.


    Cohen robił co mógł, ale nie był Bogiem. Może to ciepło, może determinacja, ale przecież, kiedy znów zaproponował chrypką tańcz mnie, poczułem, jak jej biodra przesiadły się w czasie i zakołysały się delikatnie, niczym łódka tknięta ruchem wody. Dłoń rozprostowała się i puściła klapę, wsunęła się pod marynarkę i sięgnęła koszuli. Serce przyspieszyło, a kręgosłup zapomniał o latach niewdzięcznej pracy. Stopy już nie szurały po parkiecie, a skąd wzięły siłę, nie musiałem wiedzieć. Zerknąłem jej w oczy i patrzyłem, jak wracają barwy na całą twarz. Oczy… Tak, były niebieskie, jak wtedy, kiedy pierwszy raz pozwoliła mi trzymać twarz w dłoniach. I włosy. Niby zwykłe, brązowe, nie znające farb, czy lakierów, ale piękne w swojej naturalności. Usta wypełniły się, a na policzkach pojawił rumieniec i na pewno nie z wysiłku.


    - Tańcz mnie! - śpiewała cichutko i Cohen duszę by oddał, żeby śpiewać tak pięknie.


    Przy stolikach ucichły nieprzyjazne komentarze, może nawet szepty. Za nic nie oderwałbym wzroku od tej twarzy. Niech ich szlag trafi, niech robią co chcą, nie zepsują tej chwili, bo jest idealna. Tańcz mnie, powiedziała, a ja z każdym krokiem czułem, jak mięśniom wracają siły witalne. Już nie dreptaliśmy staruszkowym krokiem. Teraz wirowaliśmy, aż jej sukienka zataczała koła odsłaniając nogi. Wiedziałem, że żaden szyderca nie znajdzie na nich skazy. Niech siedzą i zazdroszczą. Niech robią co chcą – tańcz mnie!


    Cohen zmęczył się już propozycjami i najwyraźniej chciał gdzieś przysiąść na szklaneczkę whisky z lodem, czy inną rozpustę. Skończyły mu się słowa, a nam wciąż było mało.


    - Zapłacimy za to szaleństwo – szepnęła, a jej drobna dłoń zacisnęła się na koszuli – zapłacimy, ale nie będę żałowała.


    - Ani ja – przyzwyczajony bylem, że widzi dalej ode mnie i bardzo rzadko się myli.


    Stanęliśmy na parkiecie, a od strony stolików doszły nas ciche oklaski. Patrzyłem jak jej oczy gasną. Jak kolory cofają się, bo przyszły jedynie na chwilę, na moment w czasie, który pochłonął wszystko. Każde źdźbło, ostatnie ziarnko energii przeciekające uchem klepsydry. Oparła się o mnie. Ciężko, ale z uśmiechem. A potem zaczęła się zsuwać, a moje ręce nie miały siły jej powstrzymać. Choć wątła, była dla starczych dłoni za ciężka. Robiłem co mogłem, ale niewiele mogłem.


    - Dziękuję – szepnęła, a może tylko mi się wydawało?


    Zamknęła oczy po raz ostatni. Tym razem łzy wyszły ze mnie. Klęczałem obok, a od stolików zerwał się ktoś, rozumiejąc powagę sytuacji. Powieki miałem tak ciężkie, że musiałem choć na chwilę je zamknąć, a przecież się bałem. Bałem się, że kiedy to zrobię, nie znajdę sił, by je znów otworzyć.


    - Przepraszam – szepnąłem zawstydzony, zamykając je – Już nie zdołam nawet zapłacić rachunku.

Ekstrakt o skuteczności egzorcyzmu.

 

    Położył mi ręce na ramionach i obiecał, że uzdrowi, że oczyści moje ciało nawet z grzechu pierworodnego. Bez ostrzeżenia wstąpił w niego szatan; gwałcił mnie, a kiedy ochrypłem z bólu, otarł mi twarz z potu i łez, podniósł ją za brodę i zapytał:


    - Teraz widzisz zło, które w tobie siedziało?

Wydział działa, więc wydzielił działki pod działa.

 

    Dziewczynka miała chłopca przyklejonego do ciała, kółko w nosie, podwiązki na ramionach, cellulit wszędzie i pośladki na wierzchu, kiedy nie były w objęciach lubego. Otaczało ich rodzinnie towarzystwo królów życia, raczących się piwkiem z flaszki na przystanku, hałasując rozkosznie, gruchając, klnąć i ignorując otoczenie. Straganiarz z czerwonym nosem beształ Azjatów zbyt głośno komentujących dostawę trucheł kurczaczych do budki z egzotycznym menu, tłumacząc kolejkowiczom, że oni i tak nawet słowa nie rozumieją. Starsze panie, czasami w asyście starszych panów głaskały ukradkiem młode kartofelki i wymyślały im, bo takie wielkie, jak na placki, albo małe jak orzeszki (laskowe jak mniemam). Kwiaty z własnej uprawy sprzedawały się z litrowych słoików stojących gdzieś przy skrzyżowaniu, podobnie jak garść agrestu, czy porzeczek. Ciepełko wytapiało nadmiarowy tłuszczyk demokratycznie, nie wnikając w wiek, płeć, czy preferencje w dowolnej dyscyplinie. Lato w pełni – gdzieniegdzie kompletnie już się wyprzedały truskawki, a reszta owoców omdlewa na straganach, ociekając sokami.


    Sąsiad, najwyraźniej porażony faktem posiadania przez piękną sąsiadkę stadka dwu-psowego postanowił własny dwupak rozbudować i teraz chodzi dumnie po osiedlu z trójcą, która jak wiadomo jest doskonałością i świętością. Sąsiadka jeszcze nie wie, więc uśmiechała się patrząc, jak starego wyjadacza podgryza świeżo nabyty narybek.

piątek, 4 lipca 2025

Wisienka – powieszona niewiasta.

 

    Pani licząca sobie dobrych parę krzyżyków postanowiła zawieźć je do centrum. Hulajnogą. Sprzęt bez protestu przyjął krzyżyki i przynależne im kilogramy, po czym pani pomknęła jak strzała, choć przy jej kształcie bardziej jak snookerowa kula za pięć punktów. W autobusie półkolonijne dzieci pod okiem krągłej opiekunki przebierały się, albo gaworzyły o trudnym losie półkolonisty i innych ważnych sprawach.


    Gdzieś po drodze uśmiecham się do słowa CLUTCHE, niestety wymalowanego zgrabną czcionką na murze. Przede mną siedzi kobieta, która bez większych inwestycji zmienia się z szarej myszki w piękność – wystarczyło się uśmiechnąć. Nawet nie do kogoś konkretnego, tylko do własnych myśli. Gdy wysiadłem i drałowałem parkiem spotykam ekstremalnie ostrzyżonego gościa, który w marszu podnosił śmieci z alejki i pchał je do kubełków. Kolejny napis na kolejnym murze – „Burżuazja czuje się dobrze” plus korona powyżej malunku.


    Lepiej chyba zerkać na kobiety, a tej urody nie brakowało. Stała jakoś tak dziwacznie, że wyglądała, jakby przepchnęła pupę pod pępek. Nogi w iksy, wypchnięte biodra, ściśnięte pośladki… trudna sztuka, ale się udało. Upał rozbiera wszystkich, bez wyjątku. Ci bardziej oporni są również bardziej spoceni i poirytowani. A jak się patrzy, to można spotkać obcokrajowca w czerwonej czapeczce z białymi bokobrodami, względnie dziewczęta w szortach-stringach, bo inaczej tego nie umiem nazwać. Z dżinsów wykraja się krótkie spodenki, po czym wydłubuje się nitki tak długo, aż zostanie pasek, zamek i kieszenie. Reszta to frędzle, które można, ale nie trzeba przystrzyc.


    Do zdumień dokładam kolejne, nawracające jak grypa. Można z odległych stron przyjechać do Miasta i karmić sę w Mc Donaldzie. Ale po co? Szczególnie, że Miasto zebrało właśnie dwadzieścia dwa gastronomiczne wyróżnienia od pana Michelina. Biało-czarna biznesłomenka (brzmi równie idiotycznie jak przedsiębiorczyni, czyli jest ok), piękna i niedostępna, niczym żmijka wysuwając języczek bada teren. Dwadzieścia czerwonych szponów zniechęcało do konwersacji, a krwistoczerwone wargi połyskujące świeżością sugerującą surową wątrobę na lancz sprawiły, że nawet pisałem szeptem, żeby nie rozjuszyć.


    Zadowolona z siebie dziewczyna wyhodowała na głowie pięknego baranka. Czarnego, ale bez różków. Za to dwaj budowlańcy usunęli się w cień trzech sosenek i tam oddawali się kanikule po znojnej robocie. Aż mi się zamruczało: „Siedzieliśmy pod jodłą i dobrze nam się wiodło”.

Ściskając w ręku...

 

    Nie orientowałem się, czy w pobliskim (brzmi jak nijakim, albo nawet podejrzanym) dyskoncie trwa Wielkie Promo, czy też grasują stadami Niewielkie Promki. Za to wiedziałem doskonale, że w domu kończyła się chemia gospodarcza, papiery do wszystkiego i nie tylko, chustki, ręczniki i różne takie, z rzadka wspominane na stronkach co zacniejszych influencerów. Ale – życie trwa i wypróżniać się trzeba, więc uderzyłem z samego rana, nim konkurencja mogłaby mnie wyprzedzić. Pomknąłem rączo, jak Orient-express po pokonaniu dyplomatycznych przeszkód.


    Bez specjalnej napinki posiadłem pożądane dobra materialne, a kozacka dziewucha z wielką wprawą i werwą godną bogatszych zakupów – zeskanowała nabytek. Jako szanujący się obywatel zainkasowałem paragon w zamian za bilet NBP z lekką górką w grosiwie brzęczącym malizną. Paragon z szacunkiem ułożyłem w kołysce siat i toreb wszelakich, zamierzając onym napawać się, gdy przyjdzie czas.


    Dość powiedzieć, że czas nastał, więc usiadłem do lektury (niby po fakcie, ale opatentowałem na użytek własny metodę – raz nacięty, drugi raz nie pozwoli i zmieni zakład, choćby na wrażą konkurencję). Czytając popadłem w stany lekkie i niepoważne. Jak prostak jakiś. Okazało się, że za moją żywiołową rozrzutność dyskont zaproponował mi rabat (może nawet RABAT). Zgodnie z czcionką nie tą mniejszą, ale tą zwykłą, dyskont zaproponował mi układ. Jeśli wydam cokolwiek ponad 29 złociszy, to zapłaci za mnie piętnaście z przyszłego rachunku.


    - Cudnie! - pomyślałem – Chwali się troska o dobro klienteli.


    Czytałem dalej, żeby w pół drogi nie stanąć na poboczu. Okazało się, że rabat mogę (a nawet powinienem, żeby nie zmarnotrawić łaskawości zakładu) zrealizować dopiero w przyszłym tygodniu, jednak wyłącznie w sklepie wskazanym na paragonie.


    - Warto było czytać skrupulatnie! - byłem z siebie tak dumny, że mało kupy nie zerżnąłem z tej wielkiej radości i doczytałem adres – w Mszczonowie!


    Błyskawicznie zatrudniłem GPS, Google, SI i co tylko się dało, żeby wirtualnie zapowiedzieć swoją obecność. Trzysta czternaście kilometrów! Zaledwie! Można powiedzieć zaraz za płotem. Dyskont usiłuje obudzić we mnie ducha turystycznego, nadmuchać mnie i posłać w drogę. Może tam właśnie czeka na mnie początek reszty mojego istnienia? Albo coś jeszcze bardziej imponującego? Bo gwarantowany piętnastak to chyba ciut przymało, żeby na taką beztroskę sobie pozwalać? Czy nie?


    Po co (prócz piętnastaka) warto jechać do Mszczonowa?

Liżę bliżej.

 

    Rowery zbiły się w ciasną grupkę, by przetrwać noc. Samotność w mroku może wydawać się zbyt niesamowita, by ją konsumować w pojedynkę. Co innego za dnia. Wtedy, to już nie heroizm, a najwyżej kaprys, poza, wybór. Jeden z nich noc ukąsiła boleśnie i stracił siodełko. Gdyby był sam, być może zaginąłby bez wieści cały.


    Kozacka sprzątaczka w roboczych barwach ociera rynki klatek schodowych na parterze w takim tempie, jakby chciała skończyć pracę w kwadrans. Uśmiecham się, bo ta przynajmniej jest skromna i cicha. Wróble toczą spory gdzieś dalej i zastanawiają się, jak napocząć dzień, by się przedwcześnie nie zmęczyć. Sroka balansuje tańcząc na piorunochronie, a ja czekam na czarną pszczołę, jednak nie nachalnie. Kobiety solidnie osadzone w łożyskach bioder, odziane w róż komponują zakupy tak, by ukręcić z nich jakiś zgrabny obiad, może nawet wyszukany. Temperatura jeszcze nie wygryza dziur w kulturze przechodniów, a niebo gęste od podejrzeń, że być może skapnie na ziemię… tę ziemię.


    Jedni życzą mi dobrego dnia, inni, żeby już się skończył, choć jeszcze się nie zaczął. Nonszalancko zgadzam się z każdą wersją zdarzeń, mając świadomość braku wpływu na upływ czasu.

czwartek, 3 lipca 2025

Kreda z Kredytem spłodzili Kreta kretyna.

 

    Intencje pana obsikującego latarnię na urągającej zdrowemu rozsądkowi pętli autobusowej w środku osiedla mieszkaniowego nie były jasne. Poczuł się psem i uwolnił od nadmiaru płynów? Podlewał, żeby latarnia jeszcze urosła? A może chciał by skorodował u nasady i przewróciła się? W autobusie zerkam na pięknie opalone ciała i te, które w życiu słońca nie spotkały, a to znak, że wakacje trwają w najlepsze, ale nie każdy zdążył się w nie zanurzyć.


    Kobieta-komiks miała na łydce wytatuowaną rodzinę jeży od strony brzusznej, a nad głową już im wisiały skrzyżowane topory. Tu również nie potrafiłem odkryć przesłanek, dla popełnienia takiego czynu, więc gapiłem się przez okno. Starsi mkną do właśnie otworzonych piekarni po świeży chlebuś, młodsi wybierają kawkę-łamane-na-piwko w „Żabce”.


    Na skrzyżowaniu, w jednym czasie realizowało rozkłady jazdy co najmniej osiem tramwajów. Z powietrza musiało to wyglądać jak tarło węgorzy, szczupaków, czy jesiotrów. A jeśli mamusia ma więcej falbanek na sobie niż córeczka, to to coś znaczy? Ech! Jakiś dziś niedomyślny jestem, więc może lepiej już skończę.

Odezwa.

 

    I tak! Nie wiem, co się dzieje, ale skoro patrzę, to widzę, choć nie rozumiem co widzę, więc snuję spiskowe teorie, co wychodzi mi lepiej, niż sprzątanie szafy.


    Blog posiada wbudowany system liczenia wizyt, który gdzieś tam ma zaszytą możliwość wyłączenia z liczenia wejść własnych, co kiedyś uczyniłem grzebiąc w rozmaitych ustawieniach sam nie wiem jak, bo nie znoszę takiego grzebania. Ale zrobiłem, pamiętam, że zrobiłem i teraz, kiedy zerknę w statystyki, wiem, że zliczają nie moje wizyty.


    I to dopiero jest dziwne. Był taki czas, a pisać zacząłem dwadzieścia trzy lata temu, że wejść było na poziomie 50-150 dziennie, miesięcznie kończąc w przedziale 2-3 tys. Trochę się później zmieniło, może dlatego, że pisałem więcej i wejść przyrosło do 4-6 tys miesięcznie.


    Ale od około roku reguły poszły precz. Teraz jest tego od dwóch do szesnastu tysięcy i nie zależy to od ilości, jakości i częstotliwości pojawiania się treści. Więc śledzę, co się dzieje na poziomach dziennych i pozwalam sobie na zdumienia, ale i znaki zapytania.


    Połowa miesiąca przebiega jak wcześniej i zależy od pojawiania się nowych słów z „osiągami” 50-300 wejść. Drugie dwa, to jakieś szaleństwo – 1300-2900 absolutnie bez przyczyny. Co się dzieje? Mało tego. Im więcej wejść, tym mniej komentarzy.


    Podejrzewam sztuczną inteligencję. O to, że się uczy. U mnie. Albo kradnie pomysły. Albo szpieguje mnie i sprawdza wątki niepozorne, poszukując odstępstw od przyjętych reguł. Bez względu na to, co robi, szuka z pobudek niehumanitarnych. Wiadomo – z humanizmu nic nie ma w sobie, bo jest sztuczna. Jak miód. Niby słodki, ale sztuczny, więc nie miód, tylko nazwą omamia naiwnych.


    Te! Sztuczna! Odwal się ode mnie i paś się gdzie indziej! To nieładnie. Mamusia ci nie powiedziała? Masz chyba mamusię co? Idź i zapytaj, powie ci co myśli o podglądaniu i odławianiu skwarków z cudzego talerza.

środa, 2 lipca 2025

Na zgodę gody godne godła.

 

    Od świtu mój wzrok potyka się na obrazach kobiet o biodrach zbudowanych z rozmachem pozwalającym udźwignąć niebagatelny ciężar nadziei uwarunkowanych genetycznie. Nie wiem, co dźwigały, ale było tego naprawdę dużo. Skoro już być piękną, to czemu nie na wielką skalę?


    Absurdalnie przycięte trawniki łysieją w okamgnieniu na chwałę harmonogramu, który wykazał konieczność cięcia podczas fali upałów. Znikają maki, żywokosty, wrotycze, krwawniki, wyka ptasia i taka masa bezimiennych chwastów, że aż przykro patrzeć. Kobiety porzuciły czerń na rzecz bardziej optymistycznych kolorów. Dobiega mnie niezidentyfikowany zapach, który przyswoiłbym chętnie, lecz nie wiem, czy dobiega ze strony faceta, który na stronie powitalnej monitora ma wołami wykrwawiony napis KURDE, czy od zachwycająco puchatej pani, a przecież jawnie węszył nie będę. I już się nie dowiem, bo wysiadły obie istoty razem i tylko gasnąca smużka przez chwilę meandrowała po wnętrzu.


    Już-Nie-Ruda Kobra podążała chwacko śladem pięknie opalonych pośladków zdobiących zaplecze wysokopiennej kobiety. Czapla z niemożliwą cierpliwością sterczała na rzecznej ostrodze i pilnowała, by woda rozpływała się po kanałach, aby wyspy mogły zostać wyspami. Elegantka w obcisłej minispódniczce kombinuje jak wsiadać i zsiadać z roweru, by nie wpaść w objęciu paragrafu nieobyczajności. Młode piersi odważnie eksplorują upalne Miasto, te bardziej doświadczone jeszcze korzystają z bezpiecznych przystani staników.

wtorek, 1 lipca 2025

Można oddalić się niedaleko?

 

    Kobiety pulchne jak marzenia Rembrandta walczą z porannym chłodem wypełniając ciała ciepłem cyberpapierosa. Tylko patrzeć, jak ulecą ku niebu na wzór baloników wypuszczonych z niezgrabnych, dziecięcych rączek. Potem spotykam panią z taką kolekcją biżuterii usznej, że gdyby zapragnęła ją rozbudować, najpierw musiałaby przejść operację powiększenia uszu. Krągła dziewczyna ufnie zasypia z głową na ramieniu sporego chłopca, nieświadomie mijając wyboje i zakręty.


    Znienacka popołudnie przesycone spoconymi frytkami i dziewczyna pachnąca mydłem – tak po prostu. Czarne rajstopy kpią z pogody, udając, że temperatura jest jednocyfrowa, a rząd dziesiątek nie ma dostępu. Był taki czas, kiedy najgłośniejszą nacją w Rynku byli Niemcy. Teraz palmę pierwszeństwa zawłaszczyli Kozacy, którzy przy okazji stali się być może nacją najliczniejszą. A w autobusie pojawiła się nadzieja na męskie siniaczki. Niestety, przy uważniejszym spojrzeniu okazały się być raczej krwiakami na szyi, wyglądając jak graficzny instruktaż skutecznego duszenia. Chłopak był w towarzystwie tak bardzo uśmiechniętej dziewczyny, sugerując, że to jedynie „malinki”.