Siedziałem
na kamieniach omszałych od wodorostów i gapiłem się jak fale pożerają kamienie,
drążą skałę i wyszarpują jej okruchy. Grzałem się w południowym słońcu i
absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól
jodowana naturalnie. Wdychałem i ja, chociaż żadna tu moja zasługa, już prędzej
brak wyboru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być
również nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się jak przekupki w dzień
targowy. Dobrze, że to nie plaża ze zmieloną na piasek skałą, bo tam hałas wzbogacany
jest radioodbiornikami i wzajemnym nawoływaniem pośród ciżby turystów.
Podpłynął
jakiś rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go
zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie
szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin
usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda,
uśmiechał się tym rozcięciem brzusznym, które coś tam po rekiniemu szemrało do
mnie. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Morski gawron – poradzi sobie, jak
jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym,
czy smaczny, ale ruszać nie chciało mi się bardziej, niż chciało kosztować. W
końcu zrozumiał daremność wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim,
nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińską kuchnię.
Skała
cierpiała najwyraźniej – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda
hartowała rozgrzane powierzchnie sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony.
Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi.
Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie ludziki będą lepić
te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastające rączki zatęsknią za żywą
babą. Teraz, to już wzruszyłem ramionami, bo kiedyś trzeba – może zatęsknią za
plastikową babą? Teraz plastik w natarciu i furorę robią nietoksyczne i wolne od
wad wszelakich egzemplarze, a zamawiając można rys charakteru wybrać z katalogu
wraz z rasą, i rozmiarem, a instrukcja obsługi wesprze proces programowania i
adaptacji wybranych cech „charakteru”, aby obiekt zbliżył się do pożądanego
przez użytkownika ideału.
Ciepło
i leniwie. Jakiś kaszalot przepływał niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków
i chwastami zebranymi w wiechcie, a może to glonojady były… Nie wiem. Przepływając
zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne zatrąbiłby
ciężkim basem, a tak, to wypluł grzbietem to, co przesączyło się mu przez
niedomknięte usta – taki, to ma co domykać. Ocean wpływał mu do pyska całymi
jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na niego okiem, bo ciamkał i mlaskał.
Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu
podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie
dostępu, więc i jego zignorowałem. On był chyba stoikiem, bo wzruszył tym, czym
wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków i odpłynął we własną
przyszłość machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek
oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean jakby większy
od najbardziej napuszonego pokoju jaki można sobie wyobrazić.
Słońce
szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało
od tej niebieskości wszechobecnej. Kiedy się popatrzy na obie nieskończoności
to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mi też ćmiło w oczach, dlatego
nie patrzyłem na widnokrąg, tylko gapiłem się jak fale pożerają skałę. Jakieś
ślimaki, małże, drobne żywe świństewka czepiające się czegokolwiek poza zasięgiem
słonej wody. I wszystko żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty – jak mikroskopijne
krowy. Słońce też się przyglądało owemu towarzystwu i usiłowało im cechę na
plecach wypalić – słońce do Unii nie należy i żadnych metek, czy etykiet nie wiesza
swoim krowom, tylko wypala cechę ogniem, jak to od wieków bywało. Pociągnąłem
nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie – zepsutą rybą trochę, ale w ten sam sposób
śmierdzi całe otoczenie. Dopiero tam, gdzie sucho i skały mniej zerodowane wątpliwy
aromacik zachowuje się ciut dyskretniej i nie uderza w nozdrza takim monolitycznym
koncentratem.
Gdzieś
poza zasięgiem słuchu dwa jednorożce wojowały machając szabelkami, ale czy to
był pojedynek o rusałkę XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” przelewały
się od czubka ogona, aż po wypielęgnowane wąsiska, czy taka sobie zabawa tylko,
żeby rozśmieszyć ławicę zabiedzonych rybek o rozmiarze stworzonym do bezpośredniego
konserwowania w oleju lub pomidorach, to nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie
martwił, szanowałem własną ignorancję, bo przecież – co za różnica, skoro
problem nie mój, a zauważenie mogło pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok
mnie żadne pisklę, które zapytałoby: „dlaczego?” W każdym razie żadne takie pisklę,
któremu poczuwałbym się w obowiązku udzielić odpowiedzi, siedząc samotnie na
tej dudniącej oceanem skale. Jakieś drobne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze
mnie i być może nawet pode mną i we mnie, ale żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco
głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.
Jakiś
tramwaj wodny zamachał do mnie sturęcznie, bo turyści czują się w obowiązku
machać do każdego Robinsona Crusoe, ktoś pstryknął mi fotkę i zapewne doprawi ją
odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę
się gwiazdą zaranną FB, jako że biustonosza nie miałem wcale (chyba zapomniałem),
a zielone slipki chyba się wstydziły, bo wczepiały się w te wodorosty, jakby
ich tam nie było. Może jako ten wodnik-szuwarek z dobranocki wynurzę się z
piany i wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako boska Afrodyta? Rozglądam
się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się sikać chce, albo,
że pirackie perły usiłuję zakopać gdzieś obok – szukam konchy adekwatnej do
balastu, i godnej stóp majestatu dotykać, żebym w całej krasie mógł wystąpić (w
krasie i zielonych slipkach dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać).
Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy
aparatów i kamer, chociaż konchy jeszcze nie było. Jakiś malarz ekstremalny
oblizał siedemnaście pędzli i w sztalugi się wpasował szukając nieśmiertelności
w wiekopomnym dziele (format naturalny) pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem”
za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli wystarczy cierpliwości, żeby poczekać z
aukcją do następnego milenium… Dobrze, że szyper zlitował się, obtrąbił gawiedź
i popłynęli dalej.
Uff…
Spociłem się od tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale
szukające suchego lądu znalazły we mnie przychylność. Mało brakowało, a
pomógłbym przekopywać się przez skałę, jednak leniuszek we mnie był silniejszy,
a paluszki zbyt delikatne, żeby drapać porowaty brzeg. Prasowałem własnymi
pośladkami te oceaniczne mchy, którymi przykryte zostały kamienie, ale warstwa była
zbyt skąpo dobrana do moich przyzwyczajeń i zaczynałem odczuwać już pewien
dyskomfort. Brak oparcia i baru z kelnerem w trzcinowej spódniczce niosącym
szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie
nie parował nim przemierzy ścieżki krwiobiegu konsumenta (czyli mnie) również
nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności komuś, kto przywykł do luksusu cywilizacji.
Choć
dzień nie minął, słońce wytapia ze mnie już ostatnie miligramy tłuszczu i wody,
pod stopami geologia brutalna i twarda, obok świat dorszy i stworów, które
nawet na talerzu potrafią obrzydzenie wywołać kształtem i podejrzeniami o
podwodną, niecną działalność. Skóra mi schnie i ciemnieje w takim tempie, że
cokolwiek mniej niż lodowa kąpiel w mleku w ogóle w grę nie wchodzi. Afrykańskich
przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości, zachwyciłbym
karnacją, jednak strefa komfortu oddalała się ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało
własną codzienność. Dychotomia mnie ogarnęła rozpaczliwa – czułem się tak
miękki, że można było mną bułki smarować nawet widelcem, i tak wyschnięty, że
trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała
się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która trwać mogła z pięćset lat… A
ja głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień
to mało…
Wymarzone? to ja podziękuję raczej...
OdpowiedzUsuńnie lubisz morza? czy owoców morza?
UsuńNie lubię smażyć się na plaży i tłumów wszędzie...
Usuńja również nie.
Usuńdlatego pożartowałem sobie - w ogóle morze mnie nie interesuje, poza kuchnią, bo lubię rybki.
Cholera, jak ja Ci zazdroszczę WYOBRAŹNI!
OdpowiedzUsuńwiesz... to co Ty potrafisz wypatrzyć i uchwycić kadrem - ja wymyślam. takiego łosia na przykład wymyślić nie jest łatwo. nie mam w sobie aż tyle samozaparcia, żeby zaszywać się w szuwarze w oczekiwaniu na wizytę ptaszyska, które może mieć inne pomysły na poranek i pojawić się za daleko, albo za górką, czy też po drugiej stronie trzcin. a skoro tak, to jakoś inaczej muszę sobie radzić.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńAle przyznaj, że można jednak czasami się rozgnuśnić bezkarnie:
"Są te zacisza, gdzie dusza omdlewa
w jakimś przedziwnie słodkim upojeniu;
gdzie plamy słońca kładą się na cieniu
jak złote wyspy na mórz ciemnej toni;
gdzie czasem cicho przelatuje mewa,
lub słowik z krzewów różanych zadzwoni."
("Zacisza" - K. Przerwa-Tetmajer)
Bezkarnie i trochę nudno:)
Pozdrawiam:)
a pewnie, że można.
Usuńjednak pan Tetmajer chyba częściej miewał tatrzańskie myśli niż ocean. gdyby przyszło wybierać poszedłbym tym tropem. nawet po gnuśność.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Dzięki Tobie siły i chęci wracają! Ryczę ze śmiechu na cały głos.
OdpowiedzUsuńZa zdanie " Jakiś kaszalot przepływał niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie, a może to glonojady były…" powinieneś dostać Nobla honoris causa w trybie natychmiastowym!
Aha, a glonojady to nie były - wszelcy śledziowie zaliczani w poczet tzw. glonojadów są słodkowodni.
OdpowiedzUsuńwybacz, żebym na wakacjach dokształcał się z chwastów słodkowodnych,czy jakichkolwiek. logiki brak, ale na wakacjach trzeba od niej odsapnąć odrobinkę.
Usuń