Było tak:
https://w-lustrze.blogspot.com/2018/10/zyka-mysliwska.html
a po korekcie p.Ewy jest jak niżej
Żyłka myśliwska
Świat bez smoków wydaje się absurdalnie przewidywalny, miałki i gnuśniejący. Taki rozleniwiony kocur, który cały dzień śpi, a nocą jedno oko otwiera, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i obraca się na drugi bok, żeby dokończyć to, co wcześnie rano zaczął. I spróbuj tu dziecku wytłumaczyć, że smoki to jakiś archaik wściekły i teraz zamiast nich są telewizory, gry komputerowe i audiobooki rozsiewające aktorskimi głosami resztki fantazji za grosz. Nie da się, bo po siedemset pięćdziesiątym trzecim „dlaczego” mijam z wielkim pośpiechem stan dzisiejszej wiedzy na temat kwantów, rozmiaru wszechświata w wersjach makro i mikro, a smoków wciąż nie widać i powoli wraca do mnie pierwotne, pierworodne pytanie: dlaczego?
Pięćset siedemdziesiąte czwarte „dlaczego” powoduje, że sierść na łbie pokrywa mi się nalotem łupieżu, a przypalony mózg zaczyna dopominać się chłodzenia, względnie farmakologicznego wsparcia środkami legalnie odurzającymi – z grubsza C2H5OH +H2O, gdyż bezwodna postać mogłaby bezpowrotnie doprowadzić nadwyrężony mózg na skraj autodestrukcji. A smoków jak nie było, tak nie ma. Ani w wersjach kieszonkowych, przelotnych, ulotnych, zdegenerowanych, czy podejrzanie trudnodostępnych, ani do samodzielnego rozmnażania.
Zaczynam podejrzewać, że dawno temu smoki usłyszały pytanie „dlaczego?” po raz pięćset siedemdziesiąty piąty w jednym szybkostrzelnym cyklu i skryły się poza granicami pojmowania. Obecnie tylko piękne panie rozmarzone dzieciństwem pełnym zapytań beztroskich potrafią reaktywować mitologię w treściach sprzedających się w takich ilościach, że te książkowe smoki całkowicie wyparły naturalne wypełniając niszę ewolucyjną.
Dla bezpieczeństwa postanowiłem zaimportować jakiegoś, niechby chuderlawego i z jednym tylko okiem. Żeby był i nie dopuścił do pięćset siedemdziesiątej szóstej próby podwieszenia pytajnika za trzysylabowcem, na który dostałem już alergii objawiającej się zmarszczkami, cellulitem, żylakami, czarną ospą, trądem i męskim równoważnikiem upojnego okresu. Reanimacja, fryzjer, libacja, wstrząs autoerotyczny i dwa lata wakacji w miejscu udostępnionym światu przez pana Verne’a jako sanatorium to absolutne minimum, aby przywrócić spokój mojej ignorancji.
Obłożyłem się makulaturą i studiowałem plotki na temat pokątnego handlu, szukałem czarnorynkowej giełdy, żeby się nie sfrajerować i nie przepłacić za egzemplarz wybrakowany i bez gwarancji. Jest takie miasto, gdzie budynki przypominają otwieracze do butelek, bo tamtędy podobno przelatują smoki – nie takie duże, ale malutkie – smoczki może byłoby lepiej powiedzieć, żeby być precyzyjnym. Może zminiaturyzowały pod wpływem japońskiej myśli technicznej, a może ekologiczny wątek wplątał się w genealogię olbrzymów. Choć najprawdopodobniej, to dieta sprawiła, że są teraz przeźroczyste i trudno je dostrzec okiem pozbawionym narzędzi, zmieniających percepcję w czytelny obraz. Tak to jest, kiedy żre się bambus z ryżem i popija wodą. Zamiast jak na smoka przystało baraninkę na ostro i antałek przedniego wina w kolorze żywej krwi.
Nic to. Nielegalni zeszli do głębokiego podziemia i ukrywają się przede mną jak jakaś dżdżownica. Postanowiłem pokłusować odrobinę i sprowadzić sobie takiego, który w te okienka trafia i nie narusza elementów konstrukcyjnych budynku, bo to niebagatelna zaleta. Zapisałem się na kurs ujeżdżania koni, żeby po odłowie wrócić rączo nie zważając na granice. Dziki smok, to nie krowa i paszportu zapewne nie posiada. Takie machlojki jak kwarantanna, embarga, kontrola ekologiczna, sanepid, LOP, KGB i inne instytucje pilnujące obecnego ładu społecznego nie sprzyjają – jak sądzę – inicjatywom zmierzającym do udomowienia czegoś, co zamiast loga firmowego ma odbyt i mordę, z której ciężką czkawką potrafią wylatywać ogniste kartacze ignorując zupełnie ustawy o posiadaniu broni białej, palnej, powtarzalnej, biologicznej, chemicznej, fizycznej, czy jakiejkolwiek innej. W tym przypadku broń ponoć jest przeźroczysta, a jej sympatie, czy antypatie na razie nie zostały doświadczalnie przetestowane.
Ogródek wyposażyłem w wieżę kontroli lotów z międzynarodowym lotniskiem i strefą wolnocłową na dachu, trzynastoma łazienkami, kuchnią all inclusive, apartamentami powyżej okolicznych, mocno już oswojonych cumulusów – niektóre mają już swoich adoratorów i są pieszczone przez swoich kochanków, kiedy świat śpi – i schronem przeciwatomowym wersji Bodyguard 2K18+. Oczyściłem tereny przyległe z napowietrznych sieci energetycznych. Drzewa pozbawiłem piskląt, żeby nie postarzały się przedwcześnie, rzucając okiem na kolosa lub z zazdrości nie dostały histerii, kiedy zobaczą jak się pasie smoka, i co z tego wyniknie. Bo taki wróbelek, choćby żarł całą wieczność, to w najlepszym razie osiągnie rozmiar pieprzyka na jego nosie.
Siodło mogłem przymierzyć tylko jednym końcem – tym, który pasować miał do mojego odwłoka, bo smoczego chwilowo nie miałem. Literaturze nie chciałem zanadto ufać, bo to pewnie jest tak, jak z rybami, które rosną w czasoprzestrzeni wraz z odległością od wody i wędek. Na wszelki wypadek przytroczyłem gumy od ekspandera, srebrną taśmę marki MacGyver. Kłąb sznura od snopowiązałki i szesnaście łokci gumy od majtek – w tym jeden na wypadek awarii zwieraczy, gdyby się okazało, że ujeżdżam afrykańskiego bawoła rocznik dwa tysiące trzynasty, któremu jądra spuchły od chęci kopulacji, a zamiast spełnienia doczekał się stada os żerujących na drgającym spazmatycznie narządzie.
Byłem gotów. Dopiero na miejscu przyznałem się, że zakupiłem również: kontener siatki leśnej, na motyle, sieci rybackie, siatkę do siatkówki i rakietki do badmintona. Kiedy wiedzy brakuje, trzeba wspierać się domniemaniem. Miałem rupieciarnię, którą sześć tirów właśnie wiozło ciemną nocą pomimo zakazów pod starannie wybrany, niczym nie różniący się od pozostałych budynek z dziurskiem na smoki. Z otwieraczem, w którym zamiast kapsla miał się pojawić smok, smoczek, lub smoczysko płci dowolnej – nie jestem ani rasistą, ani szowinistą, więc detale wyposażenia zwierzątka były mi doskonale obojętne. Jednak imię Kapsel wydało mi się jak najbardziej na miejscu i adoptowany, odłowiony egzemplarz już nie jest anonimowy, choć wciąż jeszcze nieschwytany.
Z pajęczą cierpliwością rozsnułem zasadzkę w otworze tak chętnie wykorzystywanym przez smoki – parkur, czy kie licho? – siadłem na zadzie i czekałem na przelot okazu. Uzbroiłem się w opakowanie wysokoprocentowej chemii, żeby nie ulec skażeniu, gdy będę siodłał bydlątko, a poza tym poprawiacz nastroju miał za zadanie umilić mi czaty. Żeby czas nie był straconym, pajęczym wzorem zająłem się wyplataniem. Wiklina trochę szeleści i gotowa byłaby spłoszyć meritum mojego pobytu, więc zająłem się robieniem z wełny merynosów jakichś sweterków, czapek dla dzieci w wieku wczesnoprzedszkolnym i szalików na kilometry bieżące.
Po merynosach przyszła pora na wielbłądy, lamy, dalmatyńczyki, krety a z braku materiału przerzuciłem się na produkcję łapaczy snów z wykorzystaniem piór gatunków zagrożonych. Zagrożenie owych gatunków było niebezpieczeństwem fundowanym sobie osobiście. Ptaszyska skubały własne kupry tak zapamiętale, że nie przerywając lotu potrafiły się rozebrać do bezwstydu, a kiedy traciły lotność szybowały wprost do woków, aby zapewnić esencjonalną treść różnokolorowej botanice poszarpanej na strzępki sprawiając wrażenie bogactwa.
Okazy albo się wyroiły, albo czekały na okres lęgowy gdzieś w Pirenejach czy w Arktyce, bo nie było ani jednego. Chińskie dzwonki milczały zaciekle od tak dawna, że może już zapomniały, jak się wydaje dźwięki, kiedy trącona szponem smoczym sieć wypełni się pożądanym egzemplarzem. Wielokrotnie smarowałem i pucowałem siodło, żeby nie urazić tego, któremu na grzbiet zamierzałem je wsadzić, bo brudziło się nieustannie. Mieliłem w zębach przekleństwa, a ono starzało się szybciej ode mnie. Z resztek wielbłądziej wełny uplotłem mu nawet kocyk, żeby je przykrywać, ale gdzie tam! – nic nie pomogło. Miałem wrażenie, że zamiast mnie na siodło wsiada smród i pylica. Metale rzadkie i gęste, ciężkie i toksyczne. Cały Mendelejew osiadał, jakby chciał się na przejażdżkę wybrać. Ja zresztą też byłem osiadły i powoli zacząłem osiągać spokój i niewzruszoność buddyjską. Kształty również, ponieważ dla niektórych gatunków zagrożonych ––zagrożeniem byłem ja z moim niezmordowanym apetytem.
Kalendarz wypiął się na mnie ze trzy razy zanim się poddałem. Teraz już tylko trwam i czekam roku przestępnego, chińskiego Roku Smoka, albo czegokolwiek, co pozwoli mi z godnością opuścić pokład i powrócić do macierzy, za swoim przewodem. Poniżej uwijały się transporty floty kontenerowej rozwożące do strefy Schengen produkty naturalne made in JA po pięć euro za sztukę. Aż przyszedł taki dzień, że azjatycki urząd skarbowy – adres nieznany, bo skrył się w szlaczkach, ale pieczęć jest czerwona i wygląda morderczo – zainteresował się moją działalnością, czy też tu, na górze, jej brakiem i postanowił za pomocą ideogramów nastraszyć mnie sądem wiekuistym i gołąbkiem w lukrze, względnie szarańczą z rodzynkami. Namówiłem swoje zasiedziałe członki do próby wykonania czynności zwanej schodzeniem z góry. Założyłem siodło na plecy i westchnąłem. Miałem na nim siedzieć, a nie być w nie ubrany. Wszystko na opak. I znikąd pomocy. Schodziłem jak jakiś zewłok nieszczęsny, zombie, albo inna karykatura życia. Strój dopełniający kowbojskiego konika ozdabiał mnie grawerowaną w motywy arabskie skórą pokrytą patyną nieudanego polowania. Kroki grały żałobnego marsza, tylko flotylla tirów święciła sukces, gdyż udało się przeciągnąć lokalny PKB na dodatnią stronę bilansu, zwalczyć głód w siedmiu najbiedniejszych okręgach i zafundować obiad dla jakiegoś miliarda sztuk azjatyckiego planktonu. Tylko smoka ani na wzór…
Musiałem chyba na głos powiedzieć, bo podszedł do mnie pan, który na moją cześć usiłował zaokrąglić skośne oczy i uczył własne usta układać się w słowa zrozumiałe dla mnie, nie mające nic wspólnego z kwadratową architekturą tutejszych literowych obrazków.
- Widzę, że SMOG pana dopadł. To niebezpieczne zajęcie. Dobrze, że pana nie przytłoczył, bo potrafi dopiec nieźle. Na pana miejscu wyszorowałbym się i to tak przez miesiąc non stop. Wy Europejczycy, to jesteście strasznie dziwni – tyle czasu siedzieć w smoczym okienku i Smoga nie zauważyć… Pan to lubi? Wdycha zamiast kokainy, czy haszyszu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz