sobota, 1 listopada 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.4

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html

a po korekcie p. Anny wygląda jak niżej.


Wymarzone wakacje


Siedziałem na brzegu omszałym od wodorostów, grzałem się w południowym słońcu i beztrosko się gapiłem, jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują z niej okruchy. Absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie, serwowana całodobowo każdemu, nawet niechętnemu. Wdychałem ją, pasąc się bezwstydnie i bez umiaru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się niczym przekupki w dzień targowy, kiedy obok sołtys w gumofilcach wyzbywa się tony koperku po dumpingowych cenach, katastrofalnie rujnując rynek lokalny. Dobrze, że to nie hotelowa plaża ze zmieloną na miałki piasek skałą, bo tam sielski hałas wzbogacany jest wzmacniaczami radioodbiorników i nawoływaniem lodziarzy mozolnie brnących po kolana w piachu przez ciżbę turystów.


Podpłynął niekochany przez nikogo rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się od brzusznej strony wieloma rzędami wyposzczonych zębów i coś tam po rekiniemu do mnie szemrał. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Taki morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale bardziej nie chciało mi się ruszać, niż chciało kosztować. W końcu rekin zrozumiał daremność swoich wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińskich kucharzy. Może należało chociaż go nadgryźć?


Skała cierpiała katusze od wieków – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie, sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie rączki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastając, zatęsknią za żywą babą. Wzruszyłem ramionami: a może zatęsknią za plastikową babą? Obecnie plastik w natarciu. Furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze. Przy zamówieniu bezpośrednio u producenta można rys charakteru wybrać z katalogu, wydziwiając przy tym nad rasą czy kubaturą. Instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji do fantazji użytkownika w procesie realizacji wizji perfekcyjnej miłości, niekończącej się aż po grób. Albo po szrot – w zależności, kto pierwszy padnie pod naporem płomiennego uczucia.


Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot wynurzył się niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie. A może to glonojady były…? Nie wiem. Przepływając nieopodal, zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne gwizdałby ciężkim basem, a tak wypluł tylko grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki ma co domykać! Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na kaszalota okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On wyznawał stoicyzm, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków, i odpłynął we własną przyszłość, pogardliwie machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean przecież jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju, jaki można sobie wyobrazić.


Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Gdy popatrzeć na obie nieskończoności, to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mnie również ćmiło się w oczach, dlatego omijałem wzrokiem widnokrąg, tylko gapiłem się na fale pożerające skałę, ryzykując chorobę morską. Łowiłem okiem podrygujące ślimaki, małże i drobne, żywe świństewka czepiające się wszystkiego wystającego ponad słoną wodę. Wszystko – jak mikroskopijne krowy – zachłannie żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty. Słońce dołączyło do mnie i kontemplowało te wysiłki mieszanego towarzystwa. Mimochodem usiłowało wypalić im cechę fabryczną na plecach – słońce do Unii nie należy i żadnych metek czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala piętno ogniem, jak to drzewiej bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie zepsutą rybą i skisłą zieleniną. Całe otoczenie nasiąkło na podobną modłę. Dopiero tam, gdzie natura uschła na pieprz, pośród skały mniej zerodowanej, wątpliwy aromacik zachowywał się ciut dyskretniej i nie atakował nozdrzy wonią przeterminowanego sushi.


Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa narwale udawały jednorożce wojujące o prymat w krainie baśni, groźnie wymachując połyskującymi mieczami. Ale czy to był prokreacyjny pojedynek o nimfę wodną w rozmiarze XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” zachwycająco przelewały się od czubka ogona aż po wypielęgnowane wąsiska, czy jedynie płocha igraszka ku uciesze ławicy zabiedzonych rybek o gabarycie stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach – to już nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie zmartwił. Szanowałem własną ignorancję, pozwalając zauważeniu pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby „a dlaczego?”. W każdym razie żadne, któremu miałbym obowiązek odpowiedzieć, siedząc na dudniącej oceanem skale. Jakieś niepozorne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, jednak żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.


Tramwaj wodny zamachał do mnie sturęczną życzliwością, turyści bowiem czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe. Ktoś pstryknął mi fotkę, którą zapewne w domowym zaciszu doprawi odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną fejsbukowej grupy wsparcia, jako że biustonosza nie miałem wcale (wzorem gwiazd Instagrama – zapomniałem), a moje zielone slipki chyba się wstydziły obcych, bo wczepiały się w te wodorosty i wyglądały, jakby ich tam wcale nie było. Może wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako ten Wodnik Szuwarek z dobranocki? Wynurzę się z piany wzorem boskiej Afrodyty? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się chce sikać albo że usiłuję zakopać pirackie perły. Szukam konchy adekwatnej do mojej kategorii wagowej i godnej dotykać stóp majestatu, żebym mógł wystąpić w całej krasie (w krasie i zielonych slipkach, dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów, telefonów i kamer, chociaż konchy nadal nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i wpasował w sztalugi własny geniusz. Szukał nieśmiertelności w wiekopomnym dziele o formacie naturalnym i pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” – za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli tylko malarzowi wystarczy cierpliwości, by wstrzymać się z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że motorniczy zlitował się, otrąbił gawiedź i powiódł w odmęty wizytować kolejnych robinsonów.


Uff… Spociłem się z tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły na mnie wytęsknioną lagunę. Wytrwale prasowałem własnymi pośladkami oceaniczne mchy, którymi niezbyt hojnie okryte zostały kamienne wypukłości. Warstwa dobrana zbyt skąpo do moich upodobań siedziskowych sprawiała, że zaczynałem odczuwać dyskomfort na zapleczu. Nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności również brak oparcia, baru i kelnera w trzcinowej spódniczce, który przyniósłby szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie wyparował, zanim zacznie przemierzać ścieżki krwiobiegu konsumenta, czyli mnie. Przez resztę roku byłem niewolnikiem świata luksusu i wielogwiazdkowej cywilizacji, wymagając wsparcia zaawansowanych technologii do degustacji romantycznych uniesień, lecz moja destynacja bieżąca była od nich najwyraźniej wolna.


Choć dzień jeszcze nie minął, słońce już wytopiło ze mnie ostatnie, skrzętnie ukrywane przed światem miligramy tłuszczu i wody. Pod stopami szerzyła się geologia brutalna i twarda, obok dryfował świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią wywołać obrzydzenie kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schła i ciemniała w takim tempie, że cokolwiek poniżej lodowej kąpieli w ptasim mleczku w ogóle w grę nie wchodziło. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości – zachwyciłbym karnacją. Jednak strefa komfortu oddalała się w panice ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną, monotonną codzienność. Ogarnęła mnie rozpaczliwa dychotomia: czułem się tak miękki, że można było mną świeżutkie bułki smarować nawet szczerbatym widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która może potrwać najbliższe pięćset lat…


A ja, głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień w raju to za mało?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz