czwartek, 14 maja 2020

Lektor.

Krążyłem skrajem chodnika, drobiąc nerwowe kroki tam i z powrotem. Czekałem na kogoś, kto spóźniał się tak skandalicznie, że musiał być kobietą, na spotkaniu której zależało mi bardziej niż sądziłem. Łaziłem bez celu, zerkając za zegarek, choć ten cynicznie twierdził, że ja już nie czekam, tylko trwonię czas. Ona po prostu nie przyszła i dziś już nie przyjdzie, więc moje stanie po próżnicy nic nowego, poza irytacją nie wniesie. Wzruszeniem ramion odpowiedziałem zegarkowi i ponowiłem krótki przemarsz i odwrót. Nie chciałem oddalać się, żeby nie przegapić, stanie w miejscu było zbyt jałowe, a mój układ nerwowy nie reagował dobrze na bezruch.

Ktoś chrząknął. Nikt istotny. Jakiś łazęga podstarzały, a właściwie, całkiem stary. Stał poza krawężnikiem chodnika na zadeptanym śmiertelnie trawniku, na którym nawet psy nie chciały się załatwiać i pilnował ceraty, z piętrzącym się stosem rupieci. Pordzewiałych, brudnych, niepotrzebnych nikomu. Rzuciłem okiem z nadmiaru czasu. Zgromadził niezły zestaw zbędnych klamotów. Szczerbaty kufel z cynowym wieczkiem, nie działające monety w słoiku, moździerz bez tłuczka, dzwonki, klamki, pordzewiałe, albo spatynowane sztućce nie od kompletu… Na przepych z second handu nie chciało mi się nawet patrzeć. Buty i szmaty dopełniały kolorytu daremnie jednak usiłując zwabić ludzkie pszczoły. Nie pachniało to wcale.

Popatrzyłem mu w oczy. Uśmiechały się i to wcale nie kpiąco, czy złośliwie. Schowane w gęstych bruzdach zmarszczek, pod brwiami, których nikt nigdy nie tknął ostrzem zdawały się być o wieczność młodsze od ich nosiciela, odzianego w rzeczy zupełnie przypadkowo dobrane. Śmietnikowa moda nie może grymasić. Ma być ciepło i wygodnie. Reszta, to fanaberia posiadaczy dostatniejszych życiorysów.

Chciałem się jakoś odwdzięczyć za ten wzrok, więc mimo wszystko zerknąłem ponownie na rozłożony towar. Moją uwagę przykuła książka w drewnianej oprawie ze skórzanym grzbietem. Nie pasowała tu zupełnie leżąc pośród złomu. Dyskretnie, mimochodem, jednak najwyraźniej również ona była na sprzedaż. Wskazałem ją palcem, nie chcąc schylać się na darmo.

- Po francusku jest – nawet nie zerknął co pokazałem. Po prostu wiedział, chociaż nie wiem skąd – Przeczytasz, czy rzucisz na półkę?

Po mojej minie poznał, że mój francuski nie wystarczy nawet do przeczytania tytułu, ale mimo to uśmiechnął się do mnie serdecznie.

- Jeśli chcesz, to sam ci przeczytam. Poczekaj, tylko spakuję dobytek. Ty… Ty już nie czekasz na nikogo, ale stojąc przyznałeś, że masz czas. Mnóstwo czasu, którego nie spędzisz z NIĄ. - potrafił powiedzieć „nią” dużymi literami – To jak? Pakować graty? Siądziemy gdzieś nad rzeką, albo zaprosisz mnie do knajpy, a ja ci przeczytam. Cienka jest. Sądzę, że w dwie-trzy godziny skończymy. Więc?

Kiwnąłem głową. Bez entuzjazmu. Raczej z rezygnacją. Miał rację – czasu miałem aż za wiele, skoro nie przyszła. Wrzucał do wózka dziecięcego skarby z wyraźną wprawą, a na koniec zwinął ceratę, wrzucając ją na wierzch. Miasto znał lepiej ode mnie, chociaż spędziłem w nim całe życie. Jednak prowadził on i poddałem się jego woli i wyczuciu kierunku. Przy sklepie monopolowym popatrzył na mnie z niemym pytaniem. Podałem mu banknot. Przecież i tak zamierzałem mu go dać, w zamian za coś, czego nie potrzebowałem z jego śmietnika. Niech ma. Za dobrą wolę i dobre słowo. Za uśmiech.

Wracając wrzucił mi drobne w dłoń – reszta. Rozbroił mnie tym gestem i zaśmiałem się. Powoli schodziło ze mnie poczucie krzywdy i zawodu. On włożył do wózka dwie butelki czerwonego wina. Nie tego najtańszego. Najwyraźniej podniebienie miał subtelniejsze niż możliwości. Wina były z wyższej półki. Wybierając ławkę na promenadzie nad rzeką też się nie wahał. Bywał tu pewnie częstym gościem, bo wybrał ławkę z dala od tłumów i podpartą od tyłu ścianą z cegieł, po których wspinała się winorośl. Przed oczami nurt rzeki kadrował architektoniczny krajobraz najstarszej części miasta, starając się zanotować w pamięci najdrobniejsze zmiany. Nawet przelatujące gołębie, czy kamień, jaki wypadł z dziecięcej rączki.

W stosie przedmiotów bezbłędnie znalazł korkociąg i otworzył obie butelki podając mi jedną. Sam uraczył się drugim biorąc spory łyk, a resztę wcisnął między graty, na później. Swoją postawiłem obok. Wyjął książkę i dotykał intarsji na okładce, jakby ją pieścił. Popatrzyłem z ciekawością. Nie oszukiwał. Miał naprawdę zamiar czytać. Gdy uchylił okładkę – zerknąłem. „Cagliostro”. Na papierze, który był już nie żółty, a brązowy litery zdawały się być malowane piórem. Nie jestem fachowcem, ale nie wyglądało mi to na druk. Prędzej na jakąś archaiczną kaligrafię. I rzeczywiście francuską.

Zaczął czytać… Zaskoczył mnie kompletnie, Czytał po polsku, płynnie tłumacząc i nie zacinał się wcale. Czytanie na głos nie jest łatwą sztuką, a czytanie z jednoczesnym tłumaczeniem z języka obcego? Starofrancuski? Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak starofrancuski, ale książka była dziełem sztuki z minionych wieków. Co robiła w zaledwie stuletniej powodzi metali? Nie miałem czasu na zadumę. Miał miły głos. Zdecydowany, pewny i mógłby śmiało starać się o pracę w rozgłośni radiowej. Czytał, z rzadka przerywając, aby odetchnąć i pokrzepić się łykiem wina odkładanego każdorazowo do wózka. Ja, o swoim, zapomniałem kompletnie.

Czytał. Fragment życia Cagliostra w jakimś nadmorskim, francuskim mieście gdzieś w szesnastym wieku. Cagliostro już wtedy był stary. Z drobnych aluzji wynikało, że zerkał na światy faraonów i cesarzy od dawna. Może nawet był równie stary jak świat? Opowieść zdawała się być pamiętnikiem opisanym sugestywnym językiem. Czyżby to był oryginał?Patrzyłem coraz bardziej zaintrygowany na ową książkę niknącą w dłoniach czytającego.

Jeżeli to oryginał, musi być sporo wart. Znacznie więcej, niż wszystko, co posiadał mój lektor. A ja zamierzałem ją kupić za jeden banknot. Czy to możliwe, żeby nie wiedział, co posiada? Ta książka mogła zapewnić mu start w bardziej dostatnie życie. Słuchałem jak czytał, rozdarty między ciekawością treści, a ciekawością historii życia mojego towarzysza. Kiedy skończył i zamknął okładki, głaszcząc tym razem tylną, kręciło mi się w głowie od pytań. On dopił swoje wino i popatrzył na mnie trzeźwiej, niż ja na niego, chociaż nie wypiłem ani jednego łyczka.

- Koneser – mruknął, mrugając do mnie z humorem – Wino musi pooddychać, co?

- Nie – tym razem ja się uśmiechnąłem – Zadumałem się i zapomniałem o winie.

- Nadal chcesz tę książkę? - zapytał i wyciągnął w moją stronę.

- Nie stać mnie na nią – cofnąłem rękę – A co było dalej? Wiesz?

- Dalej? - powtórzył powoli opierając się i prostując nogi. Sięgnął po moją butelkę i pił nie zastanawiając się, czy wypada – Siedemnasty wiek jest po hiszpańsku, pewnie też nie znasz… Nie chcę się mądrzyć. Książki kupić nie można. Można tylko dostać, ale trzeba zasłużyć. Jak miłość. Ciebie stać na nią. Zza pazuchy wyciągnął pióro i coś gryzmolił na ostatniej, pustej stronie. Chciałem zaprotestować, ale mnie powstrzymał.

- Weź – położył mi na kolanach wstając – A reszty nie szukaj. Po co ci ta wiedza? Chcesz poznać piekło wieczności? Nie wyglądasz na głupiego. Pomyśl tylko, że wokół umiera wszystko, co kochasz, a ty wciąż żyjesz. Wieczność, to wiekuista starość. Nawet, kiedy nauczysz ciało bycia młodym. Nie warto prosić o wieczność, bo można ją dostać, a wtedy zabraknie łez. Tylko czasu będziesz miał pod dostatkiem, a tego i teraz ci nie brakuje. Choćby dziś masz go zbyt wiele.

Wstał nie żegnając się. Książka gryzła w kolana, a on odchodził, Pogłaskałem okładkę, jak on. Była ciepła. Drewno zawsze jest ciepłe, a to, poklejone z różnych gatunków pulsowało życiem, którego być w nim nie mogło. Otworzyłem na ostatniej stronie. Była pusta. Dotykałem opuszkami palców, nie czując nic, a przecież widziałem, jak pisał. Gd podniosłem głowę, nie było go już. Zmierzch czaił się na nabrzeżu i polizał mnie wilgotnym jęzorem. Zamknąłem książkę i poszedłem do znajomego introligatora. Ostatni w mieście. Miał zawsze otwarte, bo od dzieciaka uczył się od ojca i dziadka, że otwarte ma być zawsze. On też dotykał książki i w jego oczach rosły pytania, ale zaprzeczyłem gestem i pokazałem ostatnią stronę.

- Sympatyczny atrament? - zdziwił się introligator, ale szybko rozwiązał zagadkę – ooo… To francuski, ładny charakter. Bardzo podobny do tego z książki. Może nawet ten sam. Mam oko do takich rzeczy. Przetłumaczyć? Dziwna ta francuszczyzna. Niedzisiejsza.

Kiwnąłem głową.

- Nie proś o piekło, bo jeszcze je dostaniesz. C.

7 komentarzy:

  1. To ładne, lubię takie. Przypomina inne powiedzenie: uważaj o czym marzysz bo jeszcze się spełni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to jest dokładnie tym właśnie. zdarzyło się Tobie? bo mi już się zdarzyło.

      Usuń
    2. Mnie też się zdarzyło...

      Usuń
    3. trochę boli - nieprawda?

      Usuń
    4. Zdarzyło się i owszem, boli.

      Usuń
  2. Od dzisiaj zacznę przyglądać się co wyciągają ze smieci bezdomni nurkowie.

    OdpowiedzUsuń