sobota, 30 maja 2020

Obietnice bez pokrycia.

Sami przychodzą. W zbyt ciasnych, czarnych ubraniach. W garniturach pieczołowicie ukrywają dużą nadwagę, którą potem usiłują zmiażdżyć moje piersi i żebra, nim wciągną swoje otłuszczone ciała na moje wiecznie głodne, wychudłe biodra. Dostatek jest tłusty i cuchnący wściekle drogim potem wlewającym się nawet w węzły krawatów, które mają kaprys, żebym zdejmowała z ich kołnierzyków stopami, gdy będą się ślinić do moich ud niewydepilowanych, rozwartych, na życzenie pachnących mną wczorajszą. Sromem czuję ich oddech z ust dezynfekowanych od niechcenia alkoholem droższym od ceny mojej miłości chwilowej. Mną ledwie zakąszają, wślizgując się językiem w kwaśną wilgoć i udają miłość, więc wypełniam się doskonałą imitacją szlochu pośród spazmów wykrzyczanych w karki czerwone z wysiłku.

Sprzedaję im złudzenia, za dolary, funty, czy jeny. Tu, nawet tubylec udaje Anglika, licząc, że jutro nie rozpoznam go na miejskim deptaku, gdy potulnie dreptał będzie ze swoją zahukaną małżonką do hipermarketu po masło, co dziesięć groszy tańsze niż gdzie indziej. Zamykam oczy i krzyczę rozkosz, jakiej nie czuję. Szepczę im, jak są piękni, jak silni i męscy, a oni prężą się we wzwodach, tryskają żywą energią, a serca ich biegną na spotkanie z zawałem, wciąż szybciej uderzając biodrami o moje pośladki. Oni też szepczą - Weź mnie, oddaj się, bądź moja i dla mnie. Chłoną moją wilgoć pęczniejącą, aż czuję się niczym świeżo kupiona wątróbka. Weź mnie, bo w twoich ustach…

Otwieram usta i biorę, a oni z obłędem w oczach wbijają mi się w gardło i usiłują zapłodnić słowa tylko dla nich. Lepkie, pełne nasienia rojącego się od martwych plemników zabitych zbyt rozpustnymi latami. Głaszczę ich rzadkie włosy i tyłki trzęsące się od bogactwa tkanki, jeśli tylko starcza mi oddechu pod zwalistym cielskiem ociekającym spełnieniem. Każdy z nich gryzie i sądzi, że musi koniecznie. Piersi, szyja, uszy chcą schować się przed ich apetytem. Na udach kolekcjonuję szybko siniejące odciski palców. Bez linii papilarnych, bo przecież nie oni, skądże znowu, absolutnie, oni są delikatni niczym syty osesek zasypiający błogo na matczynym łonie, nic, że brodawki miast mlekiem krwią spływają, odarte do czysta niecierpliwością zachłanną.

Kiwam głową i pozwalam im wierzyć, że ja jeszcze nigdy i z nikim. Kryguję się, widząc ich dumę, z jaką właśnie zdeflorowali moją niewinność, by podprowadzić mnie na skraj kobiecości. Pozwalam oczom zwilgotnieć, żeby w swojej czułości mogli obetrzeć mi łzy dodatkowym banknotem w dowolnej walucie, którym hojnie i małomiasteczkowo usiłują obdarować mnie, wpychając mi go w gardło, w tyłek, byle tylko nie spojrzeć mi w oczy. Bo, gdy gorączka ustąpi, a szczątkowy rozum wróci na swoje miejsce i rozejrzy się, to przecież nawet najbardziej naiwny zacznie podejrzewać, że piąty raz dzisiaj temu jedynemu oddałam się bez reszty, poświęcając cnotę na ołtarzu niepokalanej miłości. Dlatego znajdują banknoty w otchłaniach portfeli, żeby przyspieszyć moją rekonwalescencję, a cnota zrosła się, nim znów mnie odwiedzą i w zwierzęcej żądzy znów doprowadzą mnie do łez za beztrosko utraconym dziewictwem.

Potem już wychodzą. Dumni i zimni, jak klamka w drzwiach. Czasem rzucają mi w twarz ostatni banknot, napiwek za bezgraniczną miłość, za oddanie, więc stoję patrząc, jak plują mi pod bose nogi – te same, którymi dopiero co rozwiązywałam im krawaty.

- Trzymaj się mała i nie puszczaj. Ha ha… żarcik taki, rozumiesz?

Wbijam wzrok w nastroszony trójkącik ciemnych włosów wspinający się na mój brzuch i kiwam głową, lekko potakując, pamiętając żeby zawstydzić się wystarczająco wyraźnie, by każdy zauważył. Ja kłamię lepiej. Profesjonalnie. Dłońmi zakrywam nagość i szepczę pożegnalne zaklęcie, żeby nie zapomniał.

- Kocham cię. Pragnę. Ty jesteś inny, lepszy. Ty wiesz, czego potrzeba kobiecie. Wróć, bo ja już tęsknię. Przyjdź do mnie jeszcze błagam. Albo zostań, na zawsze…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz