środa, 20 maja 2020

Naśladowca.

Nie sądziłem, że można mieć tak wyciągniętą twarz. A ta, na dodatek, ozdobiona była od południa brodą na kształt koziej, a od północy w kucyk z posiwiałych przedwcześnie, niemytych zbyt często włosów. Ozdoby podwajały niemalże długość części twarzowej. Z lekkim niesmakiem pomyślałem, że przypomina coś na kształt zwiędniętej pietruszki. Brrr… chodząca pietruszka nie przyśniła się chyba nawet Lemowi.

Twarz, a raczej głowa ze wszystkimi ozdobami zdawała się podążać tropem wytyczonym przez fizjonomię Salwadora Dali, jednak radykalnie poszła w kierunku pastiszu, albo wesołego miasteczka z nieodłącznym krzywym zwierciadłem potrafiącym uwypuklić wszystko, czego człowiek nie chce się domyślać. Twarz była mniej zniszczona od oryginału, może ze względu na brak dostępu do rozmaitych specyfików, które malarzowi obce nie były. Zuchwałe oczyska, spoglądające z pogardą i z obrzydzeniem kontemplujące otoczenie, bez względu na to, jakimi owo otoczenie dysponowało walorami. Tylko wąs cierpiał jakiś niedostatek. Zapewne zabrakło lat, by osiągnął rozmiar przewyższający pierwowzór i usztywnione cukrem spirale.

Głowa zawieszona została na zabiedzonym z lekka ciele. Dobrze jest przyznać, że zawieszona na niebotycznej wysokości znajdowała się poza zasięgiem dzieciątek płci wszelakiej i niskopiennych kobiet również. Pominąć kończyny dolne byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Karygodnym wręcz. Stopy, mijały kraniec fabrycznej rozmiarówki może o pół numeru, jednak z której strony się do tej wielkości skradały – tego nie jestem pewien. Obuty jednak był, więc logistycznie temat miał opanowany. Przy takich predyspozycjach cielesnych człowiek nie chodzi, a kroczy. Tak. Kroczy, jest słowem adekwatnym do obrazu przechadzającego się sobowtóra pana Dalego. Jak ptak brodzący, albo bocian na zimnej, oszronionej jeszcze przedświtem łące.

Coś we mnie kwiliło, niepokoiło i szarpało krawędzie świadomości, lecz nie potrafiłem wyartykułować niepokoju. Myśli drążyły mnie, jak kozioróg dębosz swojego żywiciela. Podryfowałem wzrokiem za widzeniem i przyjrzałem się garderobie z nadzieją, że może tam ukrywa się rozwiązanie. Czapka wbita na głowę pomimo uszu zatrzymała się na osi brwi, strosząc je, szalokominiarka najwyraźniej chciała się przywitać z czapką, bo wspięła się nawet na garb rzymskiego, a może sępiego nosa. Spod materii wystawały oczy wpatrzone w nierealne światy alternatywne i bardzo odległe od tutaj. Kurta z olbrzymim kapturem mogłaby skryć tygodniowe zakupy dla wielodzietnej rodziny skrzętnie ukrywała zabiedzony korpus, tak, że zdawał się kroczyć we własnym cieniu. Wąskie spodnie przydawały nogom długości, jakiej i tak posiadał w nadmiarze.

Myśli gorączkowo przeszukujące zasoby pamięci własnej rozproszyły się po zakamarkach mózgu tłukąc czasami o brzegi i wypełniając czaszkę odgłosem roju zapracowanych pszczół. Przyglądałem się w zaciętym milczeniu brodzącemu Salwadorowi w mnisim kapturze, kiedy pochłaniał słodycze na niebosiężnej wysokości. Gdyby nie kurtka być może mógłbym obserwować drogę niedoskonale rozdrobnionych fragmentów przez układ pokarmowy. Może to i lepiej, że kurtka skrywała podobnie intymności i niedyskrecje. W garze moich myśli kipiało, a ja wciąż dorzucałem przypraw z kolejnych, detalicznych obserwacji. Czekałem, aż pojawi się nieznany czynnik, katalizator, coś, co sprawi, że puzzle ułożą się w pożądany algorytm i sezam podświadomości wypluje rozwiązanie. Objawienie musiało nadejść, bo przecież mieszkało we mnie. Takich rzeczy nie da się wymyślić, one po prostu są. Zmysły zaangażowałem do cna. Patrzyłem, jak pod szaro-burym niebem kroczył szaro-bury okaz powodujący mój ból głowy. Zanikał. Na takim tle zanikał, jak niknie zasięg telefonów komórkowych, albo sygnał TV w czasie burzy. On zanikał oczywiście, nie ból głowy.

Pomyślałem, że skrada się nieznacznie, że ukrywa, szukając cienia i to było to! Mój katalizator i objawienie! Tak! Euforia. Tajemniczy Don Pedro z popularnej niegdyś kreskówki realizowanej na podstawie książek Pugaczewskiego był rozwiązaniem szarady.

2 komentarze: