wtorek, 19 maja 2020

Pamiętnik.

Z mozołem. Przepisuję. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzymam długopis. Nie pierwszy i nie ostatni. Przepisuję księgę życia. Tak, tę nieistniejącą, który każdy chce znać aż do puenty. Cóż to jednak za puenta, kiedy można ją odgadnąć, podobnie jak prolog. Każdy rodzi się i umiera. Nawet ten, co czytać nie potrafi i pisania się zaprze po trzykroć, bez względu na wokalne talenty koguta.

Przepisuję nieistniejącą księgę, różniącą się od innych jedynie imieniem bohatera. Moja będzie inna? Nie sądzę. Mozolę się i czasami pomagać sobie muszę językiem, albo padam na świeżo zapisane karty i czołem przepacam dopiero co nagryzmolone słowa. Słowa, co definiują minione chwile podszyte obłudą. Moim o mnie mniemaniem. Szyję z tych słów wielkie oszustwo, bo prawda byłaby jeszcze gorsza. Żyję. Bezzasadnie. Wprowadzam pierwiastek przeludnienia w drżenie i niepokój. Dostarczam trosk kolejnym rządom nie mającym pojęcia, jak mnie wykorzystać, albo zutylizować tak, żeby nie podniósł się masowy lament maluczkich. Podobnych do mnie szwenda się wokół całkiem spory bezlik. Może nawet wszyscy poza kastą wybranych należą do wyklętego kręgu nadmiarowców.

Śmierć w ciemności stanowiłaby jakieś zakończenie epizodu ze mną w roli… głównej (?). Nie jestem aż takim pyszałkiem, by uzurpować. Podejrzewam jednak, że zwłoki w ciemności gotowe stać się katalizatorem, który sprawi to, co sprawia że wiejski burek pobudzony nocą dowolną heroiną potrafi rozśpiewać wszystkie psy we wsi, a może i w sąsiedniej. W taką noc lepiej nie kusić losu. Nawet wilk zastrzyże uszami i podkulając ogon zmyka daleko, żeby nie stać się pośmiewiskiem.

Przepisuję księgę, każda ze stron przeżyta już wielokrotnie. Spłowiała, wymemłana, zużyta. Kicz po prostu. Pomiędzy dwa pewne zdarzenia wieńczące dzieło wkładam inne. Staram się. Wybieram te mniej oczywiste. Pokonuję progi dylematów. Rosnąć, bądź nie, uczyć się grzeszyć, kochać, taplać w nudzie lub rozpuście, zmieniać płeć, albo wyznanie – nieważne. Wszystko już było. Ćwiczone przez większych i całkiem malutkich.

A jednak piszę. Każdego dnia i każdej godziny. Natężam się. Zaciskam. Udaję, że zmęczenia nie ma i nigdy nie było. Piszę klnąc odciski na dłoniach, pogodę, pstry los, denominację, dewocję i dygresje poetyckie, a nawet lichawy krzew chińskiej róży rosnący w ogrodzie sąsiada. W mojej księdze jest jeszcze trochę miejsca na rzeczy niestworzone, jednak któż miałby je popełnić? Ja? Moja księga, więc mam naturalne predyspozycje – wypadałoby wziąć w dłonie nić i powędrować w nieznane. Zerkam do tyłu. Niepotrzebnie. Okropnie wiele zbędnych czynności wykonuję. Z tyłu, jak to z tyłu. Nić wije się aż pępowinę uchwyci boskość interludium. Wielkie wejście z wielkim wrzaskiem. Może w przód trzeba patrzeć? Tył jest przyjemnie ciepły, miejscami gorący. Przód tonie w zimnej, rozkładającej się materii. Szczęściem wciąż jest z przodu i mogę udawać, że odgrodzę się od finału jakimś rozwinięciem, które pozwoli mi odfrunąć z planszy nim moja księga się zamknie. Przesiąść się? Do cudzej? Podróż z przesiadką zwykle spotyka się z grymasem.

4 komentarze:

  1. Skoro już raz zostało napisane, to po co przepisywać? Można powielić innym sposobem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. każdy powiela. i każdy myśli, że innym sposobem.

      Usuń
    2. O, filozoficznie podsumowałeś!

      Usuń
    3. przysłowie mówi, że pod słońcem nic nowego. ale każdy próbuje.

      Usuń