wtorek, 12 maja 2020

Swing.

Stał na ulicy, choć wiatr zdawał się wyganiać turystów w skwapliwie pozamykane drzwi restauracji. W ogródkach siedzieli nieliczni, którym chłód nie przeszkadzał w spożyciu. Zaimpregnowani od wewnątrz kiwali się wokół własnych równie rozkołysanych myśli i wiatr ignorowali doskonale. Spacerujących ubywało i rzewny lament saksofonu zdawał się naśladować wycie zawiedzionego wiatru, którego nie chcieli słuchać ludzie. Stał obok sklepiku z lokalnymi pamiątkami, nie zasłaniając wystawy tak chętnie oglądanej przez przyjezdnych. Stanowił raczej jej uzupełnienie, jak element wystawy rodem z Cepelii.

Nogą wybijał rytm na granitowej płycie chodnika, a otwarty futerał instrumentu mówił wszystko – nieliczne drobniaki nie rokowały nadziei na syty posiłek, choć melodia grana była z uczuciem, a i talentu nie brakowało grajkowi. W kostniejących dłoniach instrument błyszczał, lecz nie był to błysk wczoraj zakupionego sprzętu, lecz wypolerowany wieloletnim dotykiem.

Jazz nie jest tym rodzajem muzyki, który skusi wielu. Trudny, rzadko promowany w mass-mediach zaznacza się w szerszej kulturze sztandarowymi standardami, lecz częściej tonie w anonimowym mroku. Obecnie grany fragment mógł być improwizacją graną wprost z duszy, lub też bardziej od innych udaną melodią zapomnianej kapeli. Chodnikami biegły śmieci popędzane wiatrem – niedopałki, puste kubki po kawie, szeleszczące opakowania po słodyczach porwane wprost z miejskich śmietników i kurz, który zwykle zabiera się w podróż z dymem, potem i mieszaniną aromatów z kuchennych zapleczy.

Wiatr pędził muzykę w moją stronę i przytulał ją do policzków rumieniąc je, a potem pchał ją dalej, ku innym uszom. Robił co mógł. Saksofon płakał jawną rozpacz, a rozniesione wiatrem frazy żyły i skarżyły się całemu światu, który nie chciał słuchać zawodzenia i schodził dźwiękom z drogi, kryjąc się w łonach piwnicznych knajp. Zwolniłem, nie zdając sobie sprawy, czy to wiatr mnie spowalnia, czy muzyka pęta nogi nie pozwalając iść szybciej.

Muzyk grał już chyba tylko dla mnie, bo przecież nawet kompletnie nieprzemakalne gołębie wtulały się pod pachy wieszcza siedzącego na cokole i przeczekiwały napad wiatru. A ten swawolił usiłując z futerału porwać miedziaki, albo chociaż poobracać drobne orzełkami do dołu, by przeliczyć utarg.

W końcu muzyka umilkła, a grajek wciąż wystukiwał rytm na rynkowych granitach. Oczy przymknięte dotąd rozchylały się ostrożnie, jakby w obawie, że wiatr je zaprószy. Popatrzył na mnie wzrokiem smutnym jak porwana muzyka i milczał. Patrzyliśmy wzajem na siebie. Pomyślałem, że on też ma zbyt wiele czasu, z którym nie zrobi nic konstruktywnego. Gdy schylał się wkładając saksofon do futerału zrobiło mi się żal, że za chwilę zniknie. Zaczekałem, aż klasną zatrzaski, a gdy wyprostował się wziąłem go pod rękę i milcząc zaprosiłem do najbliższej knajpy.

Gorąca herbata tajała mu w oczach, ale widziałem w nich, jak głaszcze instrument. Podszedłem do barmana z jakimś banknotem, a kiedy się zgodził poprosiłem grajka, by zagrał tu, gdzie wiatr nie przeszkodzi mu w niczym. Rozejrzał się niespiesznie i pytającym wzrokiem wskazał na pianino. Stały na nim brudne szklanki, niedojedzone obiady i oprawne w ciężką skórę karty dań. Kiwnąłem głową. Zagrał kilka taktów stojąc gotowy do gry. Powtórzyłem nieśmiało temat. Twarz mu złagodniała i popłynął. Popłynęliśmy. Nawet nie wiem kiedy barman wrzucił w otwartą gardziel futerału banknot, którym chciałem go przekupić.

2 komentarze:

  1. Miło takie perełki usłyszeć na ulicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a są. nie tylko z saksofonami, ale i skrzypaczkę można spotkać, akordeonistę, lub gościa z hangiem, czy kongami.

      Usuń