niedziela, 8 września 2019

Uciekinier.


Słowa. Zewsząd słowa. Czułem się osaczony i niemal widziałem, jak spływają karnymi szeregami podzielone na plutony interpunkcją i usiłują mnie otoczyć, zanim ruszą do szturmu i zatkną w mojej głowie proporzec zwycięstwa. Mądre głowy sączyły jad i chwytały mój umysł na lasso, bym chodził w zaprzęgu jak koń, co jedną tylko drogę zna, choć z dwóch końców. Tam i z powrotem.

Uciekłem, zanim wyroiło się mrowisko czarnych, wypasionych liter poskładanych w pancerne zagony i kipiące wiedzą tak gęstą, że trzeba ją było kroić na plasterki i rozcieńczać, zanim się człowiek zdecydował na konsumpcję. Od wewnątrz czaszkę miałem udrapowaną girlandami słów, całe mgławice czaiły się w zanadrzach, żeby spuchnąć, zakwitnąć i rozsiać nasienie.

Za mną huczało i szumiało, gdy gęste mrowie zmieniało strategię widząc moją paniczną ucieczkę. Chyba zaskoczyłem je, bo moja przewaga rosła, a one wciąż się przegrupowywały i debatowały całkiem nie po wojskowemu, lecz tak, jakby trafiły na partyjne plenum. Na akademicką dyskusję, w której nonszalancka teoria wyprzedziła doświadczenie i żadnym dowodem wciąż się nie dawała podeprzeć, w coraz bardziej niesprawdzalnych tezach.

Udało się. Zniknąłem z ich widnokręgu. Natura dyszała ciężko, jesiennie. Była brzemienna, więc zewsząd sypała się przyszłość z nadzieją na spełnienie. Nasiona wiatr chował po kieszeniach i porywał w świat, a kiedy wyjmował chustkę do nosa, żeby siarczyście kichnąć sypały się chaotycznie i bezładnie, kryjąc się w najdrobniejszych zakamarkach. Owoce turlały się próbując zniknąć z jadłospisu żerujących głodomorów. Patrzyłem w milczeniu na cud przyszłych narodzin, a wokół szemrało od schnących liści i traw trzeszczących w przegubach. Pejzaż falował swobodnie i pozwalał sobie na rozkołysanie w rytmach miękkich, erotycznie słodkich.

Dałem się porwać w ten taniec nieskończony, powtarzany od tak dawna, że powinien się znudzić, spłaszczyć i trącać kiczem, a przecież wszedłem w ocean traw z zachwytem. Co bardziej odważne usiłowały rozpiąć mi guziki, albo łaskotały, żebym sam się im oddał, więc ze śmiechem rozpinałem koszulę, a gdy to nie wystarczyło oddałem się cały. Miękkie warkocze i pióropusze traw zapraszały tak żarliwie, że nie chciałem im sprawić zawodu. Utonąłem w ciepłej, pachnącej sianem łące patrząc, jak po niebie sunęły drobne, białe chmury wyglądające jak niewinna zmarszczka w bezmiarze morza.

Słońce ścierało mi z twarzy zmęczenie, a nieliczne, niezwykle wysoko latające jaskółki żeglowały po niezgłębionej toni w kolejnych windsurfingowych zawodach. Gdzieś pośród drzew krzyczał ptak w nie mojej estetyce, więc pewnie w głosie krukowaty i zawstydzająco czarny, jednak inny mu odpowiedział, co sugerowało niespodziewaną wzajemność. Zmysły karmione milczeniem popadały w błogostan lenistwa i najwyraźniej chciały zacumować tu na stałe.

Ciało niczym kałuża wpasowało się w nierówności gruntu i chyba usiłowało weń wsiąknąć, niż słońce wyliże je do białej kości. Zainteresował się mną jakiś żuk, kilka mrówek, ważka i parę much, jednak byłem wciąż niedojrzały i niejadalny. Zwiedzały mnie, jakbym był katedrą, albo deptakiem nad rzeką bez nerwów czekając aż dojrzeję, a ja z maślanym uśmiechem poddawałem się łaskotkom, aż mi łzy pociekły z oczu.

Słońce kreśliło wytrwale kreskę na niebie chcąc je podzielić jak urodzinowy tort, lecz chyba się wypisało, bo żaden ślad nie pozostał wytrawiony w błękicie. Trawy zerkały na mnie i wspomagały drobnicę owadzią w pieszczotach, a ja zgubiłem się w czasie i przestrzeni. W milczeniu i radości. Zaginąłem bez wieści pośrodku niczego. Świat przepływał mimochodem przez palce i włosy, pomiędzy powiekami. Przysiadał na nagiej piersi, żeby odfrunąć dalej, czy bliżej, a ja trwałem niczym pustostan oferujący każdemu gościnę.

Jakiś liść nadzwyczajnie pruderyjny usiłował okryć mnie własnym ciałem, jednak wiatr mu nie pozwolił na takie figle, gdyż psuł mu zabawę i nie mógł na mnie policzyć piegów, więc zaczynał kolejny raz, a słońce parskało śmiechem i domalowywało kolejne tam, skąd już poszedł, by rachunki zmylić do cna.

Leżałem całkiem jak świat. Nagi i bezbronny. Cichy i cierpliwy. Jeszcze nie tak stary, jednak pracowałem nad tym bez nadmiernego wysiłku. Wiatr zabrał mi wszystko, co zabrać mógł, a podzielił się ze mną tym, co w kieszeniach nosił. Żuliśmy nasiona, suche trawki. Chwila nieskończona się być zdawała, aż gdzieś z daleka nadfrunęły słowa. Wulgarne i pełne zacietrzewienia. Wiatr zasłonił rękami usta i schował się gdzieś pod moją pachą, a ja w trawy zaplątany patrzyłem na niebo z niepokojem. Znalazły mnie… Słowa znów mnie dopadły… Koniec włóczęgi…

27 komentarzy:

  1. O, jakie to znajome, mnie też tak gonią czasami, ale już nie uciekam, zapamiętuję lub zapisuję:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znaczy - do więzienia idą? na kartkę, lub tablicę?

      Usuń
    2. do notatnika w telefonie...

      Usuń
    3. dyktafon. i elektroniczna cela... komórka w komórce... brr...

      Usuń
  2. Ze słowami już tak jest. Dopadają i osaczają, mnożą się jak króliki, nagabują natrętnie, atakują, pchają się nachalnie... To przez nie zawsze noszę w torebce notes i trzy do czterech długopisów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. takie stada krążą wokół Ciebie?
      sfory, chmary i watahy?

      Usuń
    2. Zawsze. Pojedynczo lub grupami, przydatne i nieprzydatne. To zapisuję, bo potem się przydają. Szybko albo dużo później.

      Usuń
    3. musisz mieć mnóstwo pełnych kapowniczków...

      Usuń
    4. Zgadza się, mam, choć nie tak dużo - zużyte słowa wykreślam i kiedy zużyje się większość, nieużywane przenoszę do nowego, a stary utylizuję. Mam zbyt mało miejsca, żeby dodatkowo się zagracać.

      Usuń
    5. stos zużytych słów. cmentarz pośredni. czyściec.

      Usuń
    6. Trzeba dopowiedzieć, że słowa same w sobie się nie zużywają - zużywają się tylko konfiguracje.

      Usuń
    7. całe szczęście - inaczej całkiem zabrakłoby słów, co wydaje się już przesadą.

      Usuń
    8. A kysz, a kysz! - nawet tak nie mów, to by była katastrofa kompletna. Nie dałabym rady bez słów.

      Usuń
    9. ciekawe doświadczenie. dzień milczka.

      Usuń
    10. Nie ma mowy (nomen omen)! Milczeć to jeszcze, jeszcze. Ale nie czytać? Nie pisać? To jak nie oddychać.

      Usuń
    11. dzień chyba można wytrzymać bez słów.

      Usuń
    12. Bo ja wiem? To chyba tak, jak nie myśleć albo nie oddychać. Próbowałeś kiedyś?

      Usuń
    13. to jakaś indiańska zabawa. zresztą książkowa "I ty zostaniesz Indianinem" się toto nazywało i chyba dzieciarnia próbowała dnia bez gawędy.

      Usuń
    14. A, to tłumaczy, dlaczego tego nie wiedziałam. Od dziecka nie lubiłam książek o Indianach, harcerstwa i tym podobnych.

      Usuń
    15. to nie było o Indianach. działo się współcześnie w Warszawie bodajże. ale, żeby zostać Indianinem przechodziło się próby - głodu na przykład. za wiele już nie pamiętam, ale coś w stylu Marka Piegusa.

      Usuń
    16. Oooch! Dla odmiany Marka Piegusa uwielbiałam! Ale on mi się kojarzy bardziej z przestępczością (Wieńczysław Nieszczególny mi się utrwalił) niż z dziecięcymi zabawami.

      Usuń
    17. nie wesprę fabułą, bo nakłamię.

      Usuń
  3. Przez ponad czterdzieści dni odgrodzony byłem od słów. Niby fajnie, ale szybko zatęskniłem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. spełnienie musi być w takim razie małym świętem.

      Usuń
  4. Odgrodzić się od słów milczeniem, to jakby dać im czas na mądrość
    Słowa wysyłam do pustelni.
    Karmię je postem ciszy, żeby nabrały linii w mądrości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trochę jak w obozie koncentracyjnym. post i nabieranie linii...

      Usuń
  5. Mówią że mowa jest srebrem, a milczenie złotem... Prawda to, choć ja w tym przypadku jestem za srebrem... 😀😀😀

    OdpowiedzUsuń