piątek, 8 listopada 2019

Skupienie

Kieliszek życia nalewam do pełna i siadam, sam na sam z lustrem. Patrzę w swoje przekrwione oczy, węszę smród kłębiący się dookoła choć widzę, że drzwi mojego więzienia wciąż jeszcze stoją otworem. Mógłbym swobodnie wyjść i dla zdrowia byłaby to pewnie zbawienna decyzja, skoro nawet wilki wolą siłować się z dziką zwierzyną, niż przyjść tu po wonną padlinę. Ale dokąd miałbym iść? Śmierdzę okropnie, a gdyby nie turkusowe życie w kieliszku, to aromatem dogoniłbym pozostałych. To od nich sączy się smród, bo już się zaczęli rozkładać. Głowa szybko dowiaduje się że nie żyje, ale reszta ciała potrzebuje sporo czasu, zanim zareaguje i gnić zacznie. Tutejsze ciała już wiedzą doskonale i wonią potwierdzają, że podeszły do procesu rozkładu poważnie, a ja gorę. Niby na zewnątrz zima, drzwi wreszcie otwarte, chociaż alarm zapewne nieznanym szarżom już sen spędził i włosy na głowach siwizną maluje, a ci tutaj zamiast zamarzać, to gniją. Daremny trud. W końcu zamarzną, ale na razie siedzę sam przed lustrem z pełnym kieliszkiem życia i żywej duszy wokół nie uświadczę. Wybiło nawet szczury. Padła kotka lekarki z laboratorium, myszy doświadczalne, nawet brytany jawnie pilnujące tajnego obiektu, krążące pomiędzy zasiekami drutów kolczastych i rasowy zaprzęg psów husky trafił szlag, lecz one wszystkie leżą na zewnątrz i od mrozu skamieniały zupełnie. Koło misek, wciąż jeszcze pełnych i oprószonych śniegiem zdechły. Na czczo, co wydaje się perfidią istnienia – zdechnąć przy pełnej misce…

Na wszelki wypadek nic nie jem. I z głębokim oddechem nie przesadzam, próbuję chociaż trochę oddalić się od tych trupów. Raptem jest ich dwanaście. Naczelnik strasznie gruby i policjantka, co z nim noce spędzała, licząc chyba, że ją awansuje i gdzieś bliżej cywilizacji trafi, więc nogi rozkładała, krzycząc udawane orgazmy, gdy on pocił się tłusto i śmierdział gorzałą. Co niby miał robić i czym zarządzać? – wszyscy chlali i całe szczęście, że przynajmniej trunków nie brakowało. Zaciągałem ciała po kolei do laboratorium, bo chyba tam zaraza wybuchła i stamtąd dusiciel wypłynął, zabierając na wstępie lekarkę od kotka i trzech doktorów, którzy na zmianę warzyli mikstury w wielu probówkach dla mnie przeznaczonych. Póki sił wystarczyło przeciągnąłem do laboratorium trzech strażników i kucharkę grubszą nawet od naczelnika – pewnie okradała kuchnię i to wprost do żołądka, bez żadnego wstydu i umiaru. Drzwi tymczasowego prosektorium zamknąłem, żeby smród się nie ulatniał i nie skaził zbyt szybko trupim gazem pozostałych pomieszczeń. Ostatnich dwóch, którzy z zaprzęgiem chodzili na polowania, albo zapasy uzupełniali, kiedy samolot z cywilizacji miał zrzut zrobić gdzieś niedaleko, znalazłem na zewnątrz, lecz zostawiłem, żeby mróz ich zahibernował.

Wszystkich szlag trafił i moje szczęście, że nie byłem wtedy zamknięty w celi, bo chyba bym już oszalał. Ale akurat mieli mi wstrzyknąć najnowsze świństwo, które spłodzili, więc wywlekli mnie, a potem na to ichnie łóżko… nie lubiłem tego jak diabli. Pół biedy z przywiązywaniem i przymusowym bezruchem, ale po zastrzykach, czasami rozpętywało się we mnie jakieś piekło; jak się nie porzygałem do krwi, to z kolei trzy dni od podniecenia nie potrafiłem się uwolnić i straszyłem erekcją samego siebie, innym razem przespałem cały tydzień i gdyby doktorki kroplówek nie zaserwowali, zdechłbym z głodu. A oni ciągle pisali. Wszystko zapisywali. Co jem, kiedy śpię, ile wody piję i jak często – statystyką osaczony zostałem dokładnie i intymnej chwili nie miałem w celi, pod okiem kamer siedząc, jak wściekły pies walczący na arenie. Cały czas w zamknięciu i bezruchu niemal całkowitym. W małej celi, z której raz na miesiąc wyciągali mnie i po badaniach, po skrupulatnym umocowaniu mnie do łóżka, wlewali mi w żyły jakieś podejrzane świństwa i przez dobę, lub dłużej leżałem bezwładnie, a maszyny cyfrową pieśnią mierzyły poziom żywotności i wszystkiego, co były w stanie policzyć. Potem znowu cela i czyszczenie organizmu z tych mikstur tajemniczych, żebym wydalił jakkolwiek, zregenerował, wypocił, wysrał, wyrzygał – dowolnie pozbył się z organizmu i na nowy specyfik się przygotował. Lekarka od kotka, nawet nasienie ze mnie ściągała osobiście, żebym mimowolnie nie oszukał wykresów błędem pozostałości po wcześniejszych eksperymentach. Nie powiem – miła odmiana, popatrzeć na jej twarz spoconą za plastikową maską i zobaczyć w oczach skrępowanie – te resztki, bo w końcu była zawodowcem, więc nagość, krew, ból i emocje obce jej być nie mogły. I wiedziała lepiej ode mnie czym mnie wciąż faszerują. A dzisiaj… ja ją martwą ciągnąłem do laboratorium, obok znienawidzonego łóżka, teraz przewróconego, gdy jeden z doktorków w paroksyzmie chwycił je przedśmiertnie i upadł ciągnąc je za sobą. Dobrze, że w celi nie siedziałem, że mnie jeszcze nie wpięli w skórzane pasy, bo leżałbym żywy pośród śmierdzących, rozkładających się ciał i czekał aż zamarznę żywcem, do łóżka przytroczony.

Znowu zerknąłem na zewnątrz, bo mnie strasznie kusiło, aby wyjść i uciekać jak najdalej, na wolność, która się przede mną znienacka otworzyła, bym mógł zniknąć światu z oczu. Schować się gdzieś w bezkresnej tajdze, zabierając stąd ile udźwignę, albo obróciwszy kilka razy, wynieść sprzęt i zapasy niechby nawet do czysta… Rozum podpowiadał, że to iluzja. Że znajdą mnie i tak. Tylko oszukiwałbym się sądząc, że kogoś zwiodę wychodząc. Poza tym - zima… To nie jest zabawa w śnieżki, to nie spacer pomiędzy domem i szkołą, czy jednodniowa wycieczka do górskiego schroniska. To poważne tysiące kilometrów śniegu, ponad który nie wystaje absolutnie nic podobnego do sklepiku z papierosami, czy budki z hot-dogami. Dołóżmy watahy wilków i samotne, białe niedźwiedzie – wszystko głodne i nie skażone cywilizacją. Ruscy od zawsze wiedzieli, jak człowieka zniewolić, żeby mu nadzieję odebrać. Nieraz udowadniali, że zamiast krat - nieskończona przestrzeń, zamiast armii - zima w ich imieniu walczy. Marniutkie szanse na sukces, szczególnie, kiedy uświadomiłem sobie, jak okropnym laikiem jestem. Nie znam zimy, a TAKIEJ, to już zupełnie. W ogóle świata nie znam, bo ostatnie trzy lata spędziłem na przymusowej trasie pomiędzy celą, a łóżkiem. Kursowałem wielokrotnie, bo podobno mam w sobie odporność na medykamenty nadzwyczajną i nawet drobne błędy laborantów uchodziły im płazem, gdyż mój organizm potrafił sobie poradzić, potrafił przecedzić mikstury i wydalić toksyny, jakby to był groszek zielony, albo połknięta niechcący pestka z czereśni. Fakt – czasem reagował nerwowo, kiedy białe sukienki zamieszały wyjątkowe świństwo, ale muszę uczciwie powiedzieć, że się starali i unikali składników, które wlewa się do silników rakietowych, czy półproduktów wytłoczek plastikowych.

Obejrzałem siebie dokładniej nieco, bo chociaż dwa dni już w samotni trupiej siedzę, to wciąż niespodziewaną wolnością jestem pijany. Wreszcie poczułem chłód, czyli trzeźwieję szybciej, niż chciałbym. Zamknąłem zewnętrzne drzwi, a ogrzewanie westchnęło z ulgi, bo pracowało zbyt aktywnie. Otworzyć przecież mogę kiedykolwiek, lecz teraz nie chcę drżeć przed lustrem z zimna. Nieogolony jestem, jednak to nie problem, oczy czerwone – można na kaca, albo brak snu zwalić i nie przejmować się. Smród? Każdy śmierdziałby na moim miejscu, ale mogę się umyć i przebrać. Jeden z doktorków był podobnej do mnie postury i w jego pokoju zapewne znajdę czyste spodnie i koszulę. Ostatecznie mogę wręcz nago chodzić, bo jest ciepło i żywej duszy poza mną nie ma – aż zachichotałem na to nieoczekiwane odkrycie, ale kamery… no tak! – kamery są i ciągle działają. Nie wiem, czy ktokolwiek podgląda transmisję, lecz zaczęło mnie to krępować– właśnie teraz, kiedy jestem wolny, chociaż w celi, przez całe trzy lata łypało na mnie nieustająco i nieomal zapomniałem, że szklane oko wciąż tkwi pod sufitem i zerka chciwie. Przeszedłem powoli przez pomieszczenia i wieszakiem na ubrania postrącałem wszystkie kamery, jakie znalazłem. Wybiłem im oczy całkiem bezmyślnie, bo jeśli ktoś patrzył, to teraz dowie się reszty. I tak pewnie prują już wojskowe śmigłowce, żeby strefę ochronną rozciągnąć pod kwarantannę i przeprowadzić śledztwo. A w środku tej pajęczej sieci ja – siedzący sam pośród śmierdzących trupów i gdybym jeszcze wystąpił nagi, to już całkiem groteskową teraźniejszość zafundowałbym wkraczającym oddziałom.

Wróciłem do lustra i do mojego kieliszka. Obok stał cały zapas turkusowego płynu w natchnieniu przyniesiony z laboratorium. W życiu nie piłem nic, co wyglądałoby równie żywo – zupełnie jakby wymyślone życie. Doktorki nawarzyły tego ponad litr. Zanim zdechli jeden kieliszek kazali mi wypić. Całe szczęście, że posłuchałem, a zanim mnie już w to łóżko zaczęli wiązać i podłączać przewodziki, kabelki, rureczki, żeby resztę wlać w żyły, przyszedł dusiciel i zabrał ich wszystkich w okamgnieniu. Nie wiem, czy wszystkim coś zaszkodziło, czy mi coś pomogło, ale na wszelki wypadek funduję sobie trzy razy dziennie kieliszek turkusowego wynalazku, bo może owo draństwo trzyma mnie przy życiu. Właśnie czas na kolejną dawkę. Przełknąłem bez wstrętu, chuchnąłem i zagapiłem się w lustro, próbując ustalić, co mam z sobą począć. Nagonka zapewne już w te strony zmierza, więc za wiele czasu nie mam i wolnością zbyt długo się już nie nacieszę. Upić się? Szkoda wolności – to na ostatnią chwilę mogę zrobić – kiedy wpadną przechylę flaszkę wartowniczego samogonu i będę chlał, aż mnie nie powalą na ziemię komandosi, albo lekarze. Ale nie teraz. Teraz chcę nacieszyć się wolnością, szkoda, że w samotności. Przypomniałem sobie o implancie wszytym pod skórę; taki GPS, na wypadek, gdybym się zgubił, albo uciekł z więzienia. Postanowiłem zrobić psikusa grupie ratunkowej. Skalpelem wyciąłem go z własnego ramienia i przełożyłem doktorkowi pod skórę – temu, który był do mnie podobny z postury. Później ubrałem go w swoje ciuchy, a sam okryłem się jego kitlem z plakietką, przepustką i tytułem. Zerknąłem w lustro i w jego dokumenty, które znalazłem w szufladzie. Żonę mam teraz i jej zdjęcie w portfelu – zachichotałem ponownie i nowy nawyk mocno mnie rozśmieszył, bo nie podejrzewałem siebie, że umiem mieć żonę i chichotać. Parskać i jakkolwiek inaczej śmiać się zresztą również. Ale teraz byłem wolny i miałem ochotę się śmiać na wszelkie możliwe sposoby. Nikt mi w tym nie mógł przeszkodzić poza mną.

Popatrzyłem na turkusową butelkę i urodziłem w głowie kolejny dylemat. Jak sprawdzić, czy jest mi do życia niezbędna i co zrobię, kiedy się skończy? Ze trzy setki już wychlałem, a tego co zostało wystarczy najwyżej na 10-12 dni. I koniec, bo przecież większego zapasu nie zrobiły doktorki, a martwe już nie dorobią. Kiedy przyjedzie odsiecz, to mi zabiorą i tę flaszkę, choćbym ją schował, więc albo stłuc ją całkiem i mieć nadzieję, że przeżyję, albo… Wystraszyłem się własnych myśli, ale alternatywne wyjście, to wypić wszystko na raz i wierzyć, że spotęguje się chwilowe działanie aż stanie się tak permanentne, że zmieni we mnie coś, co pozwoli mi przeżyć tę dziwną zarazę. Póki cisza i spokój poszedłem sprawdzić notatki doktorków, bo być może zapisali gdzieś skład, może recepturę da się odtworzyć. Szukałem nawet niedługo, gdyż wszyscy byli poukładani wręcz do pedanterii. Skład chemiczny, sposób mieszania, nawet czasokresy pomiędzy dokładaniem poszczególnych składników. Nie jestem chemikiem, ale moja ignorancja podszepnęła mi, że przeczytane składniki są wystarczająco popularne, by łatwo wyprodukować kolejne dawki preparatu. Nauczyłem się składu na pamięć, a zapiski ostatnich dwóch tygodni na wszelki wypadek spaliłem. To, co tyczyło mnie osobiście najpierw przejrzałem z ciekawości, szukając odpowiedzi, cóż we mnie odkryli i dlaczego niby taki wyjątkowy jestem, jednak to już był bełkot zaawansowany i zupełnie nie zrozumiały. Ważne, żem odporny jak miedziany zlew – wlać we mnie można niemal wszystko, bez szkody dla delikatnych organów. A skoro tak, to ostatni raz zerknąłem na papiery i niech je płomień przytuli – spaliłem wszystko. Komputerom poodcinałem cyfrowe łącza, magnesem i młotkiem uszkodziłem dyski twarde, dyskietki, taśmy i płyty. Całą tę cyfrową akademię niczym inkwizycja złożyłem na stos pod wyciągiem w laboratorium i podlałem ropą. Pstryknąłem zapalniczką – zaświeciło, zaśmierdziało palonym plastikiem i czarny dym jęło zasysać do wyciągu. Elektronika rozpadała się szybciej i więcej śmierdziała niż martwe ciała od dwóch dni gnijące na podłodze. Płonęła moja historia obcymi dłońmi spisana. Zmęczony wróciłem do swojego lustra, jak do jedynego gościa w knajpie i popatrzyłem w oczy siedzącemu naprzeciw. A on zadowolony z siebie wielce i uśmiechał się domyślnie, wzrokiem szukając turkusowej flaszki. Schwyciłem ją mocno, nie przeżegnałem się, bo nie pamiętałem, w czyje imię należy się żegnać. Podniosłem do góry i delikatnie z lustrem się trąciłem. Lustro zaśpiewało turkusowo, a potem słychać było już tylko rytmiczne bulgotanie, gdy płyn grawitował do mojego żołądka. Odbiło mi się grzmotem, co rozśmieszyło mnie kolejny raz. Puste opakowanie wyrzuciłem na płonący stos. Dym na jedną chwilkę zmienił kolor, po czym wrócił do elektronicznie-plastikowej czerni.

Nie miałem nic więcej do zrobienia, jak czekać na husarię, która mnie uwolni, albo uwięzi. Niech przylecą, zabiorą gdzieś bliżej życia, może trafi się okazja, żeby zakosztować więcej wolności. Obecna bezczynność mocno kojarzyła się z niedawną niewolą, a mnie rozpierało. Płyn we mnie nie wykazywał szczególnych objawów, może poza parciem na pęcherz. Pomyślałem o świeżym powietrzu, więc wyszedłem, a wokół już stała tyraliera. Bezdusznie nieruchoma tyraliera, uzbrojona, biała i posępna. Nikt nic nie mówił, ani nawet nie ruszał się, więc może rozkazów jeszcze nie dostali – stali i czekali martwo-posłuszni. A ja… czekać już dłużej nie mogłem– rozpiąłem rozporek i z głośnym westchnieniem oddałem się prozaicznej czynności, z ulgą pozbywając się nadmiaru płynów w organizmie. Radość moja rosła wraz z ubytkiem płynu we mnie, który niczym wiertło wgryzał się w stężały śnieg i drążył go coraz głębiej, a ja nie mogłem przestać. Zupełnie jakbym w zmysłach zamienił się w falującą, niezmierzoną błogość i całym jestestwem skupiony na jednej czynności turkusową, ciepłą strużką spływałem pod śnieg grubą warstwą zarastający okolicę, jeśli można tak powiedzieć o owych nieskończonościach wokół. Płynęło ze mnie nieustanie, ciągle radość dając, aż miałem wrażenie, że objąłem nią cały świat. Nikt nie przeszkadzał, nie zakłócał i nie poganiał, a turkusowa wstążka drążyła grubą warstwę śniegu, ćwierkając szmerem górskiego strumyczka w wiosennym roztopie. A ja? Miałem w niebo patrzeć przy fizjologicznym zaspokajaniu, ale ten szpaler milczący martwo mnie rozkojarzył i przekierował mój wzrok na to poniekąd spodziewane zaburzenie. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale zauważyłem dziwny niepokój unieruchomionej tyraliery – ale co może być niepokojącego, kiedy jeden nieuzbrojony facet sika naprzeciw szpaleru gotowych do trzeciej wojny światowej komandosów? Skąd w szpalerze jednobrzmiące i nieuzasadnione zupełnie uczucie, niczym wspólnym rozumem wygenerowane i to nieprzygotowanym życiowo. Patrzyłem więc na ów niepokój, a on zdawał się rosnąć. Moja radość nie zamierzała maleć tylko dlatego, więc skwapliwie korzystałem z bezruchu szpaleru i w dalszym ciągu odpływałem strużką cienką w ten wydrążony moim ciepłem tunel. Bezruch trwał, jakby czas przestał płynąć, szpaler niepokoił się wciąż mocniej, a ze mnie spadł fartuch doktorka i położył się w śniegu…

Zaledwie okamgnienie później, obok fartucha położyły się dżinsy… A ja? Gdzie ja??? Cały spłynąłem cienką strużką w ten wydrążony tunel, spłynąłem żywym turkusem i pod tym śniegiem krążyłem niecierpliwie. Całym swoim wilgotnym istnieniem poczułem grawitację, puls ziemi czułem i umiałem rozmawiać ze śniegiem. Ten pokazywać mi zaczął kierunek, jakby wiedział, że południowe klimaty bardziej mi służą, niechby umiarkowane, lecz nie te, podbiegunowe zupełnie. Odpłynąłem spokojnie błękitnym strumyczkiem zapominając beztrosko o szpalerze, o dusicielu, o historii, bo płynięcie dawało tak wiele szczęścia, że trudno było się powstrzymać od śpiewu, od szemrania, od pohukiwania tubalnego i rubasznego. Płynąłem sam nie wiem jak długo, wcale zmęczenia nie czułem, uwolniony od barier czasu, nie byłem śpiący ani głodny. Całym sobą napełniony, byłem turkusową radością i płynąłem na południe, do ludzi, do cywilizacji i miejsc, gdzie woda całorocznie znajduje się w stanie płynnym. Leniwie pomyślałem z geograficznym zatroskaniem, że greckie wyspy mogłyby być w sam raz dla mnie, albo nawet alpejskie strumienie w dolinach, być może mazurskie jeziora? Przystanąłem na chwilę, żeby soku brzozowego napić się wprost z drzewa, po czym oparłem się o jakiś kamień, a ten drgnął i odsunął się, jakby mi miejsce zrobił. Wstałem. Trudne do realizacji, jednak ja-płynny wstałem, choć nie wiedziałem jak to zrobić. Gejzerem niezbornym przelałem się w moje własne ciało, tuż obok głazu i okrzepłem na powierzchni. Nadal nieogolony, lecz z oczami przekrwionymi już na turkusowo. Wstałem z błękitnym wzrokiem, by patrzeć na świat, gdzie wiosna skradała się nieśmiało i tylko resztki śniegu mokrymi szmatami leżały po polach. Daleko od niewoli. Daleko od świata ludzi. Wytrysnąłem wolny. Mogłem wszystko, a nawet więcej. Nie znam siebie takiego, jakim obecnie jestem, boję się rozmiaru własnych możliwości. Braku granic też się boję. Znienacka dostałem więcej, niż umiałem marzyć. Bo dostałem ziemię na własność i wystarczy mi się tylko do niej przytulić. Nie mogę się skupić, chociaż zmieniam stany skupienia. Kto wie, czy nie mogę nawet ulecieć turkusowym gazem poza wszelkie granice poznania… nie wiem, czy udźwignę w sobie taką wolność… 
I nie wiem ile ona potrwa…

4 komentarze:

  1. Możliwość wysikania samego siebie z siebie to jest coś! To chyba najwyższy stopień wolności i trzeba się cieszyć, niezależnie jak długo potrwa...

    OdpowiedzUsuń
  2. Wolność... tyle z nią kłopotów... Freedom jak to pięknie brzmi...

    OdpowiedzUsuń
  3. Wolność to tak jak miłość jak to łatwo powiedzieć, ake przeżyć, doświadczyć to zupelnie co innego. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia

    OdpowiedzUsuń
  4. Niektórzy ze świadomością przeżycia kolejnego dnia już wariują...tylko pytanie - z braku czy z nadmiaru wolności?

    OdpowiedzUsuń