środa, 16 grudnia 2020

Głębiej w las...

 

Łuna, niczym zorza polarna unosiła się nad nieodległymi szklarniami, gdzie wytrwale dojrzewają pomidorki i ogórki nie bacząc na renifery przemierzające nocne niebo, by dzieciom dowieźć szczyptę szczęścia, brzuchato uśmiechniętego pod siwą brodą. Przyroda otrząsnęła się z przymrozków i zieleniała nieśmiałym przedwiośniem, a słońce dopiero przewracało się na drugi bok ostrożnie, żeby nie zbudzić kosów czarniejszych od nocy. Tylko puchate szczeniaki wielkości młodych krów harcowały radośnie szczerząc kły na zimnej, mokrej trawie.

A ja, bezzasadnie zupełnie i spontanicznie uznałem, że dawno nie widziałem rynku, nim brzask go wyzłoci. Pojechałem, poszedłem, byłem. Miejska fosa zdawała się być epoksydowaną nieskończonością, śpiące budowy oddychały rękawami firan kryjących rusztowania, drzewa kontemplowały teraźniejszość beznamiętnie – przecież znały to od dawna. Bruk nasiąkał wilgocią i zdawał się być spoconym od tego leżenia w bezruchu. Potem już tylko deptak, na którym zaczynało się budzić życie, dostarczając palety napojów, upuszczając aromatu właśnie wypiekanych precli, czy zjełczałego dopiero wczoraj tłuszczu.

Rynkowa choinka, niczym zielona, chińska pagoda górowała nad placem wolnym od pośpiechu i ludzi. Ktoś zbierał ostatnie papierki porzucone nocą, ktoś inny szedł, bądź wracał dopiero. Nawet gołębie, nawykłe do zgiełku chowały się w obliczu pustki. Fontanna schła dogorywając i mając nadzieje, że jednak wiosna się zdarzyć w końcu musi i znów tryśnie na matowe szkło wieloma strumieniami. Fredro trwał, bo nic więcej chyba już nie potrafi. Śniedzieje, spiżem zarażając ratusz i kamieniczki. Światła, niczym podarte pajęczyny skrzące się rosą w świetle księżyca zwisały smętnie z latarni. Jakieś pośpieszne kroki- jedne, jedyne, parę świateł na zapleczach knajp, bo od frontu martwe są przecież od dawna.

Smutny poranek zakwitał nad renesansem pieczołowicie odtwarzanym co parę lat, bo murszeje szybciej niż ludzkie zdrowie. Pośród zamków, kłódek, niemożliwości szedłem nie czytając z jakiego powodu nic-nigdzie-nikomu-no-chyba-że-precle-z-salami-i-jalapenho… od szóstej otwarte…

Płynąłem przez ten przestwór jak zziębnięta ryba, jak cygaro zeppelina toczone drobnym wirnikiem i dużym wiatrem. Rynek przytulał się kradnąc mi ciepło, jakiego mu trzeba bez umiaru, żeby mógł cieszyć egzotyczne oczy turystów. Pręgierz płowiał nieużywany od dawna i zdawał wtapiać się w tło ze wstydu, że taki nieudany. Jak ja…

4 komentarze:

  1. Wszędzie jakoś smutno, pusto...inaczej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. światła za mało. wystarczy, żeby humor zdechł.

      Usuń
  2. Na wielu rynkach miast znajome szczegóły, tylko do zimowej ciemności i słoty trudno jakoś przywyknąć.

    OdpowiedzUsuń