wtorek, 12 stycznia 2021

Wymyśliłem, czy zobaczyłem?

 

Nie do końca świadomie ustawiam pasjansa z chwil.

 

Pierwsza – chłód przedświtu drażni nozdrza i odziera marzenia z miękkości. Walczy o zauważenie. Liże po policzkach i mgli oczy. Mówi niewiele, chrypką kroków na zmarzniętej trawie, pomrukiem znikających w nicości aut. Obraz wykoślawiony, pełen domysłów i egoistycznych pragnień, których spełnienie mogłoby się zamknąć fatalnym finałem, bo przecież ograniczony umysł zniewolony prywatną żądzą świat mógłby spalić i powiedzieć, że to także zbyt mało.

 

Druga – mrok na niebie nie wytrzymuje naporu dnia i pęka ostrą, nierówną szczeliną sięgającą Bóg wie, jak daleko. Granat nieba płowieje, jak futro zakurzonego lwa, syto wylegującego się pod akacją. Staję zachwycony objawieniem i trzymam kciuki za dzień, który czeka na poczęcie, zachłannie, niecierpliwie, głodny istnienia i cudzej troski.

 

Kolejna – nadciąga niepostrzeżenie, cicho, na łapach nawykłych do skradania się, by dopaść i zagryźć ofiarę, choć dzisiaj merda skołtunionym ogonem i zachęcająco popycha piłeczkę tenisową, bym ją rzucił w toń nocy. Nie zginie, kiedy się wie, jak szukać. Ogon wie doskonale, bo ma czujny nos na usługach.

 

Następna – skoro deszcz potrafi pachnieć, to czemu nie szron? Na pewno pachnie, lecz tak wątłym aromatem, że potrafi skryć się w zaułkach parującej woni chleba i kwiatowych perfum, smrodów ulatniających się z miejskiej kanalizacji. Wdycham, próbuję skroplić na języku smak i zapach chłodu. Rozsmarowuję ostrożnie, jakbym laicko kosztował pasty o smaku opisanym japońskimi ideogramami.

 

Znów – obrazy usiłują mnie spacyfikować, ograniczyć do prymitywnej geometrii pełnej wyjątków i przypadków szczególnych, jakich natura nie znała. Ideały figur i brył, ludzkich sylwetek i zachowań. Jak klątwa, która spełnić się musi, choć z góry wiadomo, że zagraża życiu. Niebo z rozpaczy rozpada się na moich oczach, jakby było stalowym, skisłym mlekiem. Kra niezliczonych chmur pocięta jasnymi żyłami nieciągłości nadchodzącego dnia, niczym korzenie drzewa rosnącego ponad niebem sięga dendrytami oczu i wgryza się w duszę. Szuka życiodajnych soków. Sił witalnych, mnie wreszcie.

 

I jeszcze – Święta trzymają się okolicy resztkami sił. Balkony, latarnie, witryny pulsują wielobarwnym tętnem, zbyt pospiesznym dla wędrującego po chleb emeryta. Nawet dla ćpuna wracającego z dwudniowej libacji zbyt jest nerwowym, bo tłucze po oczach okruchami zapomnianych uczuć, aż kapią łzy po brudnym pysku i wyć się chce wzorem wilka na przednówku pełni.

 

Dokładam i dokładam z talii nadchodzących chwil, pełnych gęsiej skórki, wątpliwości i nadziei. Życzeń nie zawsze życzliwych i myśli zbyt niesfornych, żeby mogły być dobre. A może jednak mogą? Kiedy położę następną… zakryję te, które leżą przede mną, zapadając się w przeszłość, choć ledwie co były świeże i czyste jak powietrze, którym nie oddychał żaden zwierz, czy maszyna. Dziewiczą do pierwszego zauważenia, a potem porzuconą wywłoką, ścierką na parkanie śmietnika.

 

Ostre światło reflektorów parzyście tnie moją niespieszną wróżbę. Migoce pomarańczowym grzebieniem wysoko siedzącego koguta, żebym nie mógł przejść obojętnym. Przyjechali. Posprzątać widzenia. Śmieci wywieźć na wrzosowisko i pozwolić im sfioletowieć , albo zamarznąć na wieki. Kontenery połykane bez popijania, bez czkawki, przechylane szybciej niż rozstajny kieliszek wódki. Na zdrowie, na pohybel, na wszelki wypadek, albo i bez okazji!

2 komentarze:

  1. Pasjans brutalnie przerwany i nie wiadomo czy wyszedł?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wyszedł, bo zawsze wychodzi, tylko nie wiadomo, komu na zdrowie

      Usuń