poniedziałek, 12 lipca 2021

Sie mi bo... Zdawało?

 

Chciałem ukraść ci ziemię. Tak, tę, za twoim rodzinnym domem, co wspina się na szczyt wzgórza, z którego widać całą kotlinę, a jeśli słońce pozwoli, to objawia nawet zagraniczne szczyty, wspinające się wyżej niż wszystko co nasze. Słucham polityków, jak grzmią że powinniśmy chwalić własne, że przed oczami warto mieć i wesprzeć to, co rodzime. Niegłupie są w tym, choć intencje mają podłe, bo myślą, że ćwoki nie sprawdzą, co biorą od sąsiada zza miedzy, a co od Niemca, albo innego Francuza. Głupimi łatwiej rządzić i manipulować – teraz rozumiem to lepiej, niżby proboszcz z ambony wyjaśnił w Wielką Niedzielę łajając palcem niepokornych!

 

Rozum miałem schowany nieopodal – w rozporku. I myślałem że ty też, ale ty byłaś mądrzejsza i wolałaś pod prysznicem realizować zakazane sny, kiedy ja… Żebrałem o każdy skrawek materiału, który miałaś na sobie – ich dla odmiany kraść nie chciałem – marzyłem że sama zapomnisz, że ja zapomnę, że zgniją szmaty pod krzakiem tarniny, albo pod młodą sosną, nim zawładnięci młodością opamiętamy się, skryci strzechą siwych włosów, albo i dzień później.

 

Chciałem ukraść ci ziemię. Twoją, a raczej twojego dziadka, który wciąż żył, mimo ogólnoświatowego niepokoju, mimo biedy klęsk nieurodzaju, albo knowań sołtysa, patrzącego na okolicę ponad brzuchem urosłym na przewlekłej niegodziwości. Nie umiałem wymyślić, jak to zrobić, żebym bez wstydu mógł potem wejść do sklepu GS na skraju wioski i poprosić o papierosy, albo „Żytnią” – na borg, na zeszyt na uśmiech szczerbaty, albo kredyt do pierwszego czy dziesiątego, bo wtedy ZUS-em, rentą po bolszewickim dziadku zasili mój krwiobieg listonosz, z torbą, która zapomniała już, kiedy ostatni raz przeszła kurację odmładzającą w tajskim salonie masażu, czy innym egzotycznym SPA.

 

Wymyśliłem, że ukradnę tę ziemię, wraz z tobą. Brzydką, zaniedbaną, brudną. Że się z tobą ożenię pomimo, a ty, łaskawie zdechniesz, nim zauważysz, że na zabawach w świetlicach OSP, w każdej z okolicznych wiosek mam inną, piękniejszą, wobec mnie otwartą jak ugotowały małż na perwersje tak wyuzdane, że nie pozwalają chłopakom z sąsiedztwa nawet myśleć o podobnych. Łudziłem się, że ty też pozwolisz mi na wszystko, a nawet więcej, ale byłaś tak skamieniała, że samo wspomnienie bliskości innej niż duchowa wywoływało u ciebie torsje.

Widywałem cię klęczącą pod płotem, gdy rzygałaś na sztachety, choć wypiłaś mniej niż córka sołtysa, która pierwszy kieliszek samogonu połknęła, gdy miała trzynaście lat – aż tyle ją sołtys Bronek utrzymał w ryzach niewinności, lecz teraz klnie nawet w kościele, bo nim Ola skończyła siedemnaście lat, miała już drugie dziecko w brzuchu, a każde z innym niepewnym własnego udziału darczyńcą.

 

A ja tylko chciałem, żeby miedza między naszymi dziadkami pokryła się jednym plonem, a nie tylko chabrami i ścieżką dla zajęcy. Brzydziłem się ciebie, lecz łapczywość idei nie dawała mi spać. Wziąłem cię – pamiętasz – niemal siłą wlałem ciebie szklankę „księżycówki”, mówiąc, że to irlandzka wódka starsza od nas oboje. Więcej wyrzygałaś w sztachety niż wypiłaś, ale, nim skończyłaś, zdążyłem unieść ci kieckę…

 

Krzyczałaś, jak krzyczą wszystkie pijane nastolatki, ale już miałaś zaszczane majtki tam, gdzie kończą się uda. Ja ryczałem radość spełnienia. Młodość potrafi wytrysnąć spontanicznie – wystarczy, że ktoś obok powie słowo „cycek”, czy „dupa” i niewiele więcej już trzeba! Pamiętam, jak wracałem ze szkoły i pijany Gienek mieszkający trzy domy dalej powiedział do starej Stefana – ty wredna cipo! A ja zlałem się w gacie i zanim zasnąłem jeszcze trzy razy musiałem wziąć w dłoń własną zuchwałość, nim ostatecznie poległa… Jedno słowo starczyło, a teraz rzygałaś pod płotem i chociaż byłaś najbrzydsza we wsi, to jednak miałaś dupsko wypięte ku mnie… Jezu! Sam widzisz, że sił nie miałem w sobie wcale, a jeszcze ta ziemia pachnąca oczekiwaniem, która wspinała się ku Twemu Majestatowi… musiała być moja – ziemia i ona z tyłkiem, który dotąd nie zaznał jurności.

 

Płakałaś, klęłaś, wzywałaś Wszystkich Świętych. Daremnie. Widocznie oni też pragnęli, albo patrzyli na nasz REAL, jak patrzy się na filmy pornograficzne, aby ulżyć cierpieniom samotności. Cuchnęłaś samicą, chociaż krzyczałaś, że ty nigdy i nikomu, a ja nie nadążałem łykać śliny. Paskudne. Dla ciebie i dla mnie. Gdy teraz myślę, w jakiej musieliśmy być gorączce – nie mogłaś się zgodzić przed ślubem, bo tak cię chowali, a ja nie mogłem cię poślubić, nim skosztowałem. Rzygałaś, kiedy oświadczyłem się tobie, sięgając członkiem między uda drżące ze strachu, bo północ ledwie wybiła czarownice dopiero się wzbiły na miotłach, a kościelny mijał nas idących ku rodzicielskim domom i upominał, że młodość płata niecne figle, jakich proboszcz rozgrzeszyć nie może wobec Pana.

 

Potem… Potem rosłaś. Szybciej od ciast twojej mamy, szybciej od dumy z ojca, któremu czapkowali po wsi nawet ci z przysiółków. Czekałem, ciągle gotów by powtórzyć, jeśli będzie mus, ale ty uwierzyłaś za pierwszym kopem że możesz się podobać. Głupia! Ja tylko ziemi chciałem, a ty byłaś ostatnią deską ratunku. Niech spadnie na  młodzieńcze fascynacje i potrzeby dojrzewającego organizmu. Rozumiem i myślę, że ty też powinnaś. Chłopak potrzebuje uwolnić się od nadmiaru emocji, a jeśli nie ma z kim – skazany zostaje na autodestrukcję. Nawet ty byłaś lepszą alternatywą. A kiedy wypięłaś pośladki bledsze od księżyca i zawyłaś pieśń głodnej wilczycy prowadzącej stado na żerowisko… Szaleństwo jest bezpłciowe – daliśmy się ponieść oboje, choć ja ostygłem szybciej – na szczęście dla ziemi, bo twój ojciec dostał spazmów, gdy usłyszał, czyje brzemię nosić będziesz i zdechł nim omłócił pszenicę.

 

- Skurwysyn! Mógł dla mnie choć tyle zrobić!

 

Na pogrzebie udawałaś, że nażarłaś się zielonych gruszek, ale wiedziałaś ty i matka też, że nosisz w sobie nowe życie – moje, bo poza mną nikt nie miał odwagi się do ciebie zbliżyć. Byłaś szpetna i ciągle miałaś Boga-Ojca u boku, a ja byłem ledwie wioskowym głupkiem. Matka chciała cię połajać za rozwiązłość, jednak szczęśliwie stałem obok – dostała w twarz, nim jej obeschły łzy po sołtysie! Trzy razy. Na odlew. Więcej nie zniosłaby chyba, a i tak klęczała na polepie przed kuchnią i dopiero stanowcze słowa skłoniły ją do wstania:

 

- Rosołu nam ugotuj głupia, bo inaczej wnuka zagłodzisz!

 

Spazmy nosiły ją, ale rosół potrafiła ugotować. Kurewsko dobry! Przyprawny, nieoczywisty. Siorbałem wrzątek, z domowym makaronem i wspominałem ojca. Ten, to dopiero był kozak! Uczył mnie miłości do ziemi. Od kiedy skończyłem sześć lat – lał mnie na potęgę, poniżał i wiecznie powtarzał:

 

- Na gospodarstwie być może tylko jeden gospodarz. Jak ci się nie podoba, wypierdalaj na swoje! U mnie mieszkasz, więc porządek obowiązuje po mojemu. I twoje zdanie liczy się tyle, co kurze łajno pod stodołą!

 

Głupi nie byłem, więc szybko zrozumiałem. Ojcowizny czekać, przy tak jurnym buhaju? Niedoczekanie. Chciałem iść na swoje, nim siwe kłaki wytrysną na moich skroniach, czy brodzie. A on zdawał się być wiecznym. Musiałem zdobyć ziemię, a twoja była najlepszą we wsi, choć ciut zaniedbaną. Za mało parobków, pokurczy, bękartów, nierobów smaganych biczem nadzorcy. Jak mogłaś być tak tłustą na tak źle zarządzanym folwarku? Ojciec w piwnicy chował skarby po Napoleonie? Wy nawet piwnicy nie mieliście, ino ziemiankę na kartofle i cebulę.

 

Teściowa pomstowała i pełna była nienawiści w pierwszą noc po pogrzebie, więc przylałem jej lepiej, niż lał ją jej były mąż. Wreszcie poszłaś spać, zmęczona ciężarem potomka i ogromem obowiązków, a ja, chwiejnym krokiem, poszedłem do twojej matki i zerżnąłem ją, jak jej stary nie rżnął od dobrych trzydziestu lat. Teściowa, niewidzący wzrok zakotwiczyła w madonnie z dzieciątkiem - obrazie zawieszonym nad wezgłowiem małżeńskiego łoża przez prababkę, i modliła się żarliwie, kiedy jej pazury wydrapały mi na plecach bruzdy tak głębokie, że można byłoby zagon kartofli posadzić i cierpliwie czekać na plony. Nim spać poszedłem kazałem jej gary pomyć po stypie, żeby w kuchni much nie naleciało, kiedy wstanę na śniadanie.

 

- Tylko jej nie krzywdź – pośród bladości policzków szeptała, nim mój członek zwiądł ostatecznie na wdowim ugorze, uprawianym wcześniej ponad ludzkie pojęcie, a ja kiwałem głową, żeby we śnie nie zaszlachtowała mnie, jak prosiaka na komunijny obiad. Spałaś gdy wstawałem. Twoja matka krzątała się w kuchni bo starość nie snu potrzebuje. Wziąłem ją, dla przypomnienia, na zapiecku, a kiedy gryzła zapaskę żeby cię nie zbudzić, wyjaśniłem jej, że od dziś JA RZĄDZĘ W OBEJŚCIU!

 

- Jeszcze – szlochała, choć dupsko miała czerwone od razów, a w gąszczu łonowym pośród siwizny  dojrzewały krople nasienia.

 

Jadłem jajecznicę z dziesięciu jaj. Na boczku i ze szczypiorem zerwanym wprost z zagonu obok domu. Jadłem patrząc na wschodzące słońce i zastanawiałem się, po co tak wcześnie wstałem? Nie zamierzałem się wstydzić, że zerżnąłem matkę mojej żony, która ciężko dyszy nosząc pod pępkiem mojego potomka. One, i on też, należały do mnie. Wszystkie. I, co najważniejsze, bo przecież jedna już jest stara, druga starzeje się każdego dnia – najmłodsza była moja! Ta, co ciągnie się pod górę i sięga szczytu płaską łąką – od zachodu ograniczona jest polem pszenicy, a od wschodu amboną, wzniesioną wysiłkiem połowy wioski żeby polować nocami na dziki – wiadomo każdy ma jakąś uroczystość rodzinną a dzik szkodę lezie niemożebnie i trzeba go powalić więc niech i pożytek jakiś będzie i kiełbasy na weselach czy chrzcinach. A i na Zaduszki dobrze powspominać pogryzając pod domową jałowcówkę kabanos z dziczyzny.

 

Ziemia była moja. I wszystkie żyjące na niej kobiety. Podrapałem się po jajach, siedząc w kuchni na miejscu gospodarza. Matka mojej baby smażyła coś na fajerkach. Czekałem. Cierpliwie, spokojnie – gospodarzowi nie wypada być pochopnym. Paliłem fajkę, mimo, że drapał w gardło, a słońce wschodziło tam gdzie mieszkał mój ojciec ze swoimi kobietami… Nie był głupi! Może nawet odwiedzę go na Wielkanoc z flaszką czegoś zacnego? Niech wie że nie spłodził mnie daremnie!

 

- Pragnąłem twojej ziemi… I w dupie mam, że mówią o tobie źle pod sklepem. Że chowanaś w lodówce, a szparkę masz w poprzek że zez, piegi i pryszcze na dupie – skąd oni to wiedzą skoro nikt przede mną barchanów z ciebie nie zdarł pod płotem? Od dziś nikt już ich nie zerwie, choćbym miał zdechnąć. Jesteś moja! Jak ta ziemia której pragnąłem od siódmego roku życia! Wiedziony ojcowskim rozumem.

 

- Ech!

4 komentarze:

  1. Mocne :P. Nie wiem czy powinnam się śmiać :P. Najgorsze, że działy się różne historie, bo czasem ta ziemia była najważniejsza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skoro wzbudza nie wiadomo co, to śmiech nie zaszkodzi. ludzie nie są oczywiści miesza się w nich wszystko, co tylko się da.

      Usuń
  2. Niesamowitymi drogami chadza Twoja wyobraźnia!
    Czyżby inspiracją był pobyt na wsi sielskiej anielskiej?
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie byłem na wsi od dawna. może pora sobie przypomnieć?

      Usuń