wtorek, 3 września 2019

Szperacz.


W ramach nieuniknionego wybrałem się na poszukiwanie skarbów. Błyskawicznie przeprowadziłem rachunek sumienia i pogmerałem w pamięci, aż zabolało. Jakieś baśnie, lektury szkolne, filmy wojenne i przygodowe - te z piratami i tamte z Indianą Jonesem. Zasadniczo było mi obojętne kto i z jakiego powodu porzucił skarb i zostawił na warcie zaklęcia, toksyczne pułapki, czy nieśmiertelnych strażników. Gotów byłem podjąć się rozwiązania szarady. A żeby nie być gołosłownym zapisałem się na intensywny kurs samoobrony i całą zimę pociłem się, żeby nauczyć się upadać lżej niż suche liście jesienią i wstawać, jak wstają giganci.

W końcu wdrapałem się na dach, który zdawał się wystawać ponad okolicę i rozpocząłem poszukiwania sezamu. Rozpocząłem od oczywistości, czyli bezludnej wyspy, jednak nie majaczyła na horyzoncie żadna. Nieurodzaj zapanował na bezludne wyspy, a jedyna wyspa na miejskiej fosie tętniła skrytym życiem i nie darmo tubylcy nazywali ją wyspą miłości. Skreśliłem ją i wszystkie inne wyspy, które gotowe były wynurzyć się z fosy, gdy lato wypije nadmiar wody.

Rozglądałem się za bunkrami i innymi fortyfikacjami, które z natury swojej bardziej nadają się na przechowywanie dóbr niż żołnierzy. Znalazłem jeden, który pod wpływem mojego wzroku cofał się, aż utknął we wnętrzu wzgórza i tylko łypał na mnie otworami strzelniczymi, które zostały odrutowane, żeby zniechęcić szczury, gołębie i nietoperze od zasiedlenia tego podziemnego raju. Kraty były mocne, bo za nimi były również magazyny pełne beczek piwa i innej rozpusty. Uznałem, że byłaby to przewrotność, gdyby skarb miał się kryć w takim miejscu i odpuściłem bunkrowi, aż ten westchnął i kopułka mu się lekko zapadła z ulgi.

Kolejno zwróciłem swój wygłodniały wzrok ku okolicznym zamkom i pałacom, bo przecież one niejako z obowiązku powinny kipieć i ociekać nachalną, jawną majętnością pełną antyków o nie policzalnej wartości, jednak czekały mnie kolejne rozczarowania. Jak nie muzeum sztuki współczesnej, która antykiem będzie za jakieś tysiąc lat, to biuro poselskie preferujące szkło i chromowane poręcze, więc najstarszy w tych pomieszczeniach był bezpański kot dogorywający z niedostatku szczurów, które uciekły, gdy tylko główny lokator uwalił się na otomanę z Ikei, bo w fotelu mu się nie mieściły spodnie pełne majestatu. Ja wiem, że majestat, to też majątek, ale jego pozyskanie wiązało się z kilkoma paragrafami, względem których chciałem pozostać przeźroczysty.

Lochy, podziemia i piwnice z wysokości dachu zdawały się być rynsztokami i nawet mrzonki o perłach, co przed wieprze rzucone nie skłoniły mnie, żeby je z mierzwy wydobywać. Niech kto inny w tak jednoznacznych warunkach pomnaża, albo i nie. Wspomniałem groty, pieczary i jaskinie, które chętnie wynajmowały przestrzeń różnym zbirom, czy smokom w zamian za lichwiarski procent łupów, który czasami sięgał niepojętych stu procent, gdy nieborak padł na korzonki, reumatyzm, albo inną dolegliwość spowodowaną przykładowo nadgryzioną przez niedźwiedzia wątrobą, albo nieudaną laparoskopią nerek wykonywaną kłami tygrysa szablozębnego. Niestety. Najbliższy teren geologicznie był totalnie nieprzystosowany do posiadania niezbadanych dziur, chyba, że ktoś na działce pracowniczej wykopał ziemiankę, aby przechować w niej jabłka i dynie przez zimę, oraz flaszeczkę „na wszelki wypadek”, bo wiadomo, że czasami człek się musi zdezynfekować, choćby i wewnętrznie.

Usiadłem na czarnym dachu pełen czarnych myśli, aż zmierzchać zaczęło, a mi nogi wysiadły od tej niecierpliwości z jaką nimi przebierałem wypatrując celu. Gotów byłem już ograniczyć roszczenia do mniejszych gabarytów, byle przystąpić do ekspedycji zanim początkowy entuzjazm się we mnie wypali. Zacząłem głodnym wzrokiem wypatrywać dziupli w co bardziej szlachetnych drzewach, bo przecież w takiej robinii, to nikt przy zdrowych zmysłach nie ukryje nawet wyznania, a co dopiero fortunę. Szybko okazało się, że szlachetne drzewa, gdy tylko zacznie je toczyć próchnica traktowane są niczym zęby mleczne i się je wyrywa zanim nabawią się brzęczącego, czy skrzącego się depozytu, względnie zalewa się je betonem, licząc, że taka plomba przetrwa wieki.

Po cmentarzach snuły się wieczne wdowy, czarno odziane patrole z gatunku tych widzialnych i tych niekoniecznie, więc cmentarze skreśliłem nim głowa zaczęła opracowywać łupieżczą strategię. Z totolotka wyleczył mnie nauczyciel matematyki, który w porywach niewytłumaczalnego sadyzmu kazał mi policzyć koszt wygrania miliona w totka, a w mękach uzyskany wynik zdawał się być fortuną, przy jakiej milion wyblakł całkiem. Strychy mogłyby być jakąś namiastką przyszłego dobrostanu, jednak majątek mający długotrwały kontakt z objawami czułości gołębiej tracił na wartości od chwili złożenia w postępie geometrycznym i tylko mocno oszołomiony posiadacz mógłby równie bezmyślnie lokalizować bonanzę.

Złotonośnych pól nie było widać absolutnie, rozbieranie pieców węglowych w nadziei na łupy ukryte przed wojenną zawieruchą byłoby ciężką pracą w zawodzie zaniedbanym i mocno już zapomnianym, a ja nie zamierzałem odświeżać ginących zawodów, tylko odnajdować zaginione dzieła, metale, czy minerały jak najbardziej naturalne. Ostatnią deską ratunku zdawało się być samotne drzewo gdzie na rozstajach, albo rosnące pośrodku niczego, kuszące urodzonych samobójców, bo tam ciemną nocą dziać się mogły zupełnie niestworzone historie.

Chwyciłem łopatę, bo ręce miałem wypoczęte i jakąś rozłożystą lipę-klona-być-może-buka wytypowałem na początek. Kawałek drogi było do niej, bo jak tu rozstaje w mieście znaleźć. Lazłem i lazłem, a noc kuliła się w sobie. Nim dotarłem zetlała już całkiem i przez dziury zaczął zaglądać świt. Schetany byłem jak koń, gdy dotarłem pod rzeczoną, domniemaną lipkę i jako poeta położyłem się pod nią, by odsapnąć chwileńkę nie najchudszą. Łopata ułożyła się u mojego boku, jak wierny pies i patrzyła z nadzieją, kiedy ja zamiast do melioracji gruntu kierowałem się w objęcia Morfeusza, choć preferuję objęcia płci piękniejszej. Trawa niczym broda przywołanego łaskotała mnie w policzki, kiedy wtulałem się w twardą szczecinę steranego historią specjalisty od światów równoległych.

Zarzuciłem kolanem i łopatę chudą w pasie objąłem, żeby mi się nie zapodziała nim oczyska zamknąłem bez wyrzutów sumienia. Romans z Morfeuszem miał się znakomicie, choć nie przypuszczałem. Błąkał się po mnie jakiś uśmiech nie do końca bezinteresowny, gdy dzień dojrzewał zdolny do wszystkiego, a ja pogrążony w otmętach niezbadanych masowo osiągałem sukcesy przyszłe w dyscyplinie, w jakiej dopiero zaczynałem karierę zawodową. Byłem mniej więcej na etapie wynajmowania Kremla, żeby shałdować dobra wydarte trzewiom natury pomimo wrzasku niezłomnych straży, gdy jakiś ignorant wyrwał mnie z objęć Morfeusza, bogactwa i łopaty. I to wszystko jednym, celnie mierzonym kopniakiem.

- Ty! Rów kopać miałeś, a nie kimać pod drzewkiem. Pół dnia już przespałeś, a łopata raz w ziemię nie wbita!

8 komentarzy:

  1. Solidny uśmiech na początek dnia to dobra rzecz. Majestat ledwo mieszczący się w spodniach rozśmieszył mnie uczciwie i dzięki Ci za to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. proszę bardzo. majestat często tak miewa, a czasami gęba w telewizorze się nie mieści (pewnie dlatego wymyślili teraz monitory powyżej 50 cali).

      Usuń
    2. Prawdopodobnie był to główny powód. Oj, jak dobrze! Jesteś autorem mojego dzisiejszego dobrego humoru. Chyba Ci wiszę kolejne piwo pod Pomnikiem.

      Usuń
    3. oby przetrwał do tego czasu, kiedy zdarzy się okazja.

      Usuń
    4. Oby, bo oszołomy wciąż robią sobie na niego zakusy.

      Usuń
    5. o to w końcu chodziło - wieźć na pokuszenie.

      Usuń
    6. Obawiam się, że jednak nie w tym wypadku... W końcu to liście laurowe.

      Usuń
    7. czyli do zupy, albo do sosu?

      Usuń