niedziela, 28 czerwca 2020

Symbioza.


Kradnę. Tylko nocą, chociaż w dzień również zdarzają się niebanalne okazje. Tych, którzy śpią w dzień oszczędzam. Oni… są i tak poturbowani przez los wystarczająco, żebym jeszcze ja…

Za to nocami skrupułów nie mam. Może dlatego, że nocą mniej widać, a demony hulają z wiatrem pośród mrocznych akwariów z szybami zamglonym do tego stopnia, że wewnątrz ledwie widać kontury śpiących. Może to zazdrość? Sam nie śpię już trzeci rok. Tak sądzę. Trzeci z rzędu, od kiedy sobie uświadomiłem, że nie umiem już spać. Nie potrzebuję tego. Jedyne, czego mi brak, to sny. Obrazy podświadomości wygładzającej kanty życia i zmieniające rzeczywistość w dzieło potrafiące zakwitnąć na skórze gęstym potem, rosą strachu, którą każdy może sobie zaaplikować. Albo uśmiechem tak bezwstydnym, na jaki nie stać ludzi na jawie.

Miliony okien. Akwaria pełne śniętych ludzi z wygaszonym czuwaniem. Odpoczywających, żeby jutro podjąć się wyzwań, na jakie dziś zabrakło sił, czasu, albo determinacji. Jutro… Kiedy się nie śpi pojęcie jutra wydaje się bardzo abstrakcyjne. Patrzę z pożądaniem. Głodny, jakbym nigdy wcześniej nie jadł, ale to nieprawda. Jadam regularnie. Każdej nocy łowię. Aż dziw, że jeszcze nikt nie upomniał się o swoje sny. Że nie szukają mnie detektywi, że prasa nie podnosi lamentu. Miasto jest wielkie i nie brakuje akwariów. Zmieniam okolice, piętra, czas…

Usiłuję być… uczciwy… Nie karmić się w jednym paśniku, nie okradać kogoś do cna. Jedna noc, jeden sen, najlepiej, żeby nigdy więcej nie stało się to samo. Wolałbym pozostać nierozpoznawalnym koszmarem, który trafił się raz i znikł wraz z krzykiem okradanego, który budził się z blizną na sennej marze i nieciągłości, jaką spowodował mój atak. Na początku stałem gdzieś obok, przycupnięty na parapecie obok śpiących gołębi i patrzyłem, jak się miotają. Kopią pościel, łapczywie piją zimną herbatę, albo wtulają się w leżące obok ciało, żebrząc o pieszczotę w środku nocy.

Smutny widok snujących się lunatyków, którym skradłem obraz. Jeden i niepowtarzalny. Chyba niepowtarzalny, bo przecież nie ponawiałem gwałtu. Dla mnie nowy. Wytytłany w nieprawdopodobne detale bardziej, niż ruski generał w medale. Byłem nałogowcem? Tak. Nie ma powodu ukrywać. Byłem i jestem. A to oznacza, że będę się staczał. Może nawet na samo dno. Na pewno. Niżej, niż dotąd przyznawałem się sobie. Nałogowcy są mistrzami w udawaniu, wymyślaniu argumentów, wyszukiwaniu alibi, albo okazji do kolejnego grzechu.

Przekroczyłem granicę. Stąd nie umiem wrócić – nieprawda – nie chcę wrócić. Przywykłem do własnego nałogu i stał się cząstką mnie. Kradnę sny. Obcym mi ludziom, których nie umiałbym rozpoznać w dzień. Wślizguję się w ciepłą pościel pachnącą nieznanymi ludźmi, przytulam się do nich, a potem, przez nosy, uszy, otwarte usta, a nawet przez pochwę… wdzieram się do ich wnętrz i zwiedzam światy surrealne, nierzeczywiste. Kolorowe, albo pełne mroku gęstszego od nocy, gdy pojawiłem się w ich nie-życiu. Zdarzało się, że miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej w gąszczu lęków i diabolicznych paranoi. Zdarzało się, że toczył mnie orgazm… cudzy orgazm budzący się z nieświadomości. Zdarzało się…

Ale kiedyś przekroczyłem granice. Noc sprzyjała nocnym Markom. Była ciepła, niespiesznie tłoczyła się na skwerach i rogatkach, pęczniała w nieskończonościach chmur rozrywanych niecierpliwie przez księżyc, żeby mógł położyć w nurcie rzeki gwiazdy. Nie wiem sam dlaczego, ale wróciłem. Pierwszy raz usiadłem na parapecie, z którego przecież zdarzyło mi się już uciekać po udanym zamachu. Usiadłem i gapiłem się na kontur, obdarty już raz przeze mnie z nocnych mar. Sięgnąłem poń ponownie. Kiedy wsuwałem się pod kołdrę czułem się podle, ale nie ustawałem. Ciało pachniało. Podniecało. Wciąż udawałem, że tylko przytulić się do młodego ciepła chciałem. Ale to tylko wykręt. Chciałem wniknąć w sen. I stało się.

Sen był ciepły. Rozmarzony, pełen błogości. Smaczny. Zazwyczaj szukałem rozmaitości, żeby nie nasycić się zbytnio jednym smakiem tylko, ale tu… Zachłysnąłem się. Zapomniałem zupełnie. Podarłem zasady i osiadłem w tym śnie, zabierając go ze sobą. Później grzałem się wspomnieniem, smakowałem, niczym kiper rozcierałem na języku każdą z wonnych chwil. Cały dzień przetrwałem oszołomiony i czekałem nocy, żeby… Narkoman nie ma zasad. Ma chwilowe kaprysy. Poszedłem kolejny raz. Trzecia noc w tym samym ciele. A potem czwarta i piętnasta. Trzydziesta ósma! Zanurzyłem się bez reszty, wracałem, drążyłem, zbierałem do czysta, do ostatniego ziarnka.

Dnie spędzałem coraz bliżej, patrząc jak gaśnie radość w oczach ciała. Jak gasną nadzieje i marzenia. Jak chudnie w oczach od mojej zawziętości. Ale nie umiałem oderwać się od tych snów. One były moje! Moje, moje, moje! Dla mnie śnione! Ciało słaniało się już od zapalczywości, od głodu, z jakim rzucałem się na nie, gdy tylko oczy przesłoniło powiekami. Mamrotałem, śpiewałem kołysanki, podrzucałem alkohol i proszki. Wszystko, byle tylko ciało poszło spać. Moje ciało – zacząłem tak na nie mówić sam nie wiem kiedy. Moje ciało i moje sny. Wślizgiwałem się bez zachowania ostrożności, z coraz większą wprawą i pasłem się nim w nim uwięziony.

Musiało się stać. Wiedziałem, że musiało, bo świat karze tych, którzy zapominają o ostrożności. Ja – nie miałem jej już wcale. Mój głód był tak duży, że nie dawałem rady utrzymać postronków powściągliwości. Ledwie słońce kryło się w cieniu lasu akwariów wpadałem do ciała i siedząc w kąciku czekałem na sny. Wszystkie. Ciało obolałe od mojej nieustannej obecności poddało się i przestało bronić. Zamykało oczy wyczuwając moją determinację. Wchodziłem jak po swoje i tak właśnie uważałem – moje sny, moje ciało, moje potrzeby, chcenia, nałogi…

Ciało otworzyło się na mnie bez reszty. Ze złamaną wolą wpuściło mnie w siebie, aż staliśmy się jednością. Nie miałem pojęcia, że ciało… miało już świadomość mnie w sobie. Że miało plan. Swój, nie mój… Ukryło go tak skrzętnie, że nie zauważyłem podstępu. Pułapki, w jaką wpaść może nieświadomie każdy. Ale mnie nie interesował każdy. Mnie interesowało to ciało, jego sny, które stały się moimi snami, a nocami zawłaszczałem to ciało bez reszty. Zapatrzony w sny nie dostrzegłem, że noc się skończyła, a ciało otworzyło oczy. Uwięziło mnie w sobie! Mogłem wyjrzeć jego oczami na jego świat. Tkwiłem w tym ciele, szarpałem, chciałem uciec. Próżny trud. To nie ja zawładnąłem ciałem, ale ono mną. Prowadziło mnie ścieżkami, które miało kaprys pokazać mi. Oswajało mnie z więzieniem.

Wieczorem, gdy spać się kładło miałem nadzieję, że umknę. Ale ciało owinęło mnie snami, spętało i nie dało zerwać więzów przed świtem. Gdy otwierało oczy, więzienie miało mury nieprzebyte i kolejny dzień jasyru miałem przed oczami. Ciało szyderczo przyglądało się moim rozterkom. Przegrałem. To ja poddałem się ciału, które silniejszym było od mojej robaczywej woli. Zamknąłem oczy. Zamykałem coraz częściej. W tym ciele… musieliśmy zmieścić się we dwoje. Oboje go potrzebowaliśmy. Nawet teraz nie umiałem z niego zrezygnować...

8 komentarzy:

  1. Jak to nigdy nie wiadomo, kto kogo bierze w posiadanie...hi,hi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jak to nigdy nie wiadomo, kto siedzi w środku.

      Usuń
    2. Jak to nigdy nie wiadomo, kto siedzi po drugiej stronie... lustra, hi,hi
      katasta227

      Usuń
    3. ja? zdarza się, że siedzę.

      Usuń
    4. A tak ,to widać...��
      katasta227

      Usuń
    5. dzięki za zauważenie (jak mawiał Kłapouchy)

      Usuń
    6. Nie ma za co..czyli melancholia i pesymizm... To pewnie z powodu tych ostów, za dużo ich w diecie...Kłapouchu.
      katasta227

      Usuń
    7. raczej dlatego, że mu chwostka kto urwał i nie oddał

      Usuń