poniedziałek, 30 listopada 2020

Karibu

Tekst powstał na portalu T3 w ramach Treningu Wyobraźni i zamieszczony jest pod https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5844

założenia:

Postać: Ostatni Lapończyk na świecie

Zdarzenie: Poranek w Las Vegas

Efekt: 99. Twój bohater dokonuje odkrycia, które niszczy naszą cywilizację.



Podobno kiedyś Vegas otaczały ciągnące się po horyzont rdzawoczerwone pustynie. Teraz wokół był wyłącznie śnieg. Nieliczne kolorowe neony usiłowały przypominać o świetności miasta, lecz cienie drżały na śniegu, szydząc z nieuzasadnionej manii. Gość siedział samotnie przy małym stoliku pod oknem, wlepiając wzrok w rzednący niechętnie mrok. Właśnie wstawał krótki, polarny dzień, z temperaturą oscylującą na poziomie minus trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Niezmordowany wiatr zwijał tumany śniegu w wiry wymykające się poza granice wzroku, gdy wnętrze baru przeszył krótki, podniecony okrzyk: 

- Karibu wróciły! 

Towarzystwo zgarbione przy kontuarze ożywiło się i zwróciło wzrok ku samotnemu mężczyźnie. Niby nikt nie wierzył, że jest potomkiem wymarłych dwieście lat temu Lapończyków, ale każdy szanował jego wiedzę na temat lodu i bezprecedensową siłę charakteru. Dzięki niemu miasto jakoś funkcjonowało. Potrafił bez przyrządów przewidzieć burzę śnieżną i nagłe ochłodzenie. Na renifery, jak każdy tubylec, czekał już od kilku dni. Musiały tędy migrować. Miasto szykowało się na wielkie łowy. Wreszcie nadchodził czas obfitości. Ale najpierw plotkę trzeba było sprawdzić. Ludzie głupi często budzili fałszywe nadzieje, albo zapominali, że zwierzęta nie latają samolotami i nie pokonają setek mil w pojedyncze godziny. 

Dosiadłem się do Lapończyka, który podniósł na mnie wyblakły wzrok. Zwykle mawiał, że kolor wypłakał idąc tu, do Vegas, na piechotę. Przez pół Arktyki, przez całą Kanadę i połowę Stanów. 

- Szedłem całymi miesiącami – mówił – Klucząc pośród topniejącego śniegu, otoczony wzbierającymi rzekami szukającymi nieistniejącego koryta, ogłuszony hukiem obłamujących się lodowych seraków większych od największych ludzkich budowli. Starałem się iść tropami zwierząt, bo ich instynkt był jedyną wskazówką w chwilach zwątpienia. 

Kiwałem głową słuchając opowieści, a on kontynuował niezrażony, że mało kto mu wierzy: 

- Byłem głodny, obolały od nieustającego marszu. Musiałem jeść wszystko, co znalazłem, choćby padlinę, jeśli udało się ją znaleźć. Nie miałem sił, by polować na foki. Marsz odbierał mi nawet ukryte resztki energii. Potem, gdy lądolód wytopił się do skostniałej ziemi - pojawiła się trawa. Zakwitły kwiaty, a krzewy rodziły owoce, jakich nie znałem. Szło się już łatwiej. Piłem sok, a słońce rozprawiło się z moją bladością. Nie wiedziałem, że słońce może tak palić. Porzuciłem futra i wędrowałem nagi, aż ciało okryło się miedzianą barwą, jakiej nie miałem nigdy. 

Zwykle poprzestawał na tym widząc, że nie może liczyć na zrozumienie i milczał wytrwale, nie dopowiadając końca historii. 

Bez słowa wsiedliśmy do klimatyzowanej kabiny ratraka, żeby wspólnie sprawdzić, czy faktycznie nadchodzą renifery. Wsiadał niechętnie. Nie miał przekonania do sprzętu mechanicznego, a samoloty wręcz go przerażały. Może faktycznie pochodził z innych czasów? Niebo przecierało się, zamazane kurzawą śniegu, a wycieraczki męczyły się odgarnianiem. Wspominałem rozmowę ze spotkanym niegdyś ekscentrykiem, który opowiadał rzeczy nieprawdopodobne, dotyczące Czakramów i ich niezwykłej mocy. 

Z niezachwianą pewnością twierdził, że istnieją. A raczej istnieje jeden, bo śmiał się z hipotez zakładających, że jest ich więcej. Na co Bogu więcej jak jeden zawór bezpieczeństwa? Czemu miałoby ich być akurat siedem? I dlaczego, wszystkie miały się znaleźć właśnie na Ziemi, a nie w odległych galaktykach? Całe zastępy szarlatanów szukały Czakramów, licząc na nieśmiertelną sławę i ekstazę obcowania ze stwórcą. Chyba w zamyśleniu mówiłem głośno, bo Lapończyk wzruszył ramionami. A ja prowadząc dalej snułem wspomnienie dla zabicia monotonii podróży. 

- Nikt nie wie gdzie szukać, ani, czy w ogóle jest po co. Marzycielom wystarcza idea. Cel uświęcający każde poświęcenie – pozwoliłem sobie na odwagę i odwracając wzrok od nieskończoności białej przestrzeni popatrzyłem w oczy Lapończyka - Od wieków ludzie szukali najdrobniejszej wskazówki i snuli teorie uzasadniające ich domniemania. Czakram swoją mocą może zmienić wszystko! Przemodelować wszechświat, względnie doprowadzić wybrańca do raju. Odwrócić bieg wydarzeń, lub ominąć rafy. Dać szczęście, albo zabrać chorobę… 

- Mimi… - mruknął – Zabrał Mimi. Moją Gwiazdę Północy! 

A potem, patrząc szklanym wzrokiem przed siebie zaczął mówić ochrypłym ze wzruszenia głosem: 

- W mojej wiosce wszystkie dziewczynki miały na imię Mimi, do czasu, gdy splamią śnieg pierwszym czerwonym księżycem. Nie miały prawdziwego imienia, a każdy dorosły był im rodziną. Mojej Mimi pierwszy księżyc minął niezauważony przez ludzi. Opowiedziała mi o tym szeptem, gdy byliśmy daleko od wioski, a wyznanie obłożyła takimi klątwami, że nawet teraz, kiedy jest już za późno, jeszcze boję się wspominać. Poszła w noc, w zorzę polarną skrzącą się nad nieskończonością śniegu, w nieziemską zieleń słońca gorejącego nad wszechobecnym lodem. Tam, samotnie, powiła pierwszy krzyk kobiecości, i splamiła śnieg jasną, wystraszoną czerwienią. Trzy dni i trzy noce szukali jej wszyscy mieszkańcy wioski - zaprzęgami i w rakietach śnieżnych. A ona wróciła, jakby nic się nie stało i tylko polarne niedźwiedzie zlizywały dziewiczą krew pozostawioną w zgrudziałym śniegu. Na skraju pęknięcia głębokiego tak, że dna nie można było sięgnąć wzrokiem. Dna, które przyzywało i dopominało się jej obecności. Krwi… 

- Wiedziałem tylko ja i nazwałem ją Gwiazdą Północy, ale mówiłem tak jedynie wówczas, gdy nikt nas nie słyszał. W wiosce byłem jednym z wielu wujków, a ona wyciągała rękę i nieustannie udając beztroskie dziecię krzyczała do mnie: „Chodźmy już! Popatrzeć na tropy polarnych niedźwiadków przekomarzających się pośród niezmierzonych równin, na pieśca skrzącego się diamentami, gdy poluje na zakopane w śniegu focze niemowlę, poszukać odciśniętych na skraju przerębla śladów morskiego słonia walczącego o samicę z innym! Obejrzeć truchło starego wilka-rabusia, któremu ptaki wygryzły wnętrzności, nim zamarzł na kość.” 

- Przy każdej okazji uciekaliśmy od ludzkiej ciekawości daleko poza szlaki którymi psie zaprzęgi wędrowały do sąsiednich osad, czy nad będący w wiecznym ruchu brzeg oceanu. W niezrozumiałym szale zaplątani spędzaliśmy mnóstwo czasu we dwoje. Uczyłem ją lodu, historii i sztuki przetrwania, a Gwiazda milczała. Dopiero, gdy jej zaufanie sięgnęło ojcowskiej miłości, odważyła się pokazać mi miejsce, w którym zew Czakramu dopominał się o jej comiesięczną krew. Bała się, jednak nie umiała się sprzeciwić. Wola dziecka była zbyt słaba, by pokonać moc wezwania. 

Snuł opowieść, a ratrak podskakiwał na zmrożonym lodzie. Sennie kiwaliśmy się w fotelach. Niezależne zawieszenie sprawiało, że muldy zdawały się być zaledwie drobną falą w bezkresie oceanu arktycznego trąconego nie białym szkwałem, lecz ogonem wieloryba. Świt zaczynał skrzyć już śnieg na krawędziach widnokręgu. Jechaliśmy pośród monotonnego mamrotania silnika wysokoprężnego. Nie odzywałem się ani słowem, z obawy, że zatnie się w milczeniu, jeśli będę ponaglał. Kontynuował powoli, jakby sięgał po słowa głębiej, niż na dno Mariańskiego Rowu, albo spowiadał się ze śmiertelnego grzechu: 

- Wreszcie poszliśmy, wiedzeni jej czuciem. Do Czakramu. Do miejsca, w którym krzyżowały się wszystkie nici, dzięki którym świat trwał w historii wszechświata właśnie takim, jakim go znaliśmy. Moja Gwiazda zmieniała się z każdym kokiem, kiedy zbliżaliśmy się do śnieżnej jaskini, szczeliny bez dna, pęknięcia, którego bliskości unikali nawet wygłodniali zbóje świata zwierząt… Dojrzewała w okamgnieniu, a włosy mieniły się jej niczym popiół ze stygnącego ogniska. Bałem się, ale trzymała mnie mocno. Czakram pulsował, drżał, wymagał i dopominał się! O nią! A Mimi była bezbronna. W amoku zdejmowała z siebie futro, buty z foczej skóry i bieliznę, aż stanęła cudownie naga przed okiem głodnym jej niewinności. Pazernym bardziej, niż stado głodnych uchatek polujących pod lodem. 

- Byłem oszołomiony jej urodą, blaskiem, jakim wypełniało się jej ciało. Patrzyła mi w oczy już z zalążkiem obłędu, jaki mają w oczach kobiety biegnące na spotkanie orgazmu, a przecież… była niewinna. Wyciągnąłem rękę, by nią przykryć jej wstyd, lecz gdy dłoń dotknęła młodziutkiej piersi - pełnej teraz dojrzałego pożądania – utonęliśmy we wspólnym krzyku. W bełkocie słów, jakich nie da się odczytać, szukając znaczenia w treści. Szaleństwo miłości pochłonęło nas bez reszty, a świat zamarł na chwilę wystarczającą, by Mimi straciła niewinność. Krzyczała ona i ja krzyczałem, ale najgłośniej krzyczał Czakram. Zabraliśmy mu Gwiazdę Północy. Nie mógł się pogodzić ze stratą. Zanim zorientowałem się, Mimi - niczym lunatyk - weszła prosto w otchłań, skąd nigdy nie wróciła. 

- Stałem oszołomiony. Patrzyłem w czeluść, którą powoli zarastał lód. Czakram pożarł moją Mimi. Zabrał ją, nie bacząc na klątwy, jakie rzucałem, na oszczep, który wetknąłem w gasnące oko. Zbrukaną moją cielesną afirmacją dziewczynę pociągnął ku sobie, a potem znikł. Zupełnie, jakby nasycony ciałem dziecka zmienił punkt równowagi i przeniósł się w inne współrzędne. Zostałem sam. Długo płakałem nad nieistniejącą dziurą w ziemi, kląłem wszystkich Bogów i czekałem aż wróci moja Gwiazda. Odwróciłem się dopiero, gdy głód i zmęczenie poplątały mi zmysły. Szedłem zataczając się, dzień, drugi, wreszcie tydzień. Pastwiłem się nad cudem znalezionym truchłem starego niedźwiedzia, żując jego wątrobę zmrożoną, ohydną i cuchnącą, gdy tylko odtajała w ustach. Rzygałem, ale jadłem, bo musiałem mieć siłę… 

- Szedłem długo. Nie wiem ile, ale kontakt z Czakramem musiał poplątać ścieżki czasu, bo kiedy doszedłem do Vegas upłynęło dwieście lat. Czakram pokonał grawitację i obrócił Ziemię, mimo wiszących nad nią ciężarów słońca, księżyca i wszechświata. Zmanipulował czas. Mój świat przestał istnieć, a pojawił się wasz; nowy, niezbadany i groźny, choć łudząco podobny temu, z jakiego pochodzę. Mój? Pełen jest teraz ananasów i dzikich pomarańczy. Nie ma w nim fok, brzeg oceanu odsunął się daleko na północ, zabierając wioski lapońskie, z których nie zostało nic. 

- Kiedy wreszcie doszedłem, kiedy ostygły najgorętsze emocje, gdy otrzeźwił mnie mróz szczypiący policzki, zrozumiałem, że mogę zdechnąć szukając Czakramu, żeby odwrócił przeszłość i oddał mi moją Mimi! Pójdę po nią, choćby do piekła! 

Płakał. Nawet szaro-siny świt nie mógł ukryć jego rozpaczy. Ależ musiał kochać. Ratrak pokonywał niewielkie wzniesienie i silnik łkał z wysiłku, wspinając się na szczyt śnieżnej wydmy. 

- Patrz! – przerwał marazm znienacka, pokazując palcem w kierunku wstającego słońca – Idą! 



2 komentarze:

  1. znowu przegrałem z portalem i jego wersją zdarzeń. zupełnie nie rozumiem, dlaczego blogspot MUSI ingerować w wygląd i ustawiać format tak, żebym nie był w stanie przeciwdziałać. nie jestem informatykiem - chcę pisać, a nie walczyć o kolory... lęgnie mi się na jęzorze słowo nieprzystojne - przepraszam czytających - nie umiem, za głupi jestem, by doprowadzić rzecz do ładu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam podobnie, niczego nie można skopiować, nawet z własnych dokumentów...

      Usuń