niedziela, 24 maja 2020

Monolog niespełnień.

Puste ulice zanosiły się echem deszczu naśladującego wiatr. Pośród nielicznych powiewów deszcz padał wytrwale w kroplach zbyt drobnych, żeby je pić wprost z nieba, lecz wystarczająco gęsty, żeby przyciemnić kolor tynków wszystkich elewacji w zasięgu wzroku. Tramwaj przemknął po strunach torowiska z jękiem mokrych szyn. W wypolerowanych marmurach, jakimi obłożony został kolejny urząd do spraw niezwykłej wagi i społecznej odpowiedzialności za los zapomnianych odbijały się światła przejeżdżających samochodów, a strumyczki spływającej wilgoci rozmazywały kolory snując nieprawdziwe opowieści o chwilowych, złudnych barwach. Na pokruszonych ze staroci płytach chodnikowych porozsiadały się nieliczne prostokąty świateł, jakby sąsiedzi na plaży porozkładali koce, by oddać się rozkoszom słonecznych kąpieli.

Noc zajęczała szlochem karetki, za którą w nieznane ruszyły dwa wozy straży pożarnej jątrząc ciemność ostrymi, nie dającymi zasnąć sygnałami nawołującymi o więcej miejsca na jezdniach, bo przecież do pożaru tak pędzą. W taki deszcz? Mnóstwo go – wystarczyło, by buty opiły się po krawędzie języków i schną przytulone do żeberek kaloryfera. Wdycham wiosenną już wilgoć, chociaż kalendarz gani mnie, że to środek zimy. Wiatr telepie czymś, co nie zostało zbyt dobrze zamocowane. Blacha? Płachta materiału oderwana brzegiem od ramy billboardu? Uprowadzony niecnie przez wiatr parasol chwytający się kolczastego drutu na szczycie muru dzielącego świat na zewnątrz i wewnątrz? Nie wiem. Mrok dusi obrazy. Mogę tylko wyobrazić sobie, że wiszące nad jezdniami światła kołyszą się jak pijane i zerkają bramom w trzewia, zamiast skupiać się na granitowych kościach jezdni. Samochody parskają i duszą się od dostatku wody wypełniającej szczelnie fugi między kostkami i każdy inny ubytek w kocich łbach.

Widzę nic, siedząc w oświetlonym pokoju. Mrok za oknem stężał i stał się nieprzeźroczysty. Gdzieś, tam, trwa życie. Ktoś je kolację, kto inny palcami na skórze pisze swoją samotność i czeka na spazm pełen wspomnień, lub nadziei. Ktoś czyta listy, może książkę. Muzyka. Bo przecież bez niej ciężko, chyba że telewizor zagłusza i absorbuje zmysły. Obce, nieznane miasto za oknem. Ponoć jest tam, chociaż nocami nie jest to oczywiste. Wymyślam mieszkania pełne starych, dobrych nieznajomych, ale ja już tak mam od dawna. Że wymyślam. Najczęściej to, czego nie ma i być nie może. Bo tak prościej i mniej boli, kiedy znów się nie wydarzy.

Cisza ciągnie mnie za uszy, jak chłopcy w pierwszych klasach ciągną dziewczynki nieumiejętnie starając się im zaimponować. Porozmawiałbym z nią. Albo choć posłuchał. Kapryszę jak chore dziecko, aż wiatr rozgwizdał się na dobre. Długie, proste ulice objęte szpalerami karnie stojących kamienic pozwalają mu rozpędzić się. A potem wpada w szczeliny, w zakamarki, w dziurki od klucza i oczy niedokładnie zamknięte i gna przed sobą wszystko, co unieść zdoła. Może przywieje zeszłoroczne liście, których zima nie pożarła? Pewnie tak. I noski klonowe, bo one chętnie podróżują oddając się obłędnemu tańcowi, jakby jutra być już nie miało wcale, więc do utraty tchu, by poronić, upuścić nasienie na zatracenie, bądź ku życiu, które gościnnym w mieście nie jest. Podróżują worki foliowe niczym Zeppeliny niosące złe wieści, że znów wojna nastała i trzeba kryć się i okruchom chleba oddać szacunek zbierając w kułak każdy, nawet ten, który świeżością grzeszyć przestał dawno.

Dobrze, że otworzyłem okno. Z tym wiatrem i mrokiem czuję się mniej opuszczony. Czuję życie, które niknie, gdy zamknę się w cieniu kołdry na poduszce spuchniętej od marzeń, których nie zrealizuję. Na cóż mi martwe marzenia? Chłodno. Zbyt chłodno, żebym mógł z nocą flirtować do rana. Chciałem powiedzieć ci dobranoc. Żeby posłuchać, jak minął dzień i co szepczesz twojej poduszce, gdy wreszcie można pozwolić rozkwitnąć niedyskrecjom. W taką pochmurną noc pełną wilgoci nie podsłucha żadna niegodziwość twoich słów. Samochody rozjeżdżają się ukradkiem po krzyżowkach i nie żegnając się wcale umierają przy krawężnikach dysząc resztkami ciepła w tę noc. Pomarańczowe światła sygnalizacji pospiesznie mrugają, jakby bały się rozpłakać i trzepoczą powiekami, żeby łzy utrzymać w sobie i nie pozwolić im na skok w głodny nurt asfaltowej drogi.

Miałem powiedzieć ci, że mogliśmy dziś stać gdzieś podtrzymując rękami niebo i podglądać noc. Mogliśmy dać się rozebrać deszczowi, żeby wylizał z nas niepokoje. Ogrzać się nawzajem oddechem wtulonym między obojczyk, a ucho. Mogliśmy… Być… Po prostu.

8 komentarzy:

  1. To wszystko można zrobić później...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. można też nigdy nie zrobić, jeśli się będzie tylko czekać.

      Usuń
    2. hmmm... a taki ślimak... został stworzony do życia w skorupie i nawet nie może podskoczyć.

      Usuń
    3. inna skala i możliwości. to raczej dobrze, że życie jest rozmaite - inaczej byłoby nudno.

      Usuń
    4. Człowiek też... nie ma wpływu, chociaż myśli że ma. Może jedynie wybrać, poddanie lekowi (bo tak prościej i mniej boli) bądź otwarcie połączone z zaufaniem, że jest tak jak ma być i że tak jest dobrze.

      Usuń
    5. zdaje mi się, że straciłem wątek. zgubiłem się w dialogu. i nie wiem, o co chodzi.

      Usuń
    6. ha ha ha... racja... ten dialog średnio nam wyszedł ;)))

      Usuń
    7. średnio, to grube nadużycie - w ogóle nie wyszedł.

      Usuń