czwartek, 25 czerwca 2020

Kulinarne nietakty.


Kapłan właśnie uwalniał Boga, który chyba mieszkał gdzieś pośród chmur, bo to na nich właśnie kapłan skupił własne ramiona, wyciągając je wysoko nad głowę  i starając się rozedrzeć niebo na fragmenty, spomiędzy których Bóg miał zajrzeć na mnie właśnie. Nie byłem odważny. Wcale. Pęcherz jako pierwszy poddał się uciskowi boskiego spojrzenia, które jeszcze nie wychynęło spoza chmur. Bałem się tak bardzo, że osiwiałem zanim kapłan wymamrotał całą dziękczynną formułkę. Dzisiaj Bóg nie był w humorze, bo kazał się prosić dłużej. Nie zajrzał w dół. Ani na kapłana, ani na mnie. Wcale mi to nie poprawiło nastroju.

Kapłan zaniósł się szlochem i powtórzył inwokację. Dłońmi szukał szwu w chmurach, ale te ignorowały go zupełnie. Ze mnie wyciekał mocz, jeśli o tej konwulsji można było powiedzieć, że wyciekał. On ze mnie uciekał w panice i gorączce. Jakby wiedział, że za chwilę będzie za późno. Tłum zawył, gdy tylko zawyłem ja. A ciężko było powstrzymać płuca przed zawodzeniem. Tłum powtarzał, ale w jego śpiewie więcej było radości. Więcej łaknienia. Mnie drążyły lęki. Kapłana – brak obecności Boga. Chyba złorzeczył – mi oczywiście, bo byłem bliżej. Modliłem się, żeby złorzeczył chmurom, że takie nieprzekupne. Puchate potwory. Czy to możliwe, żebym był godzien uwagi Boga? Kapłan był o tym przekonany jeszcze wczoraj, ale dziś patrzy na mnie z nienawiścią. Tłum wyje i coraz mniej w tym wyciu radości.

Zwieracz okazał się zbyt mizernym zamkiem dla mojego strachu. Brzuch uwolnił się od nadmiaru, cieknąc po udach strumieniami rzadkiej, cuchnącej mazi. I pomyśleć, że chwilę wcześniej było to wszystko we mnie i niemal definiowało mnie, jako jednostkę. Byłem masą płynnego gówna, a teraz jestem sam nie wiem czym, skoro meritum wypłynęło. Opakowaniem? Próżnym workiem na nieczystości? Kapłan zaczął kląć we wszystkich językach świata. Znał ich zdecydowanie więcej niż ja, ale czułem, że nie ominął żadnego z żywych, a może i martwych języków. Miał wprawę. Chyba wieloletnią, bo włosy miał popielate, a wzrok wyblakły, przepalony wypatrywaniem słońca i boskości. Pewnie klął już tysiące mi podobnych i wiedział, jak zareklamować własny talent przed boską interwencją.

Chmury nie wytrzymały pierwsze. Podarły się na strzępy i rozpierzchły się ku widnokręgowi, każdy fragment własną ścieżką wiedziony. Tłum poczuł przypływ adrenaliny i wycie wzmogło się. Teraz ociekało głodem niepowstrzymanym. Kapłan skarcił tłum jednym spojrzeniem, w którym gotowe były zardzewieć sztylety nasączone tajemnym jadem. Chwilę później wyłem już tylko ja. Krnąbrny byłem ponoć od urodzenia. Aspołeczny i egoistyczny. Sąsiedzi i znajomi – wszyscy, którym dane było mnie poznać kiwali głowami z politowaniem i zrozumieniem, dla martyrologii rodziny. Byłem zakałą. Nie rokowałem, ale matczyna miłość nie mogła uwierzyć w to, że nie zda się na nic jej poświęcenie i bezgraniczna wiara. Kochała mnie pomimo i na przekór. Zawsze. Kiedy wygryzałem jej sutki do krwi i kiedy chłostałem słowem niesprawiedliwym.

A teraz kapłan patrzy z pogardą i złością, że zakłócam misterium. Błękit rozpanoszył się już na firmamencie, chmury uciekły… Zazdrościłem im. Gdybym umiał uciec, jak one… nie byłoby mnie tu na pewno. Kapłan doszedł chyba do wniosku, że gołymi dłońmi nie rozedrze dziś nieba i chwycił w obie ręce zakrzywioną szablę o szerokiej głowni. Coś na kształt tureckich bułatów. Skąd w rękach kapłana tak egzotyczne ostrze? Wolałem nie ryzykować bardziej oryginalnych domysłów i poddałem się najłagodniejszej wersji zdarzeń – ofiara, danina dobrowolna złożona w podzięce za wsparcie u wrót nieba.

Wzniesiona broń wyglądała groźnie, świeciła naostrzonym ostrzem tak, że słońce zaczęło przeglądać się w nim śmiejąc się w głos, gdy ostrze zniekształcało owal konturu, by zmieścić na powierzchni cieńszej od włosa cały kształt. Kapłan ciął niebo z rozmachem. Tłum zawył donośniej i bardziej zuchwale. Czyżby miało się udać? Chwila, gdy Bóg zstąpi z nieba i zejdzie po stopniach usłużnie podsuniętych grzbietów wiernych? Chciałem wierzyć, że zejdzie i to w dobrym nastroju. Okaże łagodność, wyrozumiałość, a nawet współczucie. Kapłan wciąż był wściekły i nie powstrzymał impetu, z jakim ciął niebo. Opadające ostrze stuknęło o granitowy ołtarz, ledwie mnie zauważając. Zupełnie, jakbym był zbudowany z powietrza, albo nie stał na jego drodze. Podzielił mnie na części tak dyskretnie, że niemal nie zauważyłem. Dopiero jelita wijące się po ołtarzu, jak poruszone wężowisko uświadomiły mnie, że stało się coś nieodwracalnego. Moja pycha została skarcona, zmniejszona o połowę, a teraz wyciekało ze mnie życie. Smrodliwe, obrzydliwe życie rozpełzało się po ołtarzu usiłując ukryć się w cieniu, żeby słońce nie wychłeptało wszystkiego naraz. Kapłan obnażył zęby. Tłum napęczniał podnieceniem i pchał się do przodu węsząc i przełykając ślinę.

- Dość! - krzyknął kapłan zdecydowanym tonem i uniósł bułat ponownie. Byłem mu wdzięczny za zrozumienie – To boski posiłek, nie wam pisany!

Tłum pijany żądzą nie słuchał, dalsze szeregi popchały ten pierwszy. Wreszcie ktoś schwytał w ręce jakiś fragment moich kiszek i ugryzł je zanosząc się spazmem rozkoszy. Po brodzie ciekły mu soki, twarz oszalała z rozkoszy. Czułem jego radość – drugi koniec kiszek wciąż tkwił we mnie. Oczy mi gasły, gdy z nieba zaczął spoglądać Bóg. Słuch już zawodził, więc nie mogłem słyszeć tłuszczy, która rzuciła się na mnie. Bułat świsnął ostatni raz – tym razem nie na mnie, lecz na zachłanników. A potem usłyszałem ostatni krzyk. Kapłana pożeranego żywcem. I tych paru nieszczęśników, których dosięgło ostrze zawyło, powielając cień krzyku kapłana. Bóg patrzył. Ja też, chociaż mój wzrok stygł błyskawicznie. Zanim zgasłem widziałem jeszcze, że się skrzywił. Nieznacznie, ale jednak. Najwyraźniej nie nadawałem się na boską przekąskę, nawet doprawiony sosem z kapłana.

- Barbarzyńcy – mruknął Bóg zaciągając niebo na powrót – Tak zepsuć mięso. Jakby nie można było zapeklować, przyprawić ziołami… upiec… Nic się nie nauczyli. Ech! A wiązałem z nimi takie nadzieje...

10 komentarzy:

  1. Cóż tu napisać :) Już nie raz wypominałam, że czytając Twoje wpisy brakuje mi słów. I tym razem tak jest :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chyba nie zużyłem wszystkich w treści? coś zostało.

      Usuń
  2. Bóg z czarnym poczuciem humoru? Bóg ludożerców?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zawsze ciekawie i do tego poetycko. Kawał porządnego tekstu. Bomba... Bóg też lubi mieć swoje humory. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Witaj, Oko.

    "Kochani ludożercy
    Nie zjadajmy się
    Dobrze
    Bo nie zmartwychwstaniemy
    Naprawdę"
    ("List do ludożerców" - T. Różewicz)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzień dobry. Nareszcie coś prawdziwego o bogu. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzień mokry, ale całkiem niezły.
      masz jakieś dojście? do góry?

      Usuń