I
przyszło mi nieco przetasować topografię, gdyż Moja Miła
zapragnęła morza i absolutnie nie dała się przekonać, że wanna
pełna wody, plus łyżeczka soli himalajskiej, morskiej, czy
kopalnianej byłyby ekwiwalentem wystarczającym, a za wiatr mógłby
robić stary, wierny wentylator, jęczący tylko czasami. Uległem,
bo siła argumentów mnie przytłoczyła. W wannie bursztynu się nie
nakopie, stado fląder poczuć na łydkach, to średnia przyjemność,
a fale wzburzone niewiele mniej od Mojej Pani wywołałyby retorsje
Pana z Ubezpieczalni – nie mojego, bo tego znam i wiem, że miły z
niego gość, lecz Pan ubezpieczający mieszkanie sąsiadki z dołu.
Więc nie. Morze musiało przypłynąć, a Miła kategorycznie
odmówiła czekania, aż temat załatwi efekt cieplarniany i
prorokowane przez naukowców podniesienie poziomu mórz, w wyniku
którego morze może pojawić się znienacka nie tylko w piwnicy, ale
i zaskoczyć połowę kraju.
Najprościej
było pliskę zaprasować na mapie i mieć to morze zaraz za płotem,
choć różnica wysokości sprawiłaby jednocześnie, że morze
byłoby pod urwiskiem rzędu trzydziestu pięter. Czyli POTWORNIE
DALEKO. Nie sprzedają w marketach budowlanych drabin tej wysokości,
drewniane schody kosztowałyby pewnie majątek, a majątek, jak wielu
ludzi się przekonało, to nie jest coś, co się znienacka znajduje
w portfelu, chyba, że wirtualnym. Helikopter kupić? Drona? A może
tę pliskę trzeba byłoby wyssać z mapy solidnym odkurzaczem, który
poradziłby sobie i z poziomicami? W sumie, to taka sama wielkość i
z tego samego układu współrzędnych. W sprawach ważnych dobrze
jest naradzić się z żoną, choćby po to, żeby pobrać dane z
innego układu współrzędnych. I okazało się, że takie morze
mile widziane byłoby od strony balkonu, żeby miało tam zatoczkę
która uniemożliwi monsunom bezpośredni atak na budynek mieszkalny,
za to słońce, rozruszane majówką, czy lipcową kanikułą dałoby
radę nagrzać akwen do przyzwoitych dwudziestu, dwudziestu-paru
stopni.
Ja
nie sprostam? Dam radę, tylko czy morze udźwignie ciężar
oczekiwań. Po inżyniersku zacząłem projektować zatoczkę. Plac
zabaw musiałem obniżyć o jakieś 120 metrów przewyższenia, plus
jeszcze ze dwa-trzy, żeby morze miało dowolnie akceptowalną
głębokość i mogło się kołysać. Kolega od instalacji
sanitarnych zwrócił moją uwagę, że niezbędny spadek, żeby
morze raczyło w ogóle kolaborować ze mną. Czyli od poziomu zero
minus dwa metry na starcie, przez czterysta ileś kilometrów miałoby
spadać nieznacznie, ale zdecydowanie. Kolega był nieprzekupny, dwa
procent, to mało, lepiej pomyśleć o pięciu (żeby łatwiej
przemnażać te czterysta kilosów. Wyszło 20 kilometrów jak
obszył. Tak głęboko nie kopią w żadnej chyba kopalni. Pomysł
upadł nim wyeksmitowałem dzieciaczki z piaskownicy.
Właśnie!
Piasek już miałem zorganizowany na przestrzeni 2x2 m, wnętrze
blokowe zapewniało niemal doskonałą izolację, bo i podłoże i
izolacja pionowa budynków rokowały wodoszczelność. Wystarczyło
zablokować na poziomie ścieżek i kanalizacji burzowej, a resztę
uzupełnić wodą. W likwidowanej galerii handlowej pływał nawet
rekin, którego będą się pozbywali, więc można zapewnić
ekstremalne atrakcje wczasowiczom. Fale? Na wanny z hydromasażem
zapowiadali promocję, więc może się nadadzą. Niewiele za miastem
były piaskownie i żwirownie, zdychające, gdyż inwestycje raczyły
się skończyć kilka lat temu, a na nowe nadziei nie widać. Kupiłem
jedną i zanim zbankrutuję wożę piach po całych dniach! Hasło
reklamowe zakładu zdawało się być nadal aktualne. Dzieciaki
piszczą z radochy, bo im Himalaje z piasku buduję, lecz kolarze
klną, bo piach nie służy im łydkom. Zaczopowałem dziury i
wyprofilowałem wydmy wraz z plażą. Przezornie plaża jest pod
oknem sąsiadki, za którą nie przepadam. Wiadomo dlaczego. Tam
będzie epicentrum ludzkości.
Okna
piwniczne już zatkane wannami z wylotami gotowymi do pulsacyjnego
tłoczenia wody, zostało tylko podrzucić dwa worki soli i zachęcić
mieszkańców, do odkręcenia zaworów. Po komsomolsku. Każdy
powinien mieć swój udział. Morze niechętnie wypełniało wnętrze,
jednak determinacja narodu robiła swoje. Morze Śródziemne.
Śródosiedlowe. Powoli nabierało koloru. Pierwsza mewa krzyknęła
nad rozlewiskiem wczorajszego wieczora, a dziś pierwszy rybak w
sztormiaku wystawił wędkę z pomostu i oddał się medytacjom,
chcąc zwabić syrenę, albo chociaż dorsza. Starsza pani, wdowa po
nieostrożnym strażaku postanowiła otworzyć latarnię morską i po
nocach oświetla akwen, zapraszając zagubionych marynarzy na kapkę
kawki, albo i grogu, jeśli łaska.
Wreszcie
stało się. Kurki zakręcono, poziom zasolenia sprawdził pan Henio
– brzuch zapewniał mu wyporność, a sól miała utrzymać go na
powierzchni. Udało się. Sól wytrzymała napór Henia, a zaledwie
jeden zalany salon wliczono w koszta ogólne działalności
nieformalnej. Fetowaliśmy trzy dni, gdyż po testach nastąpiły
Zaślubiny. Przy okazji parę nieformalnych związków się
sformalizowało i z konkubinatu przeszło na kombinaty i Związki
Walki Zbrojnej. Moja Miła była ze mnie dumna. Matka Chrzestna Morza
Śródlądowego, Osiedlowego, Społecznego i Pozarządowego. Zżymała
się na tę Matkę, woląc być Żoną, albo nawet Córą Morza, ale
należało się liczyć, że pasmo sukcesów kryć będzie drobne
pieprzyki. Tak to bywa z prototypami. Następne morze będzie już
doskonalsze!