poniedziałek, 30 czerwca 2025

Skosztować z kosza kosztów.

 

    - Myślałem, że to dziwny facet, a to była kobieta z małym biustem. Kiedy tak się zaczyna dzień, to musi być ekstremalnie. W autobusie pani wypełniła przestrzeń między piersiami paskami od torebki i torby na laptopa, a trzeba przyznać, że gdyby posunęła się dalej, to bez zbędnej złośliwości powiem, że przełęcz wytrzymałaby napór jeszcze nie jednego paska. Kolejna piękność w dżinsach tak obcisłych, że o „wskakiwaniu” w nie mowy być nie mogło, co najwyżej o asyście, przy wbijaniu urody do środka. Nieważne, grunt, że stała obok takiej, co łydki miała wysmarowane czymś na wpół ciekłym i błyszczącym, żeby w szybkim marszu nóżki nie zacierały się o siebie.


    Wreszcie elegancki siniaczek! Z daleka wypatrzyłem go i zdawał się wtedy być gwiazdką (nie tą Michelina). Ale już z bliska – orzełek! I to godzien monety o dużym nominale, albo zgoła medalu, ale taki dzikus wolał wylądować na niewieścim ciele. Mimochodem zauważam, że kobiety niezwykle starannie wybierają miejsca siedzące i najpierw przysiadają się do innych kobiet, a do facetów tylko w ostateczności i też patrząc podejrzliwie, kiedy takiego podsiadają. Młoda i wykształcona. Obrendowana opaską z miejskiej imprezy kulturalnej i obwieszona smyczą z plastikowymi kartami dostępu. Dźwigała kształty i wykształcenie do biurowca, gdzie wstęp mają jedynie wielcy tego świata. Kolejna dziewczyna, jeszcze młodsza i wyposażona przez naturę (albo naturę plus) tak dostatnio, że zza węgła wyłonił się najpierw biust, później nosicielka, a na koniec okazało się okazałe zaplecze. Nastolatka miała na sobie gorsecisko, mini-mini, różowe kabaretki na które naciągnęła czarne nadkolanówki i but pozwalający suchą stopą pokonać mniej namolne bagno. W sumie wyglądała jak produkt z japońskiej bajki, który wymyślony zostanie dopiero za kilka lat, jak graficy japońscy okrzepną w emocjach. Zjawisko wywołało wielkie poruszenie wśród załogi lepiącej zawodowo pierogi w przeszklonym zakładzie. Bez względu na wiek i płeć załoga dopadła witryn i z otwartymi ustami podziwiała dziewczę, które okazało zimną jak kosmiczne bezkresy pogardę i obojętność.


    Duża pani cała w bieli, suknię miała akuratną na niewielkie weselisko, ale adidasy bagienne (przeznaczenie zdefiniowane powyżej) wyglądały na element mający ukryć gabaryt poruszający się na tych platformach. W sam raz mogłyby posłużyć za niewielki cokół, gdyby pani była łaskawa zachować posągowe milczenie i bezruch na czas wystarczający, aby patyna (i gołębie) nadały pomnikowi wyrafinowanego smaku i historycznego sznytu.

niedziela, 29 czerwca 2025

Miecz dla miecznika, a mieczyki dla Mieczysławy.

 

    Za ostatnią stodołą (przerobioną na skład blach samochodowych) w okolicy wiesiołki monopolizują nieużytek. Młode panie wracają wczesnym autobusem do domu i być może noc minęła na chwałę przyszłości, jeśli nie świetlanej, to choć uśmiechniętej. Czapla krzyczała w chmurach, jakby potknęła się o coś, dwie kolarki więcej kręciły jęzorami niż pedałami, kosy sprawdzały, co nowego w okolicy. A tam? Duchota.

sobota, 28 czerwca 2025

Dla owiec owies i owsianka z sianka psianki.

 

    Czas kobiet, dla których 3D to absolutne minimum, jakie chętnie wzbogaciłyby o dodatkowe wymiary. Pomiędzy pięknie wypukłymi paniami trafiają się dwie, które bez udziału świadomości umieszczam rodowodowo w Peru. Oczywiście znam się na tym, jak nikt na świecie, ale uzurpuję po cichu i nie afiszując się, więc w chwili kreślenia tych słów obie zapewne piszą listy do rodziny na płaskowyżu Nazca. Wcześniej, nim wyjechały do tutaj, hodowały swoje pośladki we wnętrzach kul. Bardzo dużych kul. Wyszło im perfekcyjnie i zachwycająco.


    Chwilę później dostrzegam młodą kobietę idącą z takim wdziękiem, że świat wstrzymał oddech i zatracił się w mgłach westchnień. Moich westchnień, a pani oddalała się uwolniona od tłumu, który jak zwykle kłębił się w okolicach dworca. Na dworcu uśmiecham się do pani, która czeka na coś/kogoś z dużym biało-czarnym psem i zerkając na rozkład jazdy tańczy, ustami modelując bezgłośne słowa. Na osiedlu pojawia się orkiestra wędrowna i zachęca do udziału w kiermaszu i tym podobnych osiedlowych atrakcjach. Choć nieco kiczowato, to przecież okna i balkony wypełniają się ludźmi bijącymi brawo.

piątek, 27 czerwca 2025

Słoń do słonicy, piwo do piwnicy, grań do granicy.

 

    Po nocnym deszczu wróble mają o czym gadać, mimo, iż facet z zaciśniętymi pięściami idzie niczym lunatyk. Malwa, cała w fioletach testuje możliwość kolonizacji nowego trawnika, lekkomyślnie lekceważąc wzmożoną aktywność kosiarzy. Kobieta poleruje rąbkiem spódnicy telefon, wystawiając kolna na brak słońca. Cykorie całe w kwiatach, gdzie miesza się fiolet z błękitem, przypominając mi strój pięknej pani o nosie ostrym, nadającym się do rzeźbienia w maśle. Pani przysiadła się do mnie torebką, a sama stała kiwając się do wtóru muzyki sączącej się w małżowiny. Mnożą się ludzie niezobowiązująco traktujący płeć, jednak sposób ich powielania, czy rozmnażania jest mi absolutnie nieznany. Sieciowo się rozprzestrzeniają, jak jakiś wirus? Bysior w krótkich spodenkach miał na tyłku plamy, jakby siadł na czereśniach, bo przecież nie miał okresu. Kloszard przejechał się autobusem z tyłu na przód dworca, gdzie wysiadł i pomaszerował na tyły. A na przystanku starszy gość ścisnął się paskiem tak, że dobrobyt mu się wybrzuszył powyżej i zawisł solidną fałdą nad insygniami.


    Popołudniem było równie wyraziste. Wąskim chodnikiem zabytkowego mostu mknęły z prędkością zdychającego żółwia trzy gracje, analizujące dramatyczną sytuację nieobecnej znajomej, którą usiłował porzucić mąż, by (w trakcie) opuścić także ziemski padół. Nie sposób było przebić się przez tyralierę szemrzących nieszczęść, więc słuchałem nim most się skończył, zauważając, że komentarze skwapliwie omijały niewątpliwą tragedię męża. Doświadczony życiowo pan w ramionach niósł na zgubę dwie butelki niezbyt wyszukanego szampana, mijając młodziutkie dziewczę, wiodące na pokuszenie dwóch krzątających się młodzianków orbitujących wokół boskiej kibici z regularnością satelitów. Gdy skrobię słowa w kajeciku przez ramię bezwstydnie zagląda mi jakiś pan, a jeśli cokolwiek przeczytał z moich hieroglifów, to tylko pogratulować. Markowa od stóp po głowę dziewczyna nie mogła się zdecydować, jaką markę powinna reklamować, więc na wszelki wypadek wybrała pełną paletę. W szufladach nudzi się coraz więcej staników, szczególnie tych, o mniejszych miseczkach. Kobieta bez towarzystwa obwąchuje bukiet czerwonych róż, a turystka ze zorganizowanej grupy zmierzającej ku dworcowi macha ręką do pasażerów MPK, co mnie rozbraja i szczerzę się szczerze. W okolicy dworca trwa kumulacja piękna i rozmaitości, wewnątrz chłopak chwali się dziewczynie żółtym parasolem-abażurem wkładanym na głowę jakby to była wielka żarówka. Wiatr bez wstydu sprawdzał, jak dogłębnie turkusowa jest pani czekająca na zmianę światła. Ta, machinalnie wygładziła warstwy, wzroku nie odrywając od kilkucalowej przekątnej.

Rada, nim zdradzi, dobrze poradzi.

 

    Spódniczka składała się z dwóch chustek do nosa sfastrygowanych misternie drucikami tak, żeby udowodnić, że pod spodem ukrywa się płeć, ale niezbyt strachliwie. Pomimo upału, a może i dlatego, jakiś gość siadł nad fosą i nie zauważając tłumów nad głową, rozpalił małe ognisko. Siedział i gapił się w wodę i ogień, a nad nim kotłowały się pozakupowe komentarze i przedzakupowe nadzieje. Dzień najwyraźniej był „strojny”, bo dostrzegłem blondynkę, której góra ubioru składała się z trzech elementów nie połączonych ze sobą i trzymających się ciała na gumkach – dwa rękawy i coś, w czym pysznił się biust. To się jakoś nazywa? I co trzeba mieć w głowie (eksponat trzeci), żeby w taki skwar do dżinsowych szortów i bluzeczki na ramiączkach zakładać kozaki? Każdy dzień wyzwaniem dla zmysłów. Po wczorajszych obrazkach wyruszam dziś na łowy z nadziejami. Bez nadziei polowanie byłoby stratą czasu – najlepiej znają to chyba wędkarze.

czwartek, 26 czerwca 2025

Karateka- alfabetyczny spis kar.


    Miasto pełne spódniczek pozwalających pośladkom podglądać świat, opalonych ud, choć lato stawia dopiero pierwsze kroki. Piękno miesza się z potem, a ptaki piją wprost z Rzeki, nie przejmując się, że nieczysta. Jak się zdaje, część pań bezgłośnie skarży się na nadmiar bielizny, a kosiarze trawników koszą je wraz z drewnianymi płotkami. Podziwiam dom, na którego dachu rosną trzy sosny i nie są to odmiany karłowate. Kwitnące katalpy tworzą iluzję kasztanowców, a przecież na nich zostały już tylko te owoce, które drzewa dadzą radę wykarmić. Na sumakach pojawia się czerwień, a ta od lat kojarzy mi się z kwiatem celozji.


    Jeśli pani jadąca naprzeciw miała wnętrze adekwatne do zewnętrza, to musiała być bardzo. I nieistotnym jest co, bo to sprawa jej i jej bliskich. Dojrzała żółć wrotyczy pozwala domyślać się ich aromatu, choć szyba tramwaju nie potrafi przepuszczać zapachów. Glediczie straszą wielopoziomowymi cierniami, a pani o achillesach ogryzionych niewygodnymi butami rozgląda się nieco zdezorientowana, gdzie jej wysiąść przyszło. Trzmiel w futrzastych portkach ssie ostatnią, fioletową kiść robinii. Kolarka powozi w stroju tak obcisłym, że gdyby miała pieprzyk na rufie, zlokalizowałbym go bezbłędnie.

Rząd będzie rządził, jak się urządzi.

 

    Wróble rozćwierkały śpiący klon i załaskotały go piórkami, że musiał się obudzić, jak budzi się człowiek, któremu psi ogon wybija na nosie taktyczną mantrę – wstawaj, bo chce mi się siku. Słońce maluje dachówki na pomarańczowo, a że dopiero zaczęło, więc są pomarańczowe głęboko i mocno. Spłowieją pewnie za godzinę czy dwie, tak jak elewacje z kremowych zmienią się w białe. Sierpówka wzywa wsparcie monotonnym pohukiwaniem, sroki rechocą, ale srokom trzeba wybaczyć, bo śmiać się półgębkiem nie potrafią, jak to z krukowatymi bywa. Z oddali postukują koła towarowego. Jedzie pusty, więc bardzo długi skład powiela to swoje tuturutu. Gdyby był odrobinę dłuższy zaraziłby nawet zegary tym swoim rytmem, żeby sekundy wyśpiewywać nim, a nie codziennym tiktakowaniem. Powietrze wciąż jeszcze pachnie resztkami wilgoci zaplątanej w źdźbła traw i spodnią część liści. One już wiedzą, że dzień wezwie je do nieba, by z góry zerkały na świat, czekając na co bardziej oporne krople. Cisza smakuje kawą niezmąconą pośpiechem i powidokami sennymi majaczącymi się mgliście przed oczami. Pośpiech nie potrafi się wśliznąć, nie znajduje dziurki od klucza, czy szpary pod drzwiami, przez które wpadłby i zaraził sobą, jak wirusem. Chwilo, trwaj – zawołałby pewnie nawiedzony poeta, a ja milczę, bo żal rozstrzeliwać ciszę cudzymi słowami.

środa, 25 czerwca 2025

W ustach ustawka z ustawą.

 

    Już-Nie-Ruda Kobra o połyskujących w porannych promieniach łydkach mijała sympatycznego Rudzielca, wypatrującego pod słońce przesiadki. Poprawieni ludzie chwalili się obrazkami i instalacjami z metalu wczepionymi w brzydkie ciała, by stały się piękne. Między przęsłami, pod młynem, jak co roku wyrasta dziewanna, której pewnie znów nie będzie dane zakwitnąć. Na przystanku dziewczyna z książką, wygląda jakby miała się za chwilę rozpłakać, ale skupiła się na treściach i chyba jej przeszło. Rzeka płynie jak płynęła, a ja, pobudzony krótką informacją wetkniętą w prasówkę zacząłem meandrować. Rzecz dotyczyła niemieckiego suma, o wadze ok. 90 kg. Zwierzak mieszkał w jeziorze i w ciągu dwóch godzin pogryzł pięć osób. Wezwano policję, a ta odstrzeliła terrorystę z broni służbowej (czy padł strzał ostrzegawczy?), po czym ustąpiła miejsca wędkarzom, żeby zbója odłowili. Rzecznik (jeziornik) sumów milczał jak zaklęty, a zastraszona starszyzna zeszłą do podziemia, znaczy w muł denny i knuli ripostę godną sumy wszystkich strachów. Artykuł nie wspominał o wielu wątkach, choćby takich, czy pogryzieni mieli czyste nogi, czy miała to być forma zwrócenia uwagi na ekologię kąpieli.


    Nieźle rozrośnięty gość dźwigał karton puszek i bynajmniej nie z farbą. Wysokopienne kobiety jak nie w letnich sukienkach, to w kudłatych swetrach do ziemi. A kiedy zobaczyłem pierwszą, chciałem widzenie zignorować. Uległem, gdy zobaczyłem kolejne, bo wytrąciło mnie z chwiejnej równowagi. Dziewczęta szły tak jakoś dziwacznie, jakby ich kręgosłup w części lędźwiowej układał się prostopadle do ciała i na tej platformie wybudowany został tyłek. Patrząc na nie miałem wrażenie, że za chwilę kogoś użądlą. Wystarczy sekunda nieuwagi i zbliżając się na długość żądła można doznać wstrząsu anafilaktycznego tak, jak ja wzrokowo doznałem wstrząsu analnego. Oglądałem projekcję wyglądu ludzi przyszłości (zgarbione istoty od wpatrywania w monitory, z drugą powieką chroniącą przed niebieskim światłem i dłońmi zdeformowanymi, by łatwiej robić patataj na wyświetlaczu. Brzydkie, nieszczęśliwe od pierwszego wejrzenia istoty płci bez znaczenia.

wtorek, 24 czerwca 2025

Śledzę dziki i dzikie śledziki.

 

    Porzucony wczoraj rowerek leżał beztrosko na chodniku. Najwyraźniej ucieczka była szybszą na ramionach rodzicielskich, niż na siodełku. Dziewczyny całkiem jawnie uśmiechają się do monitorów. Jedna z nich nosi na nosie krwawą bliznę, wyglądającą jak pamiątka z potyczki MMA. Jakaś kobieta z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie przekonuje, że jest chłodno, a ja zastanawiam się nad logiką – kobiety na rowerach jeżdżą w klapkach i sandałkach, a te maszerujące w sukienkach zakładają trampki, czy adidasy. Oczywiście nie znam odpowiedzi i nie sądzę, żebym poznał, więc porzucam wątek. Wolę zerknąć na kobietę wracającą ze spaceru z psem po wyspach. Pani wystrojona była w krótkie gumiaczki, czyli pewnie prowadzała zwierzaka po trawie, a może nawet brodziła przy brzegach. W autobusie młoda kobieta w bieli pochwyciła moją uwagę niemal bez reszty. Nie należała do osób umartwiających się cieleśnie, a jej dłonie, stopy i twarz względem rozkosznie pulchnej reszty zdawały się być ciut zbyt delikatne i małe, jednak całość była tak gustowna, że z przyjemnością zerkałem na tę piękną, kruchą istotę.

Sir Nick lubi sernik, Mc Aron wielbi makaron, a von Trubka?


    Dachy osiedlowych budynków są strzeżone przez sierpówki. Na każdym siedzi jedna i pohukuje jak rasowy puchacz. Dziewczyneczki w sukieneczkach prowadzą mamusie na przystanek, do codzienności. Słońce ostrożnie szacuje straty po wczorajszych deszczach. Grzmiało ogniem ciągłym, przez długie minuty, ale światło błyskawic jakoś nie docierało do tutaj, nieco tylko zmieniało barwę chmur. Wiatr zbierał deszcz w chorągwie i ciskał nimi, jak rozpostartymi gazetami. O chodniki, o drzewa, jak popadnie. Najwyraźniej celu konkretnego nie miał.


    Sypialnie osiedlowe rozszczekuje jakiś mały pies, bo już pora wyjść i skroplić się. Dzień wstał, jak co dzień, a drzewa rozprostowują kości wyciągając ramiona ku niebu.

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Rzadko ustosunkowywał się do stosunkowo rzadkich stosunków.

 

    Rozregulowane kukułki wyśpiewują niemożliwe godziny, aż gołębie z wrażenia zaczęły pohukiwać groźnie. Ja tymczasem, napasiony artykułem, w którym specjalistka od sawułar wiwru poinformowała mnie, że w mieście mężczyzna w krótkich spodenkach może urazić czyjeś uczucia poczułem się bardzo niekulturalnie i w ramach protestu wdziałem takoweż, pamiętając prognozę wieszczącą upały na miarę Sahary. Trudno – z własnym chamstwem mi żyć przyjdzie i w nosie mam cudze uczucia na widok moich nienagannych kolan.


    Wraz ze wzrostem temperatury kobiety pięknieją i żadna waga im nie szkodzi. Mam wrażenie nawet, że wiele miejskich pań dawno i bezpowrotnie porzuciło sztampę narzucaną przez media i krytyków i przeszły na dodatnią stronę cielesności tyleż wdzięcznie, co udanie, a liczba pięknych, okrąglutkich kobiet rośnie. Pozwalam sobie na zauważenie, że waga i uroda chodzą niezależnymi ścieżkami, często się spotykając w zupełnie zaskakujących okolicznościach.


    Pani, lekko wspierając się na towarzyszu szła ciężko, dźwigając na udzie siniaczka w kształcie motyle. Powłóczyła nogą, więc musiał być okropnie ciężki. Nieco później w skali tygodnia uśmiecham się do młodej kobiety, bardzo dyskretnie nim napomykając, że ja także zapomniałem biustonosza. Pani odśmiechnęła się do mnie (chyba, że sobie to wymyśliłem) jeszcze lżej i dyskretniej, że nie tylko staniczka. Skąd wiedziała? Szczęśliwie nie zarumieniłem się, zdumiony jej przenikliwością. Skarcony zacząłem być ostrożniejszy i mijając panią, której na bluzeczce rozsiadły się spore czaszki uwypuklone piersiami zachowałem niemal śmiertelny spokój i nie dałem się wzrokowi owych czaszek ani-ani, dzięki czemu pani bezkonfliktowo kontynuowała zwiedzanie kościoła od zewnątrz.


    Żeby nie było tak słodko, unoszę brwi ze zdumienia na widok dziewczęcia więcej niż puszystego, ściśniętego spodniami w świecącej czerni. Kiedy mnie mijała wyglądała jakby spływała oponą od traktora w dół miejskiej rzeki asfaltu.

niedziela, 22 czerwca 2025

Woda zwodzi, że pacha pachnie.

 

    Na placu zabaw, blada twarz płci najpiękniejszej, hojnie wspomaganej cielesnością, tłumaczyła córeczce, jak obsłużyć rower. Ledwie poszła, a pojawiła się kolejna młoda mama, o której wiele można byłoby powiedzieć, lecz „filigranowa” byłoby co najmniej nadużyciem i przesunięciem granicy słowa głęboko w absurd. Mamusia córeczce służyła za nawigację dla hulajnogi. Trzecia, z ogromem rudych włosów także wybrała samotność z córeczką, która wagę miała dopiero złapać z wiekiem, więc teraz podskakiwała i biegała póki czas. Jak się ustatkuje, zapewne nabierze kształtów mamy i będzie zachwycać bogactwem urody. Wreszcie tatuś, wizualnie nie obciążony niedzielnymi obiadkami i z chłopakiem-alpinistą, wspinającym się na zjeżdżalnię przełamał schemat. Zupełnie, jakby stanowił napis KONIEC w projekcji premiery filmowej.

Kuracja.

 

    Ze strachu przed chorobami serca, które najchętniej atakują ludzi ponad półwiecznych, postanowiłem się zawczasu zabezpieczyć i zacząć się odmładzać, nim kalendarz zacznie szydzić, że już za późno. Zacząłem biegać po ulicach, bo tam biegają takie piękne charcice z biustami kołyszącymi się niczym boje na niespokojnych wodach, a wiadomo, że przebywanie w pięknym otoczeniu zmniejsza poziom stresu, łagodzi obyczaje no, i zwyczajnie, nobilituje do świata koneserów kultury i sztuki. Szybko te małpy biegają, więc co i rusz ścigałem to jedną, to drugą łanię, znikające szybciej, niż wypłata.


    Po półrocznej martyrologii odwiedziłem kardiologa, który (jak mi się zdawało) był przerażony. Mój smartwatch mnie zdradził! Świnia! Jak tylko lekarz przeanalizował poziomy tętna, zapytał, czy nie zdejmuję zegarka na czas stosunku! Rany boskie! Jakiego stosunku? Po biegu odpoczywałem aż do posiłku, a po nim – lulu. Grzeczny jak nowoprzyjęta zakonnica, a nawet bardziej, bo o płci własnej zwyczajnie zapominałem do czasu, gdy przytrzasnąłbym ją sobie zamkiem błyskawicznym.


    Jąkałem się, że to od regularnego biegania, więc wysłał mnie do pulmonologa, który określił pojemność moich płuc na poziomie niezbyt dużego dorsza i ostrzegł, żebym nie nurkował nigdy w życiu. Dorsze, jak powszechnie wiadomo pływają w wodach głębokich. Trzydzieści, pięćdziesiąt metrów, to ich cienka czerwona linia, powyżej której rozedma płuc, czy co one tam mają w strefie bikini. Dla mnie to świat z powieści Verna, bardziej fiction, niż science, więc szybko osiągnęliśmy consensus. Nie nurkuję nawet w wannie (bo nie mam), a wody śródlądowe odwiedzam wyłącznie wtedy, kiedy mieszczą się w porcelanowym kubku z napisem „Pieniawa Wielka”, albo co gorsza „Szczawnica” – ohyda! Nie polecam.


    Kardiolog, pokrzepiony dewastującą moje zapędy diagnozą pulmonologa, rozwijał się, jak papier toaletowy w obliczu rozwolnienia. Zanim oddech stracił nie wolno było mi już praktycznie nic, poza przyjściem na kontrolę za trzy miesiące. Dwa wiadra tabletek w nieistniejących kolorach rano i drugie dwa wieczorem. Gdybym wciąż bywał głodny (w dopuszczalnym oknie żywieniowym) zapisał mi jeszcze pigułki ratunkowe i suplementacyjne, jako ostatnią deskę ratunku.


    Szukałem ratunku w sieci. Koszmar najwyraźniej dopiero wtedy się zaczął. Diety. Masowe i indywidualne, pudełkowe, restrykcyjne, bądź nie. A każda zżerała moje ciało z prędkością piętnaście kilo na miesiąc – szybko policzyłem, że roku nie przetrwam na takiej diecie. Uratował mnie Mistrz dzielnicy w sztuce survivalu, czyli pan Rysio, lokalny kloszard, dysponujący wiedzą tajemną, którą nazywał zdrowym rozsądkiem. Pan Rysio, za jakimś kabaretowym guru potwierdził, że jedna dieta, to za mało na zdrowego chłopa, więc najlepiej brać od razu dwie, a nawet i trzy, żeby bez bólu i wyrzeczeń przetrwać ciężkie czasy. I absolutnie bez ciśnienia. „Slołmołszyn” – dyscyplina pozwalająca (panu Rysiowi) bezstresowo pokonać każdą rafę i życiowy zakręt, miała być i dla mnie drogą ku prawdzie objawionej.


    Oczywiście, wyśmiał moje sprinterskie, czy raczej maratońskie zapędy, polecając raczej wielogodzinny, powtarzalny i nieodwołalny „rilaks” w godziwym towarzystwie czegoś oszronionego, towarzystwa wtajemniczonego w arkana żywota człowieka poczciwego, nie przesadzając z nieco przereklamowanym medialnie seksem i pogonią za pieniądzem (jeśli ktoś pierwszy forsę dopadł, wolał odpuścić, jeśli cudzy portfel przykleił mu się do ręki, a poprzedni właściciel upierał się – również nie eskalował prawa własności. W ogóle w strefie przygranicznej pan Rysio był miękki i uległy jak dobrze opłacona seksworkerka wykształcona nie tylko intelektualnie).


    Kardiologiczne trzy miesiące minęły mi jak z...b...i...cz...a… s...t...rz...e...l...i...ł (riplej wery slołmołszyn). Bieganie przestało mnie bawić w pierwszej osobie, choć nadal chętnym okiem zerkałem na łanie o falujących biustach, kiedy mijały mój dzienny posterunek, jednak ewentualne uniesienia przekierowałem na paliwo niskooktanowe, czasem nawet na błękitne ZERO – co prawda pan Rysio uczulał, że zerowaste, należy rozumieć tak, że w butelce nie zostawiamy ani kropli, bo paliwo jest zbyt drogie, żeby je bezmyślnie marnować, a poza tym nieposmarowany układ krwionośny mógłby zaprotestować. Zarost wyhodowałem piękny, nieco zakurzyłem się (co poniektórzy mówili, że jestem wintydż, albo oldskulowy, czy jak kto woli antyczny), a język wzbogaciłem o paletę słów nieakceptowalnych prawnie, jednakże, żeby nie nosić przy sobie zbyt dużego zasobu, zrezygnowałem z wielu dotąd używanych, wielosylabowych słów wymierającej polszczyzny.


    I tak siedzę sobie ciesząc się przepływającym pomimo mnie światem, raz pięknym, raz bogatym, innym razem zagonionym w trzy d… i chyba spóźnię się do kardiologa. Jeszcze mi kto miejsce zajmie? Pan Rysio mówi, że popilnuje, ale zwyczajnie mi się nie chce. Wszak kazał mi się oszczędzać. Więc poczekam. Może będzie tędy przechodził, to zalatwimy wizytę przy okazji?

Skaleczony skaleniem leń wyleczony.

 

    A jeśli człowiek myśli o spacerze w plenerze, musi doskonale zaplanować dzień, by zaczął się (i skończył) nim upał ogarnie otoczenie. Ósma, to pora niemal zbyt późna. Siódma brzmi zdecydowanie lepiej. Wtedy, w niekoszonych trawach wciąż można odszukać krople rosy, szczególnie tam, gdzie zielsko rośnie wysoko. W takim zielsku, prócz dziurawca i skrzypu udało się wyszukać krwawnicę, czarną szantę, nieco krwawnika, kwitnącą przytulię, żywokosty, żmijowce, brzemienne głogi, tarniny i mirabele, ech. Udało się wykryć też paru panów rumianych od nadużywania napoi, kretyna z wielkim psem, który widząc, że jego pupil eskaluje emocjonalnie na widok apetycznej niewiasty i pała bezinteresowną nienawiścią, zamiast przekierować jego zainteresowania na inną płaszczyznę, siadł na ławce i obserwował, jak pani sobie poradzi ze stresem – pies był na smyczy, jednak odbezpieczony, a kretyn nie wyglądał na takiego, który utrzyma furię w dłoni.


    Kilka biegających pań w sportowych stanikach nie nadążających za preferowanym tempem przemieszczania, z rzadka kolarz chrzęszczący na żwirach alejek, spacerujące po parku parki o łącznym wieku sto pięćdziesiąt plus, kilka dzięciołów rechocących w gęstwinach lip, z których część przekwitła, a część dopiero zaczyna starania, sikorki śpiewające piękniej od bardzo towarzyskiego mazurka, który koncertował na balkonie. Rodzinne lodziarnie jeszcze śpią, niepokojone pogwizdywaniem pociągów, nie raczących się zatrzymać na stacji zbyt małej na osobistego dróżnika. Ulice bez chodników prowadzą na pola, a nieliczne samochody spychają piechotę na pobocza i w rowy. Może trzeba było wyjść o piątej?

Ekstrakt uczuciowy.

 

    -Wymiatasz! 

    Powiedziała pani prezes, a ja czułem rozpierającą mnie dumę, gdy dokończyła myśl gasząc zachwyt.

    – A jak skończysz, to dokładnie umyj podłogi.

sobota, 21 czerwca 2025

Toffi.

 

    Toffi – ksywa przylgnęła do niego, jak właśnie toffi w zęby. Istny mordoklejek. Jak się uwziął, to zamęczył człowieka niemal na śmierć. Szedł, niby obok, a wiecznie miało się wrażenie, że jego dłonie, łokcie, oddech, penetrują człowieka na wylot, z kieszeniami i rozporkiem włącznie. Uśmiechnięty, słodki, trudny do wyplucia. Wampir energetyczny. Zawsze potrafił jakoś tak obrócić słowami, że robiło się go żal i czułem potrzebę wsparcia go, jeśli nie finansowo, to chociaż towarzystwem, czy uchem, w które wlewał wciąż świeże pomyje. Po każdym spotkaniu czułem się brudny, wyzuty z talentów i chęci. Z sił witalnych. Nie byłem jedyny, a każdy, kto choć raz doświadczył wie, jak chora była to symbioza. Przyjaźń z rakiem. Z amebą, czy tasiemcem uzbrojonym.


    Niby wiele nie chciał, tu papierosa, tam piwko w ogródku pośród ludzi, czasem drobna pożyczka, choć tu nie przeginał – kwoty były niewielkie, ale skrupulatnie ich nie oddawał. „Zapominał” już w chwili, gdy kwota lądowała w jego kieszeni. Życiorysem, a raczej nieszczęściami, jakie niezasłużenie nań spadły starczyłoby chyba dla wszystkich pensjonariuszy Dachau zamęczonych przez znienawidzony reżim. I każdym detalem, każdym strupem na tym życiorysie musiał się podzielić i wyszarpać dobre słowo. W zamian machał ręką, gdy chciałem „pochwalić się” sumą moich nieszczęść, twierdząc, że to nic w obliczu tego, co przeżył w ubiegłym tygodniu, a jeśli chcę, to opowie zdarzenia mijającego miesiąca, jeśli tylko mam czas i postawię chłodne piwko z czymś na zakąskę.


    Pod pozorem ciśnienia wewnętrznego uciekłem do toalety, a stamtąd na zewnątrz. Trwożliwie się obracając w obawie, że mnie dogoni, dostrzegłem go siedzącego już przy innym stoliku i chyba chwalił się blizną na ramieniu, trzymając kogoś za nadgarstek i czekając na piwko (z czymś na zakąskę). Współczułem, ale niezbyt intensywnie. Toffi dał mi się we znaki, niech teraz kto inny poczuje siłę uwodzenia. A przecież, kiedy się go spotkało – trudno było się na niego gniewać. Grzeczny, elokwentny i niewątpliwie wykształcony. Najwyraźniej Bóg takim go stworzył, podobnie, jak stworzył pijawki, czy kleszcze. Widać – ma na niego jakiś wyrafinowany plan. Może to czyśćcowa pokuta?

piątek, 20 czerwca 2025

Kredens – mebel na kredę.

 

    W sklepie pani, która zamiast się zżymać na nieprzychylny los siedząc na kasie uśmiecha się i żartuje nawet z obcymi. Rudość na głowie podtrzymywana jest taką ilością plastikowych motyli, że budleja mogłaby pozazdrościć stadka. Kobieta przeżywająca młodość nie pierwszy raz też się do mnie uśmiecha, ładując siatę za siatą, bo weekend dla niektórych dopiero się zacznie, więc trzeba. Dziewczynka dosiadła roweru i usiłuje wszystkie cztery koła zmusić jeśli nie do galopu, to chociaż do stępa. Babcia dodaje jej animuszu, więc sukces jest kwestią chwili. Wróble i dzieci – one mają w sobie energię, jakby były zbudowane z ogniw fotowoltaicznych. Truskawki pachną na licznych straganach i nic nie zazdroszczą lipom.

czwartek, 19 czerwca 2025

Ordynans – bardzo wulgarny człowiek.

 

    Po porannych przepychankach, kiedy aura nie umiała się zdecydować, czy skropić świat wilgocią, czy wylizać słonecznymi promieniami. Teraz? Toczy się życie tarasowo balkonowe, babki lepią się z piasku, żeby młodzież zawczasu nauczyła się doceniać zalety wypukłości. Samoloty ciężkie, brzemienne kierują się ku lotnisku, by tam wysypać ikrę w miejskie zakamarki. Świat zatrzymany. Nie drżą źdźbła trawy, ani drobne listki na drzewach. Głos dzieciąt nie zna wahania, ani skrępowania. Psy trzymają się cienistych ścieżek, a młode mamy wygrzewają uda korzystając z chwil spokoju. Ktoś odkurza, inny kocha bez granic, kolejny wynosi śmieci. Powietrze wdziera się do mieszkań, zachęcane uchylonymi oknami. Ze skrzynek kwiaty zerkają na świat i wypatrują trzmieli, o które łatwiej niż o pszczoły. Nie dzieje się nic i zdaje się, że to najlepsza z możliwych wiadomości.

Prasówka cd.

 

1. Doświadczenie ponad wszystko.

    „Statek kosmiczny, przygotowujący się do dziesiątego lotu testowego doświadczył ANOMALII” Wybuchł, ale podobno nikomu nic nie grozi. Jakby spadł z wysoka na nas, wszyscy doświadczylibyśmy anomalii, ale niektórzy po raz ostatni.


2. Kapitulacja odrzucona.

    Naprawdę? Dziewięćdziesiąt milionów Irańczyków nie uległo niecałym siedmiu Izraelczyków, którzy wykorzystując (nielegalnie) przestrzeń powietrzną Iraku zabili dowództwo wojskowe i naukowców? Nikomu jakoś nie przeszkadza, że obok znajduje się artykuł mówiący, że miliony Żydów musiało opuścić domy i ukryć się w schronach, że Australijczycy i inne kraje trzecie masowo ewakuują swoich, bo ryzyko akcji odwetowej jest ogromne i jej rozmiar gotów tzw „kwestię żydowską” sprowadzić na margines?


3. A co na to pan Donald (ten większy)?

    Koszmarna siła w rejonie bliskiego wschodu. Dwa lotniskowce, które mogą „wykończyć irański reżim z powietrza”. Ciekawe, czy pamiętają o hipersonicznych pociskach Iranu, których nie da się przechwycić, bo lecą, podobnie do rosyjskich Oreszników za szybko. Izrael najpierw uśmiercił Palestyńczyków, twierdząc, że to jakiś Hamas, potem zaatakował Syrię (też Hamas), teraz w Iranie znalazł Hezbollah i usiłuje ich wyeliminować, a jak zapowiada Pierwszy Żyd Pośród Żydów – następny będzie Pakistan. Pan Donald i kilku czołowych europejskich polityków publicznie głosi, że Izrael ma prawo do obrony. Atakując Iran, który nawet nie sąsiaduje z Izraelem? Dziwna ta amerykańska „demokracja”.


4. Zdumiewające odkrycie naukowców.

    Szwedzkich, bo inni nie mają czasu badać, albo wiedzą bez badań. Tatuaże są poważnym ryzykiem zdrowotnym. Chłoniak pojawia się u tatuowanych częściej o 21% (cóż za porażająca dokładność badań!). Nawet niewielki malunek może spowodować niskopoziomowy stan zapalny, który gotów przekształcić się w nowotwór. Podobno czerwona farba jest najpaskudniejsza, więc warto badać skład, zanim się człek nafaszeruje farbkami. Żeby nie było tak strrrrasznie – amerykańska nauka twierdzi, że używanie marihuany zwiększa ryzyko zawału o 29% plus o 20% udaru mózgu. Czyli lepiej się umalować permanentnie, niż upalić w trzy de.


5. Podziemie działa.

    Projekt NASA o kryptonimie ANITA, pozwolił wykryć na Antarktydzie sygnały radiowe dochodzące spod lodu pod kątami niemożliwymi wg współczesnej fizyki. Może globalne ocieplenie uwolni uwięzionych radiowców, a na razie udowadnia, że istnieją prawa fizyki nieznane fizykom.


6. Naturyzm (męska odmiana Natury) wraca do łask. A może tylko do Lubina?

    Dwóch Etiopczyków biegało na golasa po Lubinie, aż padli na poboczu. Może ćwiczyli do maratonu, z czego Etiopczycy są znani. Widocznie efekt cieplarniany dopadł ich nie w szklarni, a na prostej drodze i powalił na ziemię, a dokładniej na asfalt (trochę się boję oskarżenia o rasizm, ale ze zdjęcia tak wynika. Ale - asfaltu nikt nie zasłonił, a męskość biegaczy już tak).

PS. Policja była zdumiona, że mężczyźni nie mieli przy sobie dokumentów.


7. Naprawy i poprawy.

    Młodzi chłopcy zgłaszają się do specjalistów, by naprawić siebie, bo nie nadążają za pornosami i ich możliwości są zbyt wątłe. A dziewczęta decydują się na G-shot, który zwiększa satysfakcję seksualną. Może chłopcom też dałoby się co wstrzyknąć, niech podołają (podołują?)


8. Rzecz o błędach.

    Samolot spadł w Indiach i byłaby to tylko tragedia, gdyby nie nazywał się Dreamliner. Główny inżynier zakładów ponad rok temu mówił, że rodziny by na pokład nie wpuścił, a teraz katastrofą obciążony jest pilot. Ale słowa nie giną, choć ludzie tak.


9. Antysportowo.

    Mamy epidemię! Coraz bardziej schorowane i starzejące się społeczeństwo cierpi na nadwagę i depresję (a także na wysoki cholesterol, nadciśnienie, efekt cieplarniany, bezrobocie, bezsenność i wiele innych chorób cywilizacyjnych). Do tego wszystkiego mamy mało lekarzy. Może warto byłoby szkolić ich więcej? Iść do wyborów z hasłem co drugi Polak lekarzem. Plus jeden Lewandowski, który wg byłego kapitana reprezentacji osiągnął więcej sam, niż cała reszta. Po kiego grzyba wysyłać całą kawalerię, skoro rodzynek daje radę?


10. Lepsza od mikrofalówki.

    Rozgrzała internet w sześć sekund! Rany boskie! Strach pomyśleć, co zrobiłaby, gdyby łaskawie olśniła internet jakąś inwokacją, czy expose. A pamiętać warto, że ledwie dorosła do dowodu osobistego. I nawet w nic nie musiała wskakiwać. Istny samorodek!

środa, 18 czerwca 2025

Kreska – kres widzenia, inaczej widnokrąg.

 

    Archeopan podziwia niewieście kształty obleczone sukienusiami słodszymi od landrynek. Dwie dziewczyny w czarnych okularach zastygły emocjonalnie obok siebie. Jedna z grymasem uśmiechu, druga grymas skierowała ku dołowi. Bardzo duża pani w celach odzieżowych upolowała lamparta, ale cętek wystarczyło zaledwie na króciutką minispódniczkę. Może i lepiej, bo uda pobladłe skorzystają ze słonecznej kąpieli.


    W tramwaju czarnowłosa w nerwach zaplata i rozplata włosy, kloszardzi odbezpieczają puszkowe piwka, a uwolnione z jarzma młode piersi podrygują naśladując stukot kół na rozjazdach, przysparzając panom (nawet tym, którzy wiek emerytalny obserwują z góry) odrobinę dyskretnej na szczęście radości. Łopian wytrwale usiłuje upodobnić się do rabarbaru, w nadziei, że skusi amatora. Nastolatka z czarno-białej bajki była chyba znużona fabułą, bo szła na ostatnich nogach, szurając niczym staruszka. Stara grusza zrzuca nadmiar owoców, których nie zdoła wykarmić. Pani niezwykle wypukła w newralgicznych fragmentach topografii własnej, gdyby miała biustonosz, mogłaby w nim transportować rozkoszną parkę arbuzów. Ale nie miała. Arbuzów też.

wtorek, 17 czerwca 2025

Lennik – siennik lenia.

 

    Nastolatka odstawiona na wyjściowo – tatuaż, makijaż, metalizacja części twarzowej (być może nie tylko) pazur bojowy, ałtfit masowego rażenia od niechcenia informuje psiapsiółkę, że „ma uczulenie na muł”, a ja męczę umysł, czy kiedykolwiek miała do czynienia z substancją, czy kontakt był wyłącznie wirtualnym. Jakiś Aryjczyk w pełnym słońcu poskramia słowotokiem swoją wybrankę. Kobiety w spłowiałych dżinsach z zazdrością podsłuchują kolejnej parki dziewcząt głoszących „ ja noszę pół ubrania” i zastanawiają się, czy w ramach balastu zrzuciły także rozum. Następna parka zachwyca się szaleńczą odwagą jednej z nich, bo wsiadła do tramwaju NIEUMALOWANA KURDE! Obie aż uda ścisnęły z wrażenia.


    Pierwszy tego sezonu siniaczek nie miał kształtu, ale sam fakt pojawienia się kieruje mój wzrok na łydki, a jak się da, to i wyżej. Kątem oka dostrzegam bluzeczki na młodych ciałach z wyraźnie zaznaczonymi ekstremami lokalnymi, więc o pomyłce mowy być nie może, jedynie prawdopodobieństwo sukcesu (jakiegokolwiek) wymaga oszacowania. Migają też suknie z rozcięciami tak znaczącymi, że bez nich nie byłoby sensu ich nosić. Piękno w każdym mozliwym wieku i kategorii wagowej przemieszcza się tam, gdzie zostanie docenione, a jeśli nie, to przynajmniej ukoi porażkę bez złośliwostek z zewnątrz. Zaraz potem siniaczek wyglądający jak dwa odważniki. Zlokalizowany na łydce i chyba ciężki, bo wprowadza asymetrię ruchu, a podniesienie stopy zdaje się być ciężarem.


    Co może skłonić faceta do chodzenia w wełnianej czapce, gdy słońce wytapia dziury w asfalcie? Bardzo duża pani w asyście dwóch mniej okazałych mężczyzn pławi się w zachwytach. Panowie, lekko zdezorientowani, przytłoczeni koniecznością kolaboracji wewnątrz płciowej, bez wcześniejszego ustalenia hierarchii stada w cieniu obiektu westchnień obustronnych nie mogli przecież przystąpić do walki kogutów, by nie obrazić wybranki brutalną walką o względy. Na ławce zasiadła (tak to nazwijmy) młoda dziewoja, rozwalona tak, jakby jej jajka spuchły, a przed nią defilują na rowerach kolarze w długich, letnich sukienkach.

Ekstrakt filozoficzno-astronomiczny.

 

    Gdyby kobieta układała kalendarz, wszystkie trzynaście miesięcy miałoby po 28 dni. Każdy kończyłby się menstruacją, modelując życie kulturalne i towarzyskie, a nawet plany wakacyjne. Kwestię brakujących dni na pewno załatwiłaby przemyślnie i z wdziękiem.

Ekstrakt o ostrzeżeniu przed atakiem jądrowym.

 

    Do schronu jako pierwsza wlała się fala pruderii zaróżowiona ze wstydu i wysiłku, a tuż za nimi gnały dziewice, mocniej zaciągając pasy cnoty. Na końcu, stateczne dewotki w gustownych beretach, namaszczone znakiem krzyża.


    Dobra osobiste i nieodnawialne trzeba chronić w strefie wolnej od samców.

Sława słowa.

 


    Kobiety w krótkich spodenkach podpierają się na walizkach wyszykowanych na wakacyjny eksport. Mijam piekarnię w aureoli drożdży i zanurzam się w bramę przechodnią przepoconą amoniakiem.. Wróbel, z tych ciekawsko-towarzyskich przysiadł po drugiej stronie okna i zawadiacko przekrzywiając łepek wzrokiem pytał, jak się miewam, i czy wszystko ok, bo u niego jak najbardziej, tylko przekąsiłby coś ekskluzywnego. Cwaniak! Dwa gołębie w starannie udawanej obojętności zwietrzyły szansę i drążyły temat, ośmielone zuchwałością malucha. I tylko czapla gdzieś z wysoka zaszczekała, że ona dziękuje i woli na swoje śmieci pofrunąć. Tam, gdzie nie ma mnie. I innych.


    Młoda baristka wyszła na spacer, uprzednio mocno spętawszy piersi bluzką związaną na węzeł – pewnie były rozbrykane jak młode, pulchne szczeniaki ciekawe świata i tylko tak mogła je utrzymać w ryzach… znaczy w bluzce służbowej ciut tylko za dużej. Zaraz potem piękna pani w sukni tak bardzo bez pleców, że sugestia braku majtek wręcz narzucała się nachalnie. Ale uwagę przykuła inna, która miała stopy młodsze od reszty., co naprawdę nie jest łatwe.


    Na przystanku para staruszków w słomkowych kapeluszach i ciemnych okularach gruchała radośnie wyzbywszy się nerwów, bo tramwaj nadjechać kiedyś musiał. W trawie brzęczało wokół żmijowców i cykorii, pośród lip stężenie dźwięku było zwielokrotnione do obłędu.

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Kochał na zabój zabójczo przystojny zbój, więc bił, aż ubił.

 

    Z plecakiem ciężkim niemal jak tornister pierwszoklasisty ruszam w świat. Znaczy – w Miasto, ciemne od przyszłego deszczu i wiatrem pozwalającym najeść się powietrza. Na zewnątrz dezorientacja tekstylna. Krótkie spodenki plus kurtka, „letniaki” stojące obok tych zjessienniałych, bardziej niż zmrocze Leśmiana. Kominy elektrowni dyszą mgłami zasłaniając pejzaż. Sympatyczny rudzielec przemierza poranne szlaki w różowej bluzeczce wyglądającej na piżamkę, a pani z tatuażami łapczywie obejmującymi jej udo występuje w króciutkich spodenkach, żeby jej nie płowiał obrazek nadaremnie, bez podziwu postronnych.

sobota, 14 czerwca 2025

Dorabiał na boku zboczony boczek.

 

    Gość w złotych sandałach i słomkowym kapeluszu z kokardą powoził kosiarką do trawy z taką wprawą, że na placu zabaw nie została jedna trawka, tylko piach. Kiedy już uchetał się robotą jak koń na westernie, podszedł do ławeczki, gdzie tajemnicza księżniczka przygotowała wielodaniowy posiłek, nieco tylko monotonny – piach w siedmiu postaciach. Korzystając z czujnej nieuwagi tatusia skosztował z różnych talerzy, ale zbyt głodny nie był raczej, gdyż oddalił się, nim wysprzątał talerze do czysta. Księżniczka tymczasem nieortodoksyjnie huśtała się na huśtawce, dumna z kulinarnych osiągnięć, choć bez fartucha Masterszefowej. Zabawiała rozmową inną księżniczkę, której szczęście w życiu nie sprzyjało, co ogłaszała wokalizą pełną żalu bez granic i cierpienia godnego poematu wierszem, przy którym płakaliby uczniowie (i uczennice) liceów świata.


    Ale nie wierzcie tym małym draniom. Upał jest wściekły. I duchota, że konia mogłoby zadusić, gdyby mądre zwierzę nie czmychnęło gdzie indziej. Piwo wyjęte z lodówki na chwilę spociło się ze strachu i odmawiało kolaboracji. Jak ten plankton wytrzymuje? I czemu, gdy dorośnie, to traci tę cudowną umiejętność?

piątek, 13 czerwca 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 27.

 

    Po cichu szepczą, że nic nie smakuje tak dobrze, jak wolność.


    Jednak najgłośniej drą mordy, wychwalając szybkość.

Rzekoma rzekotka rzekła rzece rzecz rzeczywistą.

 

    Słońce cierpliwie wgryza mi się w zewnętrzny kącik oka. Kobiety o farbowanych głowach zamykają oczy, albo usiłują patrzeć w przeciwną stronę. Mijamy paru czekających na lepszy kurs „pomazańców” o ciałach uświnionych bez gustu i ułamaną gałąź czereśni, niedokładnie ogryzioną, bo wciąż na niej wiszą owoce. Szpaki czyszczą świeżo skoszony trawnik z ofiar spalinowej kosy. Różowy balonik kurczowo uczepiony siatki budowlanej i emerytowany Rumcajs na inwalidzkim wózku, klomby napęczniałe różem róż i jezdnie gładsze od chodników, a pośród tego galimatiasu zdarzeń bez znaczenia, kobiety o szerokich biodrach, do których mam atawistyczną słabość.


    W tramwaju pierwsze browarki studzą zapał budowlany, ale wiadomo, na powitanie dnia trzeba. Na rozłożystych jałowcach rozłożyła się rosa rozdrobniona na niewielkie krople świecące lepiej od gwiazd, czy brylantów. Na światłach wykazuję się najkrótszym czasem reakcji i jako pierwszy dopadam wirażu, wychodząc na czoło stawki. Beztroska pani z odbezpieczonym pitbulem fantazyjnie ulokowanym na końcu dwumetrowej smyczy snuje się po dostępnej szerokości nawilżając wszystko, co pod nogę trafi. Pani, najwyraźniej dumna ze swego pupila nie sili się, by powstrzymać swoje magnum 44, a we mnie budzi się obawa, że gdyby ów stwór cokolwiek zechciał, nie dałaby rady odwieść go od zamiaru.


    Dwie panie debatują nad niezbyt atrakcyjną potrawą i usiłują zrobić jej fotkę, która ten stan poprawi. Drobne dziewczęta z biustami zasługującymi na bardziej okazałe ciała okazują się być serdeczne, ustępując miejsca starszej pani, przesuwającej się po wnętrzu tramwaju z mozołem. Przyglądam się życzliwości nieco staranniej i dostrzegam, że kompletnie wolna jest od czerni, tatuaży, a nawet biżuterii. Stojąca na światłach okazała kobieta oburącz sprawdza biust, po czym z niepokojem przesuwa dłonie na brzuch, jakby sprawdzała, czy ten nicpoń nie uszczknął tego, czego biustowi zabrakło – jeśli tak było faktycznie, to nicpoń szczególnie głodny raczej nie był, sądząc po „resztkach”. Ciężarna wędruje ze wzrokiem wbitym w monitor, a choć idzie ze mną na czołówkę nie mam siły zwrócić jej uwagę. Młoda pani w białej spódniczce i brązowych kozakach skłania mnie ku lekko złośliwej kwestii – jak zatańczyłaby Jezioro Łabędzie?


    Mnogość bladych ud, uzasadniona długą zimą przypomina mi, że sezon na siniaczki właśnie się zaczyna i warto zerkać. Więc zerkam, na razie bez sukcesów. Może to i lepiej?

czwartek, 12 czerwca 2025

Chytrze wytrze trzewia trzebionego cietrzewia.

 

    Dwie nastolatki o okrąglutkich buziach stały obok siebie na przystanku. Ta, co miała włosy jasne, zafarbowała je na czarno, a ta z ciemnymi skusiła się na białe. Tylko Rudzielec, wzbudzający sympatię samą swoją obecnością zachwyca naturalnym (jak mniemam) wyglądem, choć makijaż ukradkiem się poprawiał, czyli zaspało się, a czekając, szkoda czas marnotrawić na nerwy i lepiej podmalować „niedoskonałości urody”. Jeśli to w ogóle możliwe i potrzebne.


    Roślina, którą nazywałem Bożym chlebkiem, zwyczajowo była przyziemna, a dziś oglądałem ją w formie krzaka niemal metrowej wysokości. Ani chybi – mutant, za to pięknie kwitnący.


    Tuż po bar-micwie barista Barnaba w bardzo barwnym barłogu na barze obarczył barmankę Barbarę barwinkiem i rabarbarem – i z taką mantrą wędrowałem dziś ku codzienności mijając Nóżkę, i drugiego chłopa z podobnym uszczerbkiem na marszowej symetrii.


    PS Roślinka nazywa się (w uczonych kręgach) ślazem zaniedbanym. Dla pozostałych faktycznie boży chlebek. Niesamowite!

środa, 11 czerwca 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 26.

 

    Nawet głupi wie, że WSZYSTKO co dobre, znajdzie na końcu świata i jedynie głupiec usiłuje to WSZYSTKO targać do własnej chałupy. Mądry pojedzie na pusto na kraniec świata i stamtąd zacznie wypatrywać WSZYSTKIEGO. A kiedy się uda, zaufany pomagier zabezpieczy do powrotu (też na pusto) mądrali.

Łaski laski.

 

    Jerzyki czyszczą niebo z mięsa fruwającego nad osiedlem w bardzo małych opakowaniach. Ślimaki wypełzły na chodniki, a co rozsądniejsze wspinają się na żywopłoty. Nastolatka, staraniem własnym lada jak śmierć, stoi w oprawie czerni włosów i stroju, usiłując wzrokiem ściągnąć autobus pakietyzujący podróżnych. Znienacka wynurzyło się słońce, zwiększając poziom kontrastów. Z łagodną siłą perswazji obierało młodą kobietę z jednej, a może i dwóch warstw. Patrzyłem na dziewczę o pokaleczonych nadgarstkach, jak poprawia fryzurę i makijaż, a martwe oczy sugerowały że wciąż śpi. W ramach transgranicznej kolaboracji Polka zerka Ukraince na monitor, a ta odwdzięcza się jej proporcjonalnie i obie uśmiechają się do siebie.


    Bardzo lokalny Szwarceneger w szczytowej formie usiłuje mi opchnąć papieroski bez banderoli i jest mu obojętnym, czy mam kaprys konsumować analogowo, czy cyfrowo. Nie wiem zupełnie czemu przypominam sobie, że pan Orban, chcąc narodowi (własnemu) przybliżyć ideę płci stwierdził, że matka jest kobietą, a ojciec facetem i innych opcji nie ma. Dwadzieścia lat temu definicja nie była nikomu potrzebna, a już teraz, za szerzenie takiej herezji można trafić w objęcia bardzo rozjuszonego prawa karnego. Na razie nie u nas.


    Kloszardzica z dredami otoczona świtą kloszardów zadaje szyku i w oczywisty sposób przewodzi stadu wpatrzonemu w nią z niemym zachwytem, dla którego słów zabrakło w kloszardzim słowniku. Królowa zgromadzenia pewnie chwyciłaby ster władzy w swoje ręce, ale te były zajęte pokonywaniem oporu zawleczki na puszce z piwem. Pulchna Wisienka na tle kryształowo czarnych niewiast stanowiłaby iskierkę, gdyby iskierki potrafiły wyczyniać z ciałem sztuczki, jakie potrafiła Wisienka.


    W tramwaju gość swobodnie spożywający browarek zaszczycił współpasażerów erudycją, tyleż wulgarnie, ile trafnie komentując pogodę w Mieści i w Zakopanem. Bez wątpliwych ozdobników brzmiało to z grubsza: Zimno jak w marcu, a do Zakopca warto pojechać, by oswoić się z ideą czerwcowego śniegu. A skoro już pominąłem ozdobniki słowne, pominę także talenta wokalne gościa, któremu odbijało się ciężko i z wysiłkiem, jakby miał zatwardzenie górnego fragmentu układu pokarmowego.


    Mijam siedzącą na ławeczce dziewczynę tak piękną i tak dużą, że bez trudu dałoby się skompletować dwa wciąż zachwycające byty. W pojedynkę? Czyste szaleństwo!

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 25.

 

    Generalizując, faceci są wyżsi od kobiet, więc podczas rozmów z nimi spuszczają nosy na kwintę. W rewanżu, niższe kobiety już szykując się do rozmowy zadzierają nosa. Czy przypadkiem nie cuchnie tu dyskryminacją?

Mama w MMA.

 

    Niebo już na dzień dobry straszyło głębią azurytu. Psy ponaglały tych z drugiego końca zadzierzgniętej więzi osobistej, żeby obojgu sierść nie zamokła. Kosy usiłowały chwalić poranek, ale zostały zakrzyczane przez wróble, ukradkowo wydłubujące coś z placu zabaw, gdzie porzucone zabawki wyglądały na krajobraz powojenny, opuszczony w panice, pośpiechu wielkim by ratować się przed nadchodzącym właśnie złem. A przecież każdego ranka leżą tam, zostawione beztrosko przez tych, którzy wierzą w dobro człowieka i nie podejrzewają nawet w sennych koszmarach, że jutro mogłoby nie nadejść, albo zabawek zabraknąć. Krzak róży, połamany ongiś wiatrem kwitnie, pewnie nie wspominając nawet tamtej chwili. O szyby tłuką się niedospane sny wystraszone terkotem budzika. Drzewa usiłują przerosnąć otaczające je budynki, a niektórym już się udało. Zerkają teraz na koniec świata ponad dachami, nad głowami debatujących na rynnach i kominach gołębi. Może tęsknią za otwartą przestrzenią i wiatrem w gałęziach?


wtorek, 10 czerwca 2025

Skaleczony, nieleczony zakalec to zakała.

 

    Sądząc po ilości kapturów dzień nie zapowiadał się, albo zapowiadał fatalnie. Krótko mówiąc zimno. W autobusie szczuplutka pani przytulała się sama do siebie, a policzek nadstawiała słońcu ku pieszczotom dyskretnym, choć mimo sukcesów w karesach minę miała nietęgą. Zastanawiają mnie dziewczęta o karnacji sugerującej koniec lata. I mijane gwiazdy, które do minispódniczek zakładają oficerki, glany, czy inne obuwie kojarzące się turystyczno-wojennie. Wycieczki klasowe osiągnęły apogeum i przenikają się wzajem, jak dwie rzeki zwektoryzowane na krzyż. Dziewczątka trzymają się za rączki i szczebiocą, chłopaki zajmują solo więcej miejsca, niż ćwierkający pakiet.

poniedziałek, 9 czerwca 2025

InwAzja – napór Azjatów.

 

    Kos, balansując na krawężniku uprawiał gimnastykę poranną, a niebo zastanawiało się, gdzie pęknąć. Spersonalizowana czerń wlała się do autobusu, by ogrzać wnętrze. Inne kolory dawało się zobaczyć dopiero na poziomie fryzur, względnie za oknem. Szczęśliwie maki obrodziły. Policyjna „suka” z kagańcem wokół wszystkich okien patrolowała Miasto.


    Znacznie wcześniej niż zwykle spotykam Nóżkę, natychmiast siebie tłumaczę, że idzie z wiatrem, a przecież nikt mnie nie pytał dlaczego. Tłuczeń, znudzony własną szarością usiłuje być błękitnym. Okaleczone i martwe drzewa Miasto wymienia na młodzież, która nie wie jeszcze, jakie pułapki na nią czyhają. Dorosłej Chince nie plątały się nogi; ona zwyczajnie usiłowała zejść z kolizyjnego kursu z chodnikowym kolarzem i zdawała się być bezradną. A choć pogoda nie rozpieszcza, dostrzegam dziewczę w stroju jednoelementowym. Chyba nieco zmarzniętą. A może tylko tekstylnie podrażnioną?


    Pani cała w buraczkach otworzyła w autobusie puszkę z trzaskiem, kóry poderwał sąsiadów. Jakiś przyjezdny zbłądził w labiryncie jednokierunkowych ulic i ratował się jadąc buspasem z obłędem w oczach, ponaglany przez niecierpliwych kierowców. Chłopak niósł w ręce 10 litrów farby sufitowej, na ramieniu wisiał mu pokrowiec A0, a na plecach pobrzękiwało coś radośnie we wnętrzu niezbyt wielkiego plecaka. Kiedy się wzmocni zawartością i zacznie malować, może mu zabraknąć formatu i z rozpędu machnie sufit, bo tam, to już można rozpędzić talent.

niedziela, 8 czerwca 2025

Stylisko ma styl, a żelazko żel.

 

    Pochmurnym sklepieniem przepłynął gawron, przypominający podniebną mantę, choć ogon musiałem jemu wymyślić. Gdzieś obok, (jak sądziłem) kwiliło dziecko, lecz wystarczyła chwila, bym się zorientował, że po sąsiedzku śpiewana jest najpiękniejsza pieśń na świecie. Pieśń życia, jaką potrafi bez fałszu pociągnąć wyłącznie szczęśliwa kobieta w chwili uniesienia. Sielankę dopełnił ktoś mielący kawę, by od święta wypić świeżo mieloną, a nuż z domowym ciastem. Na podwórku zadowolony bobas ujeżdżał czerwony samochodzik pod okiem tolerancyjnego ojczulka, turkocąc plastikowymi kołami na fugach puzzli. Kredą malowane gry i zabawy rozcieńczyła wilgoć, aż stały się nieczytelne i trudne do użytkowania. Dzieci na pewno odtworzą je, gdy tylko podeschnie. Po ścianach znów zaczyna się wspinać winobluszcz, który zeszłego roku został wycięty z tarasów tylko po to, by upaćkać nietrwałą farbą metalowe poręcze.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 24.

 

    „Operacja pajęczyna” przejdzie do historii i pokazała, że można swobodnie poruszać się po terytorium wroga.


    Jednocześnie uświadomiła nam, jak łatwo wykorzystać drony do ataków terrorystycznych.


    Czyżby różnica w kwalifikacji czynu była subiektywna?

sobota, 7 czerwca 2025

Prototyp.

 

    I przyszło mi nieco przetasować topografię, gdyż Moja Miła zapragnęła morza i absolutnie nie dała się przekonać, że wanna pełna wody, plus łyżeczka soli himalajskiej, morskiej, czy kopalnianej byłyby ekwiwalentem wystarczającym, a za wiatr mógłby robić stary, wierny wentylator, jęczący tylko czasami. Uległem, bo siła argumentów mnie przytłoczyła. W wannie bursztynu się nie nakopie, stado fląder poczuć na łydkach, to średnia przyjemność, a fale wzburzone niewiele mniej od Mojej Pani wywołałyby retorsje Pana z Ubezpieczalni – nie mojego, bo tego znam i wiem, że miły z niego gość, lecz Pan ubezpieczający mieszkanie sąsiadki z dołu. Więc nie. Morze musiało przypłynąć, a Miła kategorycznie odmówiła czekania, aż temat załatwi efekt cieplarniany i prorokowane przez naukowców podniesienie poziomu mórz, w wyniku którego morze może pojawić się znienacka nie tylko w piwnicy, ale i zaskoczyć połowę kraju.


    Najprościej było pliskę zaprasować na mapie i mieć to morze zaraz za płotem, choć różnica wysokości sprawiłaby jednocześnie, że morze byłoby pod urwiskiem rzędu trzydziestu pięter. Czyli POTWORNIE DALEKO. Nie sprzedają w marketach budowlanych drabin tej wysokości, drewniane schody kosztowałyby pewnie majątek, a majątek, jak wielu ludzi się przekonało, to nie jest coś, co się znienacka znajduje w portfelu, chyba, że wirtualnym. Helikopter kupić? Drona? A może tę pliskę trzeba byłoby wyssać z mapy solidnym odkurzaczem, który poradziłby sobie i z poziomicami? W sumie, to taka sama wielkość i z tego samego układu współrzędnych. W sprawach ważnych dobrze jest naradzić się z żoną, choćby po to, żeby pobrać dane z innego układu współrzędnych. I okazało się, że takie morze mile widziane byłoby od strony balkonu, żeby miało tam zatoczkę która uniemożliwi monsunom bezpośredni atak na budynek mieszkalny, za to słońce, rozruszane majówką, czy lipcową kanikułą dałoby radę nagrzać akwen do przyzwoitych dwudziestu, dwudziestu-paru stopni.


    Ja nie sprostam? Dam radę, tylko czy morze udźwignie ciężar oczekiwań. Po inżyniersku zacząłem projektować zatoczkę. Plac zabaw musiałem obniżyć o jakieś 120 metrów przewyższenia, plus jeszcze ze dwa-trzy, żeby morze miało dowolnie akceptowalną głębokość i mogło się kołysać. Kolega od instalacji sanitarnych zwrócił moją uwagę, że niezbędny spadek, żeby morze raczyło w ogóle kolaborować ze mną. Czyli od poziomu zero minus dwa metry na starcie, przez czterysta ileś kilometrów miałoby spadać nieznacznie, ale zdecydowanie. Kolega był nieprzekupny, dwa procent, to mało, lepiej pomyśleć o pięciu (żeby łatwiej przemnażać te czterysta kilosów. Wyszło 20 kilometrów jak obszył. Tak głęboko nie kopią w żadnej chyba kopalni. Pomysł upadł nim wyeksmitowałem dzieciaczki z piaskownicy.


    Właśnie! Piasek już miałem zorganizowany na przestrzeni 2x2 m, wnętrze blokowe zapewniało niemal doskonałą izolację, bo i podłoże i izolacja pionowa budynków rokowały wodoszczelność. Wystarczyło zablokować na poziomie ścieżek i kanalizacji burzowej, a resztę uzupełnić wodą. W likwidowanej galerii handlowej pływał nawet rekin, którego będą się pozbywali, więc można zapewnić ekstremalne atrakcje wczasowiczom. Fale? Na wanny z hydromasażem zapowiadali promocję, więc może się nadadzą. Niewiele za miastem były piaskownie i żwirownie, zdychające, gdyż inwestycje raczyły się skończyć kilka lat temu, a na nowe nadziei nie widać. Kupiłem jedną i zanim zbankrutuję wożę piach po całych dniach! Hasło reklamowe zakładu zdawało się być nadal aktualne. Dzieciaki piszczą z radochy, bo im Himalaje z piasku buduję, lecz kolarze klną, bo piach nie służy im łydkom. Zaczopowałem dziury i wyprofilowałem wydmy wraz z plażą. Przezornie plaża jest pod oknem sąsiadki, za którą nie przepadam. Wiadomo dlaczego. Tam będzie epicentrum ludzkości.


    Okna piwniczne już zatkane wannami z wylotami gotowymi do pulsacyjnego tłoczenia wody, zostało tylko podrzucić dwa worki soli i zachęcić mieszkańców, do odkręcenia zaworów. Po komsomolsku. Każdy powinien mieć swój udział. Morze niechętnie wypełniało wnętrze, jednak determinacja narodu robiła swoje. Morze Śródziemne. Śródosiedlowe. Powoli nabierało koloru. Pierwsza mewa krzyknęła nad rozlewiskiem wczorajszego wieczora, a dziś pierwszy rybak w sztormiaku wystawił wędkę z pomostu i oddał się medytacjom, chcąc zwabić syrenę, albo chociaż dorsza. Starsza pani, wdowa po nieostrożnym strażaku postanowiła otworzyć latarnię morską i po nocach oświetla akwen, zapraszając zagubionych marynarzy na kapkę kawki, albo i grogu, jeśli łaska.


    Wreszcie stało się. Kurki zakręcono, poziom zasolenia sprawdził pan Henio – brzuch zapewniał mu wyporność, a sól miała utrzymać go na powierzchni. Udało się. Sól wytrzymała napór Henia, a zaledwie jeden zalany salon wliczono w koszta ogólne działalności nieformalnej. Fetowaliśmy trzy dni, gdyż po testach nastąpiły Zaślubiny. Przy okazji parę nieformalnych związków się sformalizowało i z konkubinatu przeszło na kombinaty i Związki Walki Zbrojnej. Moja Miła była ze mnie dumna. Matka Chrzestna Morza Śródlądowego, Osiedlowego, Społecznego i Pozarządowego. Zżymała się na tę Matkę, woląc być Żoną, albo nawet Córą Morza, ale należało się liczyć, że pasmo sukcesów kryć będzie drobne pieprzyki. Tak to bywa z prototypami. Następne morze będzie już doskonalsze!